W erze aplikacji fotograficznych przepełnionych opcjami, które mogą przyprawić o zawrót głowy, pojawia się Zerocam – aplikacja, która zrywa z taktyką nadmiaru i wprowadza nas w świat prostoty i minimalizmu. Ale czy to naprawdę genialne rozwiązanie, czy raczej tylko chwyt marketingowy dla tych, którzy pragną być modni w świecie fotografii?
W dobie, gdy smartfony oferują więcej funkcji niż niejedna profesjonalna kamera, korzystanie z domyślnej aplikacji aparatu staje się prawdziwym wyzwaniem. Oto, co czeka na nas po jej uruchomieniu:
- Tryby zdjęć: portret, panorama, film poklatkowy, zwolnione tempo…
- Filtry, style fotograficzne, korekcje ekspozycji, a nawet tajemnicze ProRAW.
- Opcje, które sprawiają, że zrobienie zdjęcia staje się bardziej skomplikowane niż zrozumienie instrukcji obsługi rakiety kosmicznej.
W tym gąszczu możliwości, gdzie każda decyzja może prowadzić do porażki, zjawia się Zerocam – aplikacja, która obiecuje uwolnienie nas od tego paraliżującego wyboru. Propozycja opiera się na jednym: naciśnij wielki przycisk migawki i ciesz się zdjęciem. Koniec, kropka. Ale czy to wystarczy?
Filozofia Zerocam
Filozofia Zerocam jest prosta jak konstrukcja cepa, chociaż ubrana w górnolotne szaty. Twórca ubolewa, że nowoczesne smartfony, przepełnione opcjami, zabijają duszę fotografii. Zerocam proponuje nam coś innego – urok niedoskonałości. Zamiast technicznej doskonałości, dostajemy szum, miękki obraz i subtelną gradację kolorów. Ale czy na pewno tego chcemy?
Interfejs – czy to w ogóle istnieje?
Interfejs Zerocam to kolejny dowód na to, że minimalistyczne podejście może być mylące. Mamy gigantyczny przycisk i to wszystko. Reszta to zbędny luksus, jak wybór punktu ostrości – po co to, skoro aplikacja wie lepiej? Zamiast skomplikowanych ustawień, mamy wrażenie, że trzymamy w rękach jednorazowy aparat z kiosku. Brak możliwości wyboru ostrości sprawia, że zdjęcia stają się dziełem przypadku, a nie świadomego wyboru.
Magia w prostocie?
Jednak pod tą spartańską powłoką kryje się odrobina magii. Zerocam korzysta z danych RAW, przetwarzając je w tajemniczy sposób i oferując nam pliki JPG. To trochę jak kupowanie organicznej żywności w plastikowym opakowaniu – niby naturalnie, ale jakoś sztucznie. Zaintrygowany tą koncepcją, postanowiłem przetestować Zerocam podczas wypadu nad jezioro Como.
Jak to działa w praktyce?
Zdjęcia, które robiłem, były inne – mniej krzykliwe, bardziej stonowane. Czy były lepsze? Może nie, ale zdecydowanie były inne. W końcu o to chodzi w byciu alternatywnym. Mimo wszystko, droga do fotograficznego oświecenia przez Zerocam jest pełna niedogodności:
- Brak możliwości wskazania ostrości.
- Autofokus uparcie celujący w środek kadru.
- Skokowe zmiany ogniskowej – płynny zoom to zbyt dużo!
Dla kogo jest Zerocam?
Zerocam to produkt dla tych, którzy potrzebują narzędzia nie tyle do robienia zdjęć, ile do manifestowania swojej wyjątkowości. To jak picie kawy parzonej przez 15 minut metodą kropelkową – liczy się rytuał i poczucie wtajemniczenia. Koszt? Darmowa wersja to jedynie przedsmak, pełny dostęp to wydatek rzędu 69,99 zł rocznie lub 129,99 zł za wersję Infinite. Czy warto płacić za mniej funkcji? Cóż, dla niektórych to cena za sztukę i poczucie wyższości.
Podsumowanie
Zerocam to zjawisko fascynujące, ale jako narzędzie fotograficzne – mocno dyskusyjne. Oferuje specyficzny, naturalniejszy wygląd zdjęć, ale cena tej estetyki to rezygnacja z wygody i kontroli. To idealny produkt dla tych, którzy lubią sobie utrudniać życie w imię wyższych idei. Reszta z nas prawdopodobnie pozostanie przy nudnej, ale działającej aplikacji systemowej, nawet jeśli czasem zgubimy się w jej opcjach.