Makłowicz: Niektóre memy o mnie nawet mnie śmieszą, ale nie mogę zagrać Wokulskiego

Aby czytać nasze artykuły wyłącz AdBlocka/uBlocka lub dodaj wyjątek dla naszej domeny.
Spokojnie, dodanie wyjątku nie wyłączy blokowania reklam.
Nieznany błąd – nie można wyświetlić strony

Aby czytać nasze artykuły wyłącz AdBlocka/uBlocka lub dodaj wyjątek dla naszej domeny.
Spokojnie, dodanie wyjątku nie wyłączy blokowania reklam.
Nieznany błąd – nie można wyświetlić strony

Śrem i okolice
Każdy ma taki świat, jaki widzą jego oczy (José Saramago)
29 października – wyjazd do Poznania na Targi Turystyczne Tour Salon i Festiwal Podróżniczy „Śladami Marzeń”. Po sześciogodzinnym zwiedzaniu stoisk i słuchaniu relacji podróżników na festiwalu, tuż przed wyjściem, zaglądam jeszcze na stoisko firmy Vasco. Firma oferuje translatory, reklamowane na festiwalu jako przydatne podróżnikom. Jeden można dzisiaj nawet wygrać w losowaniu, głosując na najlepszą prezentację podróżniczą, normalnie kosztują 1849 zł. Na pewno nie kupię, z ciekawości postawiam jednak go obejrzeć.
– Dzień dobry. Jestem tłumaczem przysięgłym języka angielskiego i niemieckiego. Zainteresowało mnie państwa urządzenie. W grupach tłumaczeniowych na Facebooku często dyskutujemy o przyszłości naszego zawodu, czy nie staniemy się zbędni przez tłumaczenia maszynowe.
– Tłumaczom przysięgłym to chyba nie grozi, zawsze będzie potrzebna ta pieczęć i podpis – odpowiada mężczyzna obsługujący stoisko. – Ale może pan wypróbować nasz translator.
– Chętnie. My name is Andrzej Matras, I’m a sworn translator – mówię do mikrofonu. Po chwili słyszę tłumaczenie na polski, tekst jest też wyświetlany na ekranie, poprawnie, tylko moje nazwisko translator zmienił na „mattress”, małą litera.
– No tak, z nazwiskami translator sobie nie radzi – przyznaje mężczyzna.
– To teraz po niemiecku. Ich bin beeidigter Übersetzer. Ich bin jetzt in Posen.
Translator tłumaczy na polski. Znowu poprawnie, tylko zamiast Poznania na ekranie widzę Husum – miasto w Szlezwiku-Holsztynie. Niewyraźnie mówiłem? Czy konstruktorzy muszą jeszcze trochę popracować z translatorem? Mój rozmówca miał chyba jednak rację, nie muszę się obawiać o swoją przyszłość. 🙂
29 października – jak co roku wyjazd do Poznania na targi turystyczne Tour Salon i odbywający się równolegle Festiwal Podróżniczy „Śladami Marzeń”. Przy wejściu na Międzynarodowe Targi Poznańskie jestem już przed dziesiątą; kupuję bilet, który w tym roku kosztuje 60 zł. „Ale ceny!”, słyszę głos kobiety stojącej za mną w kolejce. Jak na imprezę, która z każdym rokiem przyciąga coraz mniej wystawców i zwiedzających, cena rzeczywiście jest wygórowana, ale bilet jest ważny na wszystkie dzisiejsze imprezy na MTP: Tour Salon, dwa festiwale podróżnicze („Śladami Marzeń” i „Tup Tup”), targi jachtów i targi kamperów (większość stojących w kolejce wybiera się chyba na te ostatnie).
Tour Salon rzeczywiście kurczy się od lat. Śrem od kilku lat już się na nim nie wystawia, Wielkopolska jest reprezentowana o wiele skromniej niż dawniej, bardzo mało jest zagranicy, z egzotycznych krajów w tym roku wystawia się tylko Madagaskar, który jest krajem partnerskim na targach. Na swoim stoisku oferują przekąski, napoje, ogólnie jest jednak skromnie.
A jednak opłaciło się wydać te 60 złotych. Moja domowa biblioteka wzbogaciła się o kilka map i trzy cenne książki. Na stoisku Mazowsza otrzymuję za darmo dwie kilkusetstronicowe publikacje wydane przez Muzeum Niepodległości z okazji z 78. rocznicy wybuchu powstania warszawskiego i 79. rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim, a na stoisku Wrocławia mogę wziąć udział w konkursie Centrum Historii Zajezdnia. Który znany artysta przyjechał do Wrocławia na Światowy Kongres Intelektualistów w 1948 roku? Oczywiście Pablo Picasso. W nagrodę otrzymuję duży katalog wystawy stałej „Wrocław 1945-2016”. To bardzo cenna pozycja, do Centrum Historii Zajezdnia we Wrocławiu wybieram się od kilku lat, może uda się w przyszłym roku.
Na scenie głównej pawilonu 8A odbywają się też spotkania z podróżnikami, największe tłumy ściąga Robert Makłowicz, na spotkaniu z nim jednak jestem tylko przelotnie, bardziej interesują mnie spotkania na Festiwalu Podróżniczym „Śladami Marzeń”. Robb Maciąg opowiada o „Ladaczeniu 2023 – rowerem na najwyższe przełęcze świata”; Maciej Sodkiewicz i Ewa Banaszek odpowiadają na pytanie „Co Inuita trzyma w lodówce – czyli pomarańczowym jachtem na Zatokę Hudsona; w krótkiej prezentacji przedstawia się Kopalnia Złota w Złotym Stoku; Julita Ilczyszyn opowiada o swoim wyczynie sportowym „Zrealizować niemożliwe. Pięć ultramaratonów po najtrudniejszych pustyniach świata”; na koniec Wojciech Jachowski zastanawia się nad pytaniem: „Sztuczna inteligencja: idealny przewodnik turystyczny?”
Jak zwykle na festiwalu „Śladami Marzeń”, prezentacje są interesujące, przedstawione profesjonalnie; pewnym rozczarowaniem jest tylko ostatnia, w której prelegent na przykładzie Poznania zastanawia się nad wartością informacji o atrakcjach turystycznych generowanych przez AI. O tym, że sztuczna inteligencja w odpowiedzi na zadawane pytanie oferuje mieszankę informacji prawdziwych i konfabulacji, wszystko to w ładnym opakowaniu językowym, wiem od dawna; wolałbym raczej usłyszeć prognozy, czy w przyszłości można liczyć na większą efektywność SI. Interesuje mnie to też jako tłumacza; na forach tłumaczy na Facebooku od dawna toczą się dyskusje, czy nasz zawód ma przyszłość. Na festiwalu mogę wypróbować jeden gadżet wykorzystujący SI do tłumaczenia. Firma Vasco oferuje translator (mowy i pisma), który dzisiaj można wylosować w konkursie, a który normalnie kosztuje prawie dwa tysiące złotych. Mężczyzna na stoisku firmy zachęca mnie do wypróbowania urządzenia. Kiedy przedstawiam się po angielsku, translator moje nazwisko zamienia na ‘mattress”, a kiedy mówię po niemiecku, że jestem akurat w Poznaniu, translator Posen zamienia na Husum. Chyba jednak na razie nie muszę się obawiać konkurencji ze strony AI. 🙂
Po ponad sześciu godzinach opuszczam tereny targowe. Dzisiaj cofnęliśmy zegarki, muszę więc wracać do Śremu już po zmroku.
Dziennik ten jest zbiorem zapisków, które prowadziłem przez cały czas pandemii Covid-19 w Polsce, od marca 2020 roku do lipca 2023 roku. Kiedy w Polsce pojawił się koronawirus i ogłoszono stan epidemii, pomyślałem, że rozpoczyna się ważny okres w historii kraju, który warto upamiętnić. Jaki wpływ wywrze on na moje prywatne życie i na moją pracę? Z zawodu jestem tłumaczem przysięgłym i obawiałem się przede wszystkim skutków ekonomicznych pandemii dla mojej firmy. Z tego też powodu co tydzień robiłem podsumowanie obłożenia pracą, podsumowania takie sporządzałem też na koniec każdego miesiąca. Obawy okazały się płonne; rzeczywiście nastąpił krótki okres załamania, ale wkrótce liczba tłumaczeń i obrót wróciły do normy, mimo to kontynuowałem tę statystykę do końca pandemii.
Większy (i dłuższy) wpływ koronawirus wywarł na sposób spędzania wolnego czasu. Od lat co weekend wyjeżdżam na wycieczki rowerowe, aby zwiedzać muzea, galerie sztuki, brać udział w otwartych wykładach, prezentacjach, konferencjach. Pandemia położyła nagle temu kres, wprowadzono nawet bezsensowny zakaz jazdy rowerem, potem zniesiony, ale muzea i galerie nadal pozostawały zamknięte; pozostały mi wycieczki do lasów, na łęgi nadwarciańskie – oraz do kościołów w innych miejscowościach, aby je zwiedzić przy okazji uczestnictwa we mszy. Na szczęście życie kulturalne powoli wracało do normy, mogłem znowu jeździć do muzeów i opisywać i publikować wrażenia z tych wycieczek na moim blogu „Śrem i okolice”, który od dawna prowadzę (te dłuższe wpisy też włączyłem do dziennika).
Wszystko to zmieniło się 24 lutego 2022 roku wraz z napaścią Rosji na Ukrainę. W memach pojawiły się propozycje przyznania Putinowi nagrody Nobla w dziedzinie medycyny za wyleczenie świata z koronawirusa w ciągu 48 godzin, a media zdominował temat Ukrainy i ukraińskich uchodźców, którzy pojawili się również w moim mieście i zamieszkali też w moim bloku, w mieszkaniu pode mną.
A potem, kiedy wojna nam spowszedniała (cóż za okrutne stwierdzenie…), na pierwszy plan wysunęła się inflacja; coraz więcej wpisów w dzienniku dotyczy rosnących cen; zadaję sobie pytanie, jak w tej sytuacji chronić oszczędności przed spadkiem ich wartości.
Dziennik ukazuje pandemię, wojnę, drożyznę, jakie wszyscy pamiętamy z mediów, ale też z trochę innej i dość niezwykłej perspektywy: perspektywy małego, 30-tysięcznego powiatowego miasta i działającego w nim przedstawiciela wolnego zawodu, który świat ze swojego mieszkania i zarazem biura postrzega inaczej niż pracujący w korporacjach, sklepach, urzędach. Może z tego powodu warto do niego zajrzeć.
Rok 2020
4 marca, środa – no i mamy pierwszy przypadek koronowirusa w Polsce – mężczyzna z Cybinki w Lubuskiem, który wrócił autobusem z wycieczki na karnawał w Niemczech. Spekulacje, co będzie, kiedy wirus dotrze do Polski, wyrażane w komentarzach mediów, rozmowach zwykłych ludzi, internetowych memach, stają się rzeczywistością. Co naprawdę będzie, jak to wpłynie na Polskę – nie wiadomo.
5 marca, czwartek – jestem na tłumaczeniu ustnym w jednej ze śremskich firm. Tematem rozmów (tych nieformalnych, niezwiązanych z biznesem) jest oczywiście również koronawirus. Brak jakiegoś większego niepokoju, strachu; ja, nasz niemiecki partner i polscy uczestnicy spotkania podajemy sobie normalnie dłonie na powitanie i pożegnanie.
7 marca, sobota – wyjazd rowerem na Poznańskie Targi Książki i Targi Edukacyjne. Stojąc w kolejce do bramek przy wejściu na targi słyszę też rozmowy o koronawirusie. A jednak frekwencja jest bardzo duża, ludzie nie bali się przyjść na masową imprezę. Na dwóch spotkaniach, na których jestem, zorganizowanych przez Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury, jeden z prelegentów żartobliwie mówi o „literaturze w czasach zarazy”.
Po powrocie z Poznania zdążę jeszcze na wernisaż wystawy rzeźby Mieczysława Weltera w Muzeum Śremskim. „To targi się odbyły, mimo koronowirusa?” słyszę zdziwione pytania. Ale i w muzeum jest całkiem sporo ludzi, zarówno na samym wernisażu, jak i na koncercie zaraz po nim.
8 marca, niedziela – podsumowanie finansowe tygodnia. Koronawirus na razie nie ma wpływu na moja firmę. Liczba zleceń utrzymuje się na normalnym poziomie.
9 marca, poniedziałek – pierwszy przypadek koronowirusa w Wielkopolsce. Wykryto go u kobiety z Czapur, wioski, przez którą za każdym razem przejeżdżam w drodze do Poznania. To niedaleko Śremu…
10 marca, wtorek – właśnie skończyłem lekturę „Lewej ręki ciemności” Ursuli Le Guin. To pierwsza powieść pisarki, którą przeczytałem, wcześniej czytałem tylko jej opowiadania. Książka podoba mi się, jest kolejnym przykładem tego, że literatura science fiction może należeć do kultury wysokiej. Nie wszystko w powieści jest udane, na przykład od opisów intryg pałacowych, w które są uwikłani Genly Ai i Estraven, wolę epicki opis wędrówki bohaterów przez śniegi i lody planety Zimy, trzeba jednak przyznać, że to wybitna literatura. Nie bardzo tylko rozumiem, dlaczego – według niektórych – powieść ma być manifestem feminizmu. Hermafrodyczna natura mieszkańców Zimy nie ma nic wspólnego z feminizmem.
11 marca, środa – rząd ogłasza zamknięcie szkół, na dwa tygodnie, ale przerwa potrwa z pewnością dłużej. Dotychczas często chodziłem na obiady do „Szóstki” na Helenkach, teraz trzeba poszukać sobie nowego miejsca stołowania się.
12 marca, czwartek – śmierć zarażonej kobiety z Czapur – pierwszy śmiertelny przypadek koronawirusa w Polsce. Co więcej, okazuje się, że jej mąż, który jest szafarzem w kościele w Czapurach i rozdaje komunię na mszy, również jest zakażony. Co teraz czują mieszkańcy wioski i parafianie? Nie zazdroszczę im sławy w poznańskich i ogólnopolskich mediach…
12 marca, czwartek – wysyłając list na poczcie, spotykam znajomą, panią Agnieszkę, która stoi akurat przed okienkiem i coś załatwia. Kiedy odwraca się i widzi mnie, zbliża się i zaczyna mówić:
– O, witam, panie Andrzeju. Chciałabym panu podziękować. Słyszałam, że stanął pan w mojej obronie…
W obronie? Sprawa dotyczy sytuacji sprzed wielu miesięcy, kiedy pani Agnieszka opublikowała w lokalnej gazecie wiersz o uchodźcach, zacytowany przez Piotra Hoffmanna w jego Śremskim Komentarzu Politycznym na Facebooku. Padła wtedy ofiarą hejtu; w dyskusji i ja zabrałem głos, wskazując na elementy wiersza, których inni nie dostrzegli. Pani Agnieszka widać zapomniała, że już dwukrotnie mi za to dziękowała.
– Och, ale to było dawno temu – odpowiadam, cofając się instynktownie. – Przepraszam, ale nasze społeczeństwo ma teraz o wiele poważniejsze sprawy, z którymi musi się zmagać, niż uchodźcy.
13 marca, piątek – wieczorem po dniu pracy dzwonię do kolegi
– Cześć Krzysiek! Co porabiasz?
– Cześć. Właśnie oglądam w telewizji wystąpienie premiera. Zamykają granice.
Zamykają granice? Po rozmowie włączam radio, Internet – okazuje się to prawdą. Wprowadzono też zakaz zgromadzeń powyżej 50 osób, zamknięcie kin, teatrów, muzeów, restauracji, centrów handlowych, praktycznie zakaz wszelkich imprez kulturalnych. Co zamknięcie granic będzie oznaczało dla mnie, tłumacza?
14 marca, sobota – jak co dzień z samego rana jestem w Biedronce. Chociaż jest dopiero godzina siódma, jeszcze nigdy nie widziałem takich tłumów w tym sklepie. Ludzie wykupują całymi wózkami żywność i… papier toaletowy. Po co? „Przecież mamy umrzeć na grypę, nie na sraczkę”, czytam potem w jednym z memów. Ale i u mnie widać ten owczy pęd – kupuję więcej jedzenia niż zwykle. W kolejce do kasy stoję pół godziny zamiast być, jak zwykle z rana, od razu obsłużonym.
Po powrocie z Biedronki kupuje jeszcze proszek do prania w drogerii „Bin Com”, klej Superglue w księgarni „Eureka” i… idę się ostrzyc w zakładzie fryzjerskim „Studio Uroda” w moim bloku. Kto wie, czy w poniedziałek te placówki będą jeszcze działały?
W „Studio Uroda” atmosfera inna niż zwykle, czuć pewne rozgorączkowanie. Personel i klienci rozmawiają o koronawirusie, jedna z pracownic (wykonuje akurat jakiś zabieg kosmetyczny klientce) ma na twarzy założoną maseczkę.
15 marca, niedziela – trzygodzinna wycieczka rowerowa do Niesłabina i Orkowa (po zamknięciu wszystkich placówek kulturalnych do Poznania już nie mam po co jechać). Dwie wioski, które zawsze mijam w drodze do Poznania; przejeżdżałem przez nie już setki razy, ale dzisiejsza wycieczka ma całkiem inny charakter. W Niesłabinie skręcam z głównej drogi w zabudowania wioski; ostatnio byłem tu chyba w latach 90. Nie wiedziałem, że w Niesłabinie jest remiza Ochotniczej Straży Pożarnej, a w niej filia śremskiej biblioteki. Odkrywam też bazę transportową jednego z moich klientów. Za nimi skręcam na łęgi, w kierunku Warty. Zupełnie bezludna okolica, dopiero przy samym brzegu Warty z zarośli wyskakuje spłoszony zając. Zanurzam dłoń w wolno płynącej rzece, potem znowu kieruję się łąkami, zaroślami na północ. Dopiero po jakiejś godzinie spotykam w oddali dwa samochody i pędzących łąkami motocyklistów. Żużlowcy postanowili zorganizować sobie trening na tym odludziu? Nie dowiem się tego, dla bezpieczeństwa nie podjeżdżam bliżej. Leśną drogą dojeżdżam do Orkowa; na głównym placu wioski stoi patrol policji, ale nie kontroluje mnie; stamtąd z powrotem do Śremu.
15 marca, niedziela – podsumowanie finansowe tygodnia. Jak dotąd bez zmian, epidemia nie powoduje spadku przychodów w mojej firmie.
16 marca, poniedziałek – wizyta u B., mojej klientki, której zawożę tłumaczenie z niderlandzkiego.
– Zastanawiałem się, czy zastanę panią w biurze, ale widzę, że pracuje pani normalnie.
– Ha, ha, jak ja to mówię, złego diabli nie  biorą, panie Andrzeju.
– Tak, ale po tych obostrzeniach, które rząd wprowadził w piątek, po zamknięciu granicy, sytuacja przedstawia się nieciekawie. Jedno jest pewne – czeka nas teraz kilka bardzo ciężkich miesięcy, kryzys w gospodarce, jakiego jeszcze nie widzieliśmy…
Wracając (na ulicach mało ludzi, jak w niedzielę), zaglądam do placówek handlowych. Większość sklepów w nowym centrum handlowym na ulicy Zamenhofa jest zamknięta. „Eureka” i „Bin Com” niedaleko mnie działają, ale „Studio Uroda” zamknięte, dobrze więc zrobiłem, że się ostrzygłem w sobotę :-). Karteczka wywieszona na drzwiach głosi, że zakład będzie zamknięty do 23 marca, ale czy to się nie przedłuży?
16 marca, poniedziałek – od  pewnego czasu śledzę oferty tłumaczeń w grupie tłumaczy na Facebooku, której jestem członkiem. Od ogłoszenia epidemii ofert coraz mniej, za to odzew pod tymi ofertami coraz większy – po kilkadziesiąt, czasami ponad sto odpowiedzi. Od początku mojej aktywności w grupie również czasami próbuję pozyskiwać zamówienia w ten sposób, oferując moje zwykłe ceny,  ostatnio jednak bezskutecznie. Po ile chodzą teraz tłumaczenia w tej grupie? 20 złotych za stronę? Czy jeszcze mniej? Liczba zdesperowanych tłumaczy, którzy za wszelką cenę próbują pozyskać zlecenia, musi rosnąć z każdym dniem.
17 marca, wtorek – skończyłem lekturę „Jenny”, krótkiej powieści Erskine’a Caldwella. Chyba jeszcze w liceum przeczytałem jego „Ziemię tragiczną”; nie pamiętam, czy czytałem inne jego książki, a wydano ich w Polsce całkiem sporo. Podobają mi się, są o wiele łatwiejsze w odbiorze niż powieści Faulknera, a przy tym pozostają dobrą literaturą. Taka jest też „Jenny”, pełna humoru (humoru przez łzy) opowieść o życiu byłej burdelmamy na amerykańskim Południu.
19 marca, czwartek – wizyta w moim banku i rozmowa z doradczynią, która w banku opiekuje się moją firmą. Skończyła się akurat lokata, którą mam u nich założoną, i trzeba coś z nią zrobić. Pani przeprasza za zapachy („Cały czas dezynfekujemy pomieszczenia; pan ma lepiej, bo jako tłumacz pracuje pan zdalnie”), wygląda na zaaferowaną, w trakcie rozmowy ze mną odbiera też telefony. W przeciwieństwie do poprzednich lat niestety nie ma dla mnie żadnych atrakcyjnych ofert, wreszcie doradza mi, aby założył coś przez Internet, tam oprocentowanie jest trochę wyższe. Tak też zrobię.
20 marca, piątek – wizyta w salonie Orange na Chopina. Powodem wizyty jest wczorajszy telefon akwizytorki z Orange: „Kończy się panu umowa na telefon stacjonarny i Internet. Jeśli nic pan teraz nie zrobi, umowa się przedłuży, ale na niekorzystnych zasadach, zamiast 79 zł będzie pan płacił 149 zł miesięcznie. Proponujemy panu nową, bardzo korzystną ofertę – tylko 109 zł miesięcznie”.
Wizyta w salonie wszystko wyjaśnia:
– Pani tak powiedziała, ponieważ chciała panu sprzedać usługę – uśmiecha się pracownik. – Pana umowa kończy się nie teraz, lecz w sierpniu, a potem zostanie przedłużona na takich samych zasadach.
Tak więc salon, o dziwo, pracuje, chociaż jest w nim tylko jeden pracownik; wewnątrz może być też tylko jeden klient, a przy wejściu stoi pojemnik ze środkiem dezynfekującym.
20 marca, piątek – przechodząc obok budynku „Relaksu” widzę, że tamtejsza jadłodajnia (nigdy w niej dotąd nie byłem) oferuje obiady abonamentowe na wynos za 8,90 zł dziennie. Kiedy wchodzę do środka, aby o nie zapytać, pani z obsługi potwierdza.
– Tak, tu jest jadłospis. Opakowania na wynos dajemy. Tylko zupów nie już nie ma, same drugie dania.
Restauracje „Ogryzek” i „Namaja Bistro”, w których dotychczas się stołowałem, z konieczności (zakaz przebywania w restauracjach) również przeszły na posiłki na wynos, ale tam cena jest wyższa (16-17 zł). Czy skorzystam, nawet bez tych „zupów”? Nie wiem, chyba jednak zacznę sam przygotowywać sobie obiady.
21 marca, sobota – pierwszy przypadek koronawirusa w Śremie; to kobieta po pięćdziesiątce, jest teraz w szpitalu w Poznaniu. Wcześniej mówiło się o żołnierzu zarażonym koronawirusem, ale okazało się, że żołnierz był z Krotoszyna, w Śremie był tylko na ćwiczeniach. Podobno inni żołnierze, którzy mieli z nim styczność, zostali poddani kwarantannie.
22 marca, niedziela – wycieczka rowerowa do Orkowa, Trzykolnych Młynów i Czmońca. W Orkowie wjeżdżam do lasu w miejscu, w którym z niego wyjechałem tydzień temu, ale tym razem kieruję się na północ, znowu ku Warcie i dalej z biegiem rzeki. Ponownie jazda przez bezludne okolice, lasy, łęgi, zarośla. Niedaleko rzeki z zarośli wyskakuje i truchtem ucieka przede mną spłoszony bażant, w oddali hasają sarny, w oczkach wodnych pływają kaczki i łabędzie. Docieram do ujścia jakiegoś strumyka wpadającego do Warty, sprawdzam potem na mapie, że nie ma on nazwy, potem wzdłuż rzeki do Trzykolnych Młynów.
W Czmońcu znowu skręcam w prawo do lasu w kierunku wieży widokowej, o której informuje drogowskaz. Chociaż tyle razy przejeżdżałem przez Czmoniec, nigdy dotąd jej nie widziałem. Wieża, chociaż jest solidną konstrukcją z drewna, raczej rozczarowuje. Nie jest bardzo wysoka i niewiele z niej widać poza najbliższymi łęgami i wąskim pasmem Warty w oddali.
Mimo zimnej pogody spacerujących jest więcej niż tydzień temu, zarówno na łęgach jak i w okolicach wieży. Wszystkich pozdrawiam, mówiąc „dzień dobry”, ale oczywiście trzymamy się na dystans, z dala od siebie.
22 marca, niedziela – „Namaja Bistro” zawiesiło działalność, przestało wydawać posiłki na wynos. „Ogryzek” jeszcze się trzyma, walczy w nowej rzeczywistości, chociaż z pewnością ma niewielu klientów. Ja też nie korzystam z ich usług od początku epidemii.
22 marca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Dochód w mojej firmie spadł o 30 procent w porównaniu z czasem sprzed epidemii; ta wartość nie oddaje jednak rzeczywistego charakteru zmian w mojej działalności. Kiedyś dużo tłumaczeń zlecałem na zewnątrz, teraz nie zlecam praktycznie niczego, wszystkie tłumaczenia wykonuję sam. Tłumaczeń jest zbyt mało, aby je zlecać podwykonawcom, zwłaszcza kiedy się nie ma pewności, czy otrzyma się wynagrodzenie od klienta :-).
23 marca, poniedziałek – zaczynam sam gotować obiady. Gotować? Trudno to nazwać gotowaniem :-). Gotowanie ogranicza się do zagotowania ziemniaków, reszta to garmażerka kupowana w Biedronce – chicken bites, roladki devolay, które smażę na patelni, i gotowe sałatki i surówki, które kupuję w tejże sieci. Ale to i tak duża zmiana w porównaniu z tym, co było wcześniej. Przez 57 lat mojego życia nigdy nie gotowałem obiadów. Po opuszczeniu domu rodzinnego stołowałem się w stołówkach (studenckich, zakładowych, wojskowych, szkolnych), a od dawna chodzę na obiady do restauracji serwujących „danie dnia”. Kto wie; może, jeśli ta epidemia się utrzyma dłużej, zacznę naprawdę gotować…
24 marca, wtorek – rząd zaostrzył środki w związku z epidemią. Rzekomo z domu można wychodzić tylko do pracy i po zakupy; dopiero po wejściu na stronę gov.pl okazuje się, że uprawianie sportu i jazda rowerem nadal są dopuszczalne, byle nie w grupie.
24 marca, wtorek – rozmowa telefoniczna z M., jedną z moich tłumaczek niemieckiego, z którą współpracuję od dziewięciu lat. Ostatnie tłumaczenie wykonała dla mnie 16 marca, od tego czasu cisza. Jest w trudnej sytuacji, wzięła dwa kredyty, teraz nie ma za co ich spłacać, zastanawia się nad zawieszeniem działalności, aby nie płacić ZUS-u.  Odradzam zawieszenie; mówię, że według moich informacji małe firmy i tak będą zwolnione z ZUS-u na trzy miesiące. Niestety, nie mogę jej poza tym pomóc. Tłumaczeń jest mało i wszystkie wykonuję sam; jeśli już jest coś większego, to na angielski, nie niemiecki.
25 marca, środa – Krzysztof, znajomy właściciel  hurtowni chemicznej i drogerii, podarował mi krem antybakteryjny. Przyda się, chociaż już od wybuchu epidemii staram się często myć ręce i dezynfekować klamkę denaturatem. Wirusa się nie boję, bardziej boję się kwarantanny czy przymusowego zamknięcia w szpitalu. Koszty takiego kilkutygodniowego pobytu byłyby rujnujące dla mojej firmy.
25 marca, środa – otrzymałem dość duże zlecenie od pewnego biura tłumaczeń z Warszawy. Kontakt nawiązałem przez Facebooka, wcześniej oferując im tłumaczenie dwóch aktów urodzenia z niemieckiego pisanych frakturą. Nic wtedy z tego nie wyszło, biuro pamiętało jednak o mnie i teraz zleciło tłumaczenie akt położonej na Kresach parafii ewangelickiej z XIX wieku. Może będzie to początkiem poważniejszej współpracy.
27 marca, piątek – od kilku dni słucham wszystkich koncertów fortepianowych i sonat na fortepian Mozarta w wykonaniu Carmen Piazzini. Mam w domu dwa komplety koncertów i
trzy komplety sonat Mozarta, ale do nagrań Piazzini powracam najczęściej, mimo że zostały wydane w tanim (niektórzy powiedzieliby, że tandetnym :-)) 40-płytowym boksie wydawnictwa Cascade. Lekkość i brawura wykonania są porywające. Mam nadzieję, że moja kupiona w 2003 roku wieża Philipsa jeszcze trochę będzie ze mną. Wykorzystuję ją tak intensywnie, że już kilkakrotnie musiałem wymieniać w niej odtwarzacz CD.
28 marca, sobota – przed wycieczką rowerową robię zakupy w Biedronce. Kilka dni temu Biedronka zmieniła godziny pracy, otwierają teraz o ósmej i wpuszczają klientów partiami. Przed sklepem tuż przed otwarciem kłębi się tłumek kupujących, wszyscy od razu na pewno nie wejdziemy. „Kolejka jest z tej strony, nie z tamtej”, co chwila woła jakaś kobieta. Wreszcie otwarcie. „Spokojnie, ludzie, nie pchać się”, mówi postawna sklepowa, pilnując wejścia. Chyba ją specjalnie wybrano na to stanowisko przy wejściu, ze względu na tuszę :-).
28 marca, sobota – kolejna trzygodzinna wycieczka do Czmońca. Tuż przed wioską skręcam w lewo do lasu i docieram do miejsca piknikowego, które dotąd znalem tylko z mijanego tyle razy drogowskazu „Bobrowy szlak”. Zaskakuje dobra infrastruktura – drewniane ławy, stoły, jest nawet obmurowane miejsce na ognisko; latem pewnie nie brakuje tu turystów, teraz oczywiście jest pusto. Miejsce położone nad zbiornikiem wodnym w rozlewiskach Warty, nie nad samą rzeką. Jest też i wspomniany „Bobrowy szlak”, czyli ścieżka z tablicami informującymi o lokalnej florze i faunie. Lasem i łęgami dojeżdżam do ujścia strumyka bez nazwy do Warty, przy którym byłem tydzień temu, potem znowu do wieży widokowej i do samej wioski. Stamtąd nie jadę jednak drogą powiatową prosto do Śremu, lecz lasem do „Marzymięty” przy drodze wojewódzkiej (przy gościńcu ktoś się kręci i sprząta obejście, ale chyba nie mają żadnych gości) i stamtąd dopiero do domu.
Dzięki koronawirusowi i odwołaniu wszystkich imprez kulturalnych mam okazję poznawać nadwarciańskie łęgi, leśne i polne dukty, odludne miejsca, w których jeszcze nigdy nie byłem…
28 marca, sobota – zakończyłem lekturę „Wiernej rzeki” Żeromskiego, jednej z najpiękniejszych opowieści miłosnych, jakie ostatnio czytałem. Dlaczego Żeromski ma tak złą opinię wśród współczesnej inteligencji, dlaczego z lekceważeniem mówi się o „żeromszczyznie”? W liceum jego „Ludzie bezdomni” i „Przedwiośnie” nie podobały mi się tak bardzo; zmieniłem zdanie, kiedy powróciłem do tych książek kilkanaście la temu. Potem przyszedł „Wiatr od morza”, „Popioły”, teraz „Wierna rzeka”. Bardzo lubię jego język, pełen plastyczności, muzyczności; mistrzowska jest jednak również kompozycja powieści, charakterystyka postaci. Ta literatura nie zestarzała się, wbrew temu, co twierdzą niektórzy.
29 marca, niedziela – zmarł Krzysztof Penderecki. Tylko raz byłem na jego koncercie, podczas festiwalu „Musica Sacromontana” w Głogówku 6 października 2012 roku. Mistrz dyrygował wtedy serenadą Antonína Dvořáka, również własnymi utworami. Pamiętam, jak po koncercie wycofał się do prezbiterium i przez dłuższą chwilę modlił się przed obrazem Matki Boskiej Świętogórskiej…
29 marca, niedziela – podsumowanie finansowe tygodnia. Tydzień bardzo dobry, nawet lepszy niż w czasach przed epidemią, a to dzięki temu, że w piątek otrzymałem bardzo obszerne zlecenie od jednego z moich stałych klientów. Nadal niczego nie zlecam podwykonawcom.
31 marca, wtorek – w Śremie spadł pierwszy śnieg w tym roku, i to już wiosną, kiedy zima minęła :-). Powszechnie narzeka się teraz na bezśnieżne zimy; gdyby jednak tylko na tym miało polegać globalne ocieplenie, nie miałbym nic przeciwko temu. Dzięki tej stosunkowo ciepłej pogodzie mogę jeździć na wycieczki i nie oczyszczać potem roweru ze śniegu i pośniegowego błota. Do jutra wprawdzie i tak nic nie zostanie z tego śniegu. Idzie wiosna, kiedyś początek sezonu na dłuższe wyprawy, a teraz… :-(.
31 marca, wtorek – zaostrzenie przepisów związanych z wychodzeniem z domu. Dla mnie najważniejsze jest to, że prawdopodobnie nie będzie można jeździć do lasów; ba, chyba w ogóle nie będę mógł nigdzie wyjeżdżać rowerem w weekendy. Fatalna wiadomość. :-(.
2 kwietnia, czwartek – wczoraj na stronie „Rzeczpospolitej” przeczytałem, że Biedronka i Lidl wydłużają godziny pracy, od godz. 6 do 24, w celu rozładowania kolejek. Myślałem, że to żart primaaprilisowy, tymczasem okazało się to prawdą. Dzisiaj zakupy w mojej Biedronce, łącznie z dojściem do sklepu, staniem w kolejce i powrotem do domu, zajęły mi godzinę. Gdybym wiedział o nowych godzinach otwarcia, przyszedłbym z samego rana. Zawsze wcześnie budzę się i wstaję.
2 kwietnia, czwartek – otrzymałem wiadomość o śmierci Andrzeja Grześkowiaka i Benedykta Strzelca. Andrzej Grześkowiak był moim kierownikiem w Odlewni Żeliwa w Śremie, pierwszym (jako Główny Odlewnik) i potem ostatnim (jako kierownik Działu Zbytu). Benedykta Strzelca, kiedyś żołnierza zawodowego, a po transformacji ustrojowej powszechnie znanego śremskiego przedsiębiorcę w branży transportowej, raz nawet kandydata na Burmistrza Śremu, też znałem od dawna; w 1992 roku uczęszczałem na prowadzony przez jego firmę kurs przed egzaminem na prawo jazdy. Ostatnio spotkaliśmy się kilka miesięcy temu, w stołówce „Szóstki”, gdzie też czasami przychodził na obiad. Przypomina mi się własna młodość, pierwsze lata po przyjeździe do Śremu…
3 kwietnia, piątek – od pewnego czasu jednym z głównym tematów w mediach jest termin wyborów prezydenckich, zaplanowanych na maj. PiS chce mimo epidemii zachować termin, opozycja chce jego przełożenia. Na Facebooku wypowiedział się na ten temat również Przemysław Żurawski vel Grajewski – 32 lata temu mój kolega z wojska (byliśmy w jednym plutonie), teraz profesor, doradca prezydenta Dudy. Twierdzi, że „opozycja chce przełożenia wyborów, bo liczy na krach ekonomiczny w Polsce”. W dyskusji pod jego postem również zabieram głos:
„To prawda, że opozycja chce przełożenia terminu wyborów, ponieważ ma w tym ukryty cel; ukryty cel ma jednak również PiS, upierając się przy zorganizowaniu wyborów w maju. Stanowisko PiS-u nie wynika z głupoty, lekkomyślności czy lekceważenia bezpieczeństwa, tylko z zimnej kalkulacji politycznej. Jeśli wybory odbędą się teraz w maju, Duda na pewno je wygra. A co będzie, jeśli odbędą się za kilka miesięcy, pod koniec roku, czy nawet w przyszłym roku? Z koronawirusem pewnie do tego czasu się uporamy, jest jednak pewne, że nastanie bardzo głęboki kryzys gospodarczy, za który ludzie będą obwiniać partię rządzącą. Jeśli wybory zostaną odłożone, wygrana Dudy wcale nie jest pewna, staje się wątpliwa.
I to jest prawdziwa przyczyna obecnego sporu o odłożenie terminu wyboru, zarówno po stronie PiS-u jak i opozycji. Opozycja ma nadzieję, że za kilka miesięcy albo za rok będzie miała większe szanse; z kolei PiS wie, że czas gra na jego niekorzyść. Za kilka miesięcy, za rok ludzie będą go obwiniać za kryzys, chce więc wygrać już teraz. W tej sytuacji takie rzeczy, jak zagrożenia zdrowotne nic Kaczyńskiego nie obchodzą. One chce wygrać, nawet kosztem zagrożenia dla ludzkiego zdrowia, życia.”
3 kwietnia, piątek – rozliczenie podatkowe marca. Mój przychód w marcu spadł w stosunku do lutego o 20 procent. Wydaje się niedużo, ale od drugiej połowy miesiąca tendencja jest wyraźna – w kolejnych miesiącach będzie gorzej… Dzisiaj złożyłem też wnioski do ZUS-u o postojowe i zwolnienie ze składek ubezpieczenia społecznego.
4 kwietnia, sobota – rozliczenie finansowe tygodnia. Po bardzo dobrym tygodniu nastąpił tydzień zły. Liczba tłumaczeń spadła o połowę w porównaniu z czasem sprzed epidemii; połowę z tych zleceń otrzymałem zresztą dopiero w piątek, w środę i czwartek była cisza. Szykuje się jeszcze większy przestój.
5 kwietnia, niedziela – nigdy nie myślałem, że w taki sposób spędzę Niedzielę Palmową. O szóstej rano zakupy w Biedronce (na szczęście bez kolejki), o dziewiątej transmisja mszy w Polskim Radiu, potem sprzątanie mieszkania. Większość dnia spędziłem na lekturze „Rzeczpospolitej Obojga Narodów” Pawła Jasienicy. Książka podoba mi się, nawet bardziej niż „Polska Jagiellonów”, którą przeczytałem dwa lata temu, pewnie również dlatego, że sama epoka interesuje mnie bardziej niż średniowiecze. Wymaga jednak uważnej i powolnej lektury, zwłaszcza jeśli nie chce się uronić żadnego z subiektywnych i interesujących spostrzeżeń autora. Język Jasienicy, chociaż to eseistyka, wcale nie jest łatwy, jest trudniejszy w odbiorze od języka historycznych książek naukowych. Przeczytanie całego trzytomowego dzieła zajmie mi dużo czasu.
5 kwietnia, niedziela – na Facebooku zabrałem głos w dyskusji pod postem Marcina Chwałczyńskiego z Mechlina, działacza Nowoczesnej, ostatnio kandydata na Burmistrza Śremu. Marcin Chwałczyński napisał o demolowaniu naszej gospodarki przez ostatnie rozporządzenia; jako pozytywny przykład podał Szwecję, o której opowiadała Katarzyna Tubylewicz w wywiadzie dla „Vivy” i w której nie wprowadzono ograniczeń. A co ja o tym sądzę?
„Koronawirus z pewnością demoluje naszą gospodarkę, zresztą nie tylko naszą. Jeśli zakłada Pan, że polski rząd postępuje nieracjonalnie, musi Pan przyjąć, że nieracjonalnie postępują też inne rządy, i to na całym świecie, bo na całym świecie wprowadza się ograniczenia, często jeszcze surowsze niż w Polsce, które na pewno będą miały bardzo negatywny wpływ na gospodarkę. Tylko czy nasz rząd i inne rządy mają inne wyjście?
Porównywanie COVID-19 z grypą niestety nie jest trafne, z dwóch powodów:
1. Na grypę mamy szczepionkę, na koronowirusa jeszcze nie i długo jej nie będziemy mieli. Izolacja i social distancing są obecnie jednymi sposobami uchronienia się przed chorobą.
2. Wskaźnik śmiertelności dla grypy (przy jej powikłaniach) wynosi 0,1 %; dla COVID-19 są podawane różne wskaźniki, wahające się od 1 % do 10 %. Przyjmijmy, że wynosi on 4 %. Co to oznacza w praktyce? Nie wiadomo, jaka część społeczeństwa zaraziłaby się, gdyby nie wprowadzono żadnych restrykcji. Niektórzy (Angela Merkel) mówią o 70 %, ale przyjmijmy, że byłaby to „tylko” połowa. Oznacza to, że w Polsce zachorowałoby 19 milionów ludzi, a z tego zmarłoby 4 %, czyli 760 tysięcy. W rzeczywistości zmarłoby ich pewnie więcej, ponieważ służba zdrowia nie byłaby w stanie opiekować się taką liczbą chorych. Czy wyobraża Pan sobie rząd, który dopuściłby do takiej katastrofy demograficznej?
Powyższe wyliczenia nie są wyssane z palca; historia potwierdza, że takie katastrofy są możliwe i się zdarzały. Jeszcze podczas trzech epidemii cholery w Poznaniu w XIX wieku (w 1831, 1848 i 1866 roku) w każdej z tych epidemii umierało po około 2 % ludności miasta. O jeszcze wcześniejszych epidemiach dżumy, podczas których wymierały całe wioski, nie wspominam.
Wspomnę jeszcze o przypadku Szwecji, na który się Pan powołuje. To prawda, Szwecja obecnie jest jedynym krajem, który nie prowadzi takiej polityki izolacji. Czy zatem powinniśmy iść jej drogą? Nie jestem tego pewien, znowu z dwóch powodów:
1. Nie wiadomo jeszcze, jak sytuacja w Szwecji się rozwinie w przyszłości. Tą samą drogą co Szwecja szły do niedawna Stany Zjednoczone i Wielka Brytania. Obecnie mamy po tysiąc kilkaset zgonów w USA i 700 zgonów w Wielkiej Brytanii dziennie. Gdyby kraje te wprowadziły surowe restrykcje na samym początku epidemii, ofiar byłoby mniej.
2. Szwecja jest całkiem innym krajem niż Polska, o czym zresztą jasno mówi w wywiadzie Katarzyna Tubylewicz: „W Szwecji od początku uważa się, że walka z wirusem powinna się opierać na idei wzajemnego zaufania państwa do obywateli i obywateli do państwa. Lepiej jest pewne rzeczy doradzać niż nakazywać, bo wtedy można liczyć na solidarność i odpowiedzialność społeczną.” Jak Pan wie, w Polsce takiego zaufania nie ma, ani państwa do obywateli, ani obywateli do państwa. Polacy są pod tym względem niestety bardziej podobni do Włochów. Nie są odpowiedzialni społecznie. Bez zapisanych w prawie zakazów powszechnie lekceważyliby zalecenia dotyczące unikania zgromadzeń, spotkań towarzyskich, imprez itp. Nasze społeczeństwo zachowuje się inaczej niż szwedzkie.”
7 kwietnia, wtorek – w mojej grupie tłumaczy na Facebooku dyskusja o tym, jak epidemia wpływa na nasze zarobki. Większość przyznaje się do spadku obrotów, niektórzy twierdzą, że nie odczuwają kryzysu. Wypowiada się też administrator grupy, Marcin Marczewski: „Spadek i posucha jest wszędzie i ktokolwiek mi tu pisze, że ma więcej roboty to albo kłamie albo jest tak tani, że po prostu został jako jedyny/jedyna ostatni/ostatnia do rzucania zleceń…”
8 kwietnia, środa – niewielkie zlecenie od biura tłumaczeń z Wrocławia; otrzymałem je po mojej odpowiedzi na ogłoszenie w grupie tłumaczy na Facebooku. Nie tłumaczenie, lecz korekta krótkiego tłumaczenia, wykonanego przez kogoś innego. Nie wiem, czy wyjdzie z tego jakaś dłuższa współpraca. Przed epidemią w ogóle nie zawracałbym sobie głowy takimi nietypowymi zapytaniami, w dodatku drobnicą, teraz nie mogę przebierać; jak zresztą wszyscy tłumacze…
8 kwietnia, czwartek – klientka zleciła mi tłumaczenie krótkiego dokumentu, zaświadczenia o zameldowaniu.
– Mogę panu wysłać skan, a potem odeśle mi pan skan tłumaczenia? Zapłacę panu przelewem. Bo u nas na wiosce policja stoi, kontrolują, pytają się, gdzie kto wyjeżdża, a ja nie chcę zarobić mandatu.
Oczywiście, rozumiem.
10 kwietnia, piątek – rozmowa telefoniczna z S., z którą znam się od kilkunastu lat, jeszcze z czasów mojej pracy dla Wikipedii. S., która mieszka 25 km od Śremu i wie o mojej pasji rowerowej, namawia mnie, abym zlekceważył obowiązującą kwarantannę i odwiedził ją.
– Jak cię skontroluje policja, powiesz, że jedziesz, aby pomagać nam w zakupach.
– Przecież mieszkamy w różnych miejscowościach i nie jesteśmy rodziną…
– I co z tego? Można pomagać w innej miejscowości. Przecież można wychodzić z domu, aby pomagać innym.  Albo wiesz co, powiesz, że jedziesz do klienta, w sprawie tłumaczenia. Przecież te zakazy jeżdżenia, wstępu do lasów, parków są bezsensowne, trzeba się ruszać dla zdrowia.
– Nie mogę powiedzieć, że jadę do klienta, jeśli nie jadę, jeśli jadę wyłącznie dla rekreacji. Nie mogę kłamać.
– A co tam. Przykazanie mówi „Nie mów fałszywego świadectwa przeciwko bliźniemu swemu”, nie mówi, że nie wolno kłamać.
– Przepraszam cię, ale to jest kazuistyka.
Dziwnie brzmią te porady w ustach kobiety, która jest żarliwą katoliczką i aktywnie udziela się w swojej parafii. A może i nie dziwnie? Stosunek S. do wiary, do Kościoła był zawsze inny, na pewno nie wpisuje się w polski, „radiomaryjny” paradygmat religijności. Z porad S. oczywiście nie skorzystam, nie mam ochoty na mandat. Podobno w Krakowie pięć dni temu pewnego rowerzystę ukarano mandatem w wysokości 12 tysięcy złotych za jazdę po bulwarze nad Wisłą.
11 kwietnia, sobota – podsumowanie tygodnia. Moje obroty spadły do poziomu 30 procent wielkości sprzed epidemii. Cóż, spodziewałem się tego. Im dłużej będzie trwała epidemia, tym może być gorzej.
12 kwietnia, Wielkanoc – święta w Śremie, po raz pierwszy od wielu lat. Nie mogłem przyjąć zaproszenia siostry do odwiedzenia jej na Górnym Śląsku; zgadzam się z ministrem Szumowskim, że podróże, odwiedziny w obecnej sytuacji mogą mieć tragiczne skutki. Po wysłuchaniu transmisji mszy w radiu dzwonię z życzeniami do niej, potem do cioci w Ostrołęce, także do moich znajomych i tłumaczy, którzy dla mnie pracują. K. (razem studiowaliśmy w Szkole Tłumaczy w Poznaniu) jest zaskoczona moim telefonem. Jakoś sobie radzi podczas epidemii. Podobnie jak kiedyś ja prowadzi szkołę językową; musiała się teraz przerzucić się na nauczanie zdalne, prowadzi lekcje z laptopa.
Dzwonię też do I., dawnej koleżanki mojej siostry, jeszcze w Puławach, która od dawna mieszka w Warszawie (znamy się od dzieciństwa, ale nie widzieliśmy się już ponad 30 lat). I. i jej rodzina też jest w trudnej w sytuacji. Od dłuższego czasu choruje; jej mąż, który jest taksówkarzem, z powodu epidemii teraz nie zarabia; utrzymują się z renty I. Wczoraj odwiedziła córkę, wracali do domu wieczorem.
– Wyobraź sobie, ile ludzi na ulicach, stoją w kolejkach przed Żabkami, innymi sklepami, po alkohol, w ogóle nie przestrzegają wymaganej odległości. W Warszawie jest bardzo dużo zakażonych; u ciebie, w małym mieście, jest na pewno lepiej…
15 kwietnia, środa – ukazał się drugi tom „Słownika biograficznego Śremu”, książka mojego współautorstwa. 20 lipca 2018 roku Adam Podsiadły, śremski historyk, zaprosił mnie na spotkanie w bibliotece w Śremie i zaproponował udział w redakcji. Pierwszy tom słownika został wydany w 2008 roku; miano go uzupełnić suplementem, ostatecznie zdecydowano się na wydanie kolejnego, drugiego tomu. To lipcowe spotkanie pamiętam jak dziś. Adam Podsiadły przedstawił mi listę z propozycjami nazwisk do opracowania. Ostatecznie wybrałem z tej listy tylko dwie postaci (księdza Franciszka Ruszczyńskiego i orientalisty profesora Eugena Mittwocha), z własnej inicjatywy dodałem jednak dwanaście innych – przede wszystkim śremskich Niemców i Żydów. Oni też tworzyli historię naszego miasta…
Po wielu trudnościach wydawniczych drugi tom „Słownik biograficznego Śremu” ukazał się dopiero teraz, w kwietniu. Zawiera prawie dwieście nazwisk, wiele z tych osób znałem osobiście… W kwietniu planowano też uroczystą premierę w bibliotece w Śremie, ale z oczywistych względów do niej nie doszło. Może będzie jeszcze czas na spotkanie z czytelnikami, po zakończeniu epidemii.
17 kwietnia, piątek – mieszkańcy Śremu otrzymali od władz miasta maseczki! Po dwie na mieszkanie, dzisiaj wieczorem przyniósł je do naszego bloku Grzegorz Pawlak, kiedyś pracownik klubu „Relax”, teraz Muzeum Śremskiego, znamy się od lat. Maseczki zawdzięczamy właściwie Fundacji na Rzecz Rewaloryzacji Miasta Śrem, która je uszyła, burmistrz sprawuje tylko patronat nad akcją. Obowiązek noszenia maseczek wprowadzono wczoraj; do tej pory radziłem sobie, zasłaniając usta i nos szalikiem. Ani szalik, ani maseczki nie są wygodne, duszę się w nich, ale może się przyzwyczaję.
18 kwietnia, sobota – zastanawiam się, w jakim stopniu brak ruchu, możliwości wycieczek rowerowych wpłynie na moje zdrowie. Od 28 marca nigdzie nie wyjechałem. Jeśli dodać do tego niezdrowe odżywianie, opierające się na przetworach… Na szczęście od przyszłego weekendu znowu będzie możliwość wychodzenia z domu i jazdy w celach rekreacyjnych, nie tylko „dla załatwienia najniezbędniejszych potrzeb”.
19 kwietnia, niedziela – podsumowanie finansowe tygodnia. Po bardzo złym tygodniu nadszedł tydzień bardzo dobry; liczba tłumaczeń jest nawet o połowę wyższa niż przed epidemią. Jest tak, ponieważ otrzymałem trzy duże zlecenia od stałych klientów. Jedno wykonałem sam, dwa zleciłem moim tłumaczom – po raz pierwszy od długiego czasu. Przez kilka dni praca po kilkanaście godzin na dobę, od godz. 3 rano do 19. Tak, od 3 rano – od dawna wcześnie się budzę i wcześnie chodzę spać.
22 kwietnia, środa – zakończyłem przesłuchiwanie (po raz kolejny, już nie pamiętam, który) 69-płytowego boksu Schuberta. Schubert słynie przede wszystkim z pieśni. Też je lubię, najbardziej cenię jednak jego sonaty fortepianowe, dorównujące mistrzostwem sonatom Beethovenowskim. W wielu innych kompozycjach Schuberta słyszę zresztą podobieństwa do Beethovena – obaj kompozytorzy stali na granicy między klasycyzmem i romantyzmem. Szkoda, że Schubert tak młodo zmarł, miał zaledwie 31 lat…
25 kwietnia, sobota – to niezwykłe uczucie, kiedy tłumaczy się pismo własnoręcznie podpisane przez Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej i kiedy trzeba napisać: „Andrzej Duda – podpis nieczytelny”…
25 kwietnia, sobota – pierwsza od czterech tygodni 2,5-godzinna wycieczka rowerowa. Na szczęście od ubiegłego poniedziałku rząd poluzował ograniczenia i znowu mogę jeździć w celach rekreacyjnych. Wycieczka po okolicznych wioskach – ze Śremu przez Nochówko, Gawrony, Międzychód, Wieszczyczyn do Dobczyna i z powrotem przez Chrząstowo, Pyszącą do Śremu. Obawiałem się, czy jadąc w maseczce nie będzie mi brakowało powietrza, problemy pojawiły się jednak z całkiem innej strony – jazda w maseczce powoduje zaparowywanie okularów; były odcinki, na których prawie nic nie widziałem. Podobno wystarczy lepiej (to jest ściślej) dopasować ją do twarzy, ale na razie nie mogę sobie z tym poradzić.
Przy wieszczyczyńskim kościele św. Rocha natrafiam akurat na koniec mszy pogrzebowej. Widok żałobników z twarzami zasłoniętymi maseczkami, czekających przed świątynią na wyniesienie trumny ze zwłokami, sprawia niezwykłe wrażenie…
Przed Dobczynem wdrapuję się na dawny wiadukt kolejowy. Pociągi z Czempinia przez Śrem do Jarocina nie jeżdżą już od 1995 roku, ale tor wciąż jest zachowany. Pod szynami na wiadukcie zachowały się nawet spróchniałe podkłady kolejowe, trochę dalej od wiaduktu już ich nie widać, obrośnięte bujną roślinnością szyny jakby zapadały się w ziemię. Od dawna istnieją plany przywrócenia linii kolejowej ze Śremu do Czempinia, może kiedyś zostaną zrealizowane, ten odcinek, ze Śremu do Jarocina, na pewno jednak nie zostanie odbudowany. Od dawna niepotrzebnego wiaduktu również nie zburzą – jest zbyt solidną konstrukcją, może jest też już zabytkiem, linię ze Śremu do Jarocina zbudowano w 1906 roku.
26 kwietnia, niedziela – kolejna 2,5-godzinna wycieczka rowerowa, tym razem do Tworzykowa, w samym sercu jednego z ładniejszych kompleksów leśnych koło Śremu. Kiedy tu ostatni raz byłem? 10 lat temu, czy jeszcze wcześniej? Dużo się tu zmieniło od mojej ostatniej wizyty. Od Jaszkowa starą drogę do Tworzykowa przegradza teraz szlaban z zakazem wjazdu i informacją „Ostoja Rogalińska”; do wioski, do której wjazd również jest zagrodzony szlabanem, można dojechać nową szutrową drogą. To wszystko stwierdzam dopiero jadąc z powrotem; do Tworzykowa dojeżdżam od drugiej strony, leśną drogą wzdłuż Warty. Samo Tworzykowo jest z pewnością najbardziej izolowaną miejscowością i największym odludziem w powiecie śremskim – dwór z początku XX wieku, w którym mieszka kilka rodzin, po drugiej stronie drogi dawne zabudowania folwarczne i jakieś nowszy budynek na początku wsi – i to cała wioska, zewsząd otoczona lasem. Przed wioską skręcam jeszcze na wschód, w kierunku Warty, dojeżdżam jednak tylko do jej rozlewisk. W pobliżu kilka samochodów i wędkarze. Samej Warty nie widać.
W drodze powrotnej zatrzymuję się przy kościele św. Barbary w Jaszkowie. O 9.30 ma się rozpocząć msza, na której może być tylko dziesięć osób. Ja jestem jedenasty, dlatego rezygnuję, wychodzę z kościoła. Powrót do Śremu.
26 kwietnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
29 kwietnia, środa – telefon od siostry z Górnego Śląska. Okazuje, że moja siostrzenica od wczoraj jest na dwutygodniowej kwarantannie – brat jej partnera zaraził się koronawirusem. Siostra z mężem dzisiaj również mieli testy, pobierano im wymaz z gardła, wyniki mają być w piątek. Trzymam kciuki za wszystkich.
30 kwietnia, czwartek – podsumowanie miesiąca. Obrót mojej firmy w kwietniu na poziomie obrotu z marca, a dzięki zwolnieniu ze składek ZUS dochód nawet wyższy, na poziomie sprzed epidemii.
1 maja, piątek – 2,5-godzinna wycieczka do Dąbrowy. Jazda w tamtą stronę szosą przez Mechlin, z powrotem o wiele ciekawszą trasą – przez Łęgi Mechlińskie. Chyba tylko raz byłem w lasach mechlińskich, dawno temu. Teraz po przyjeździe do Dąbrowy skręcam w prawo w leśną drogę i potem zawracam na południowy zachód. To również tereny Ostoi Rogalińskiej, która rozciąga się głównie na północ od Śremu, ładny i ciekawy kompleks leśny. Ze zwierzyny spotykam tylko małą sarenkę w zaroślach, trochę dalej stoi lizawka – drewniany słup z wyłożoną kostką soli. Wreszcie dojeżdżam do Warty. Na rzece widzę jakby pomosty zbudowane z wysypanych kamieni. Miejsca dla wędkarzy? Nie, to ostrogi regulacyjne, chroniące brzeg pod podmywaniem. Ryzykując wpadnięcie do rzeki, ostrożnie wchodzę na jedną z nich i zanurzam dłoń w Warcie. Tuż za ostrogami między dwoma skarpami nagłe obniżenie terenu, rozciągający się daleko, hen w kierunku miasta, pas zieleni, tylko nad samym brzegiem rzeki wyłożony betonem. Dopiero w domu, przeglądając Google Maps, zdaję sobie sprawę, że byłem na początku Kanału Ulgi, chroniącego Śrem przed powodzią. O Kanale Ulgi po raz pierwszy usłyszałem chyba 30 lat temu. Kiedyś wyobrażałem sobie, że to jakiś rodzaj śluzy, bramy otwieranej przy wysokim stanie wody; w rzeczywistości to po prostu obniżenie terenu, w które może wlać się woda przy wysokim stanie. Teraz Kanał Ulgi nie jest zalany, mamy suszę.
W domu dzwonię do siostry. Nie otrzymała z laboratorium telefonu z wiadomością o wyniku testu na koronowirusa, co oznacza, że wynik jest prawdopodobnie ujemny. No news – good news.
1 maja, piątek – „Jeszcze będzie przepięknie. Zostań w domu” – taki ogromny napis od pewnego czasu wisi na widocznej z mostu Daniela Kęszyckiego ścianie budynku Szkoły Podstawowej im . Kawalerów Orderu Uśmiechu w Śremie. A obok niego dwie dziecięce główki, chłopca i dziewczynki – w maseczkach.
2 maja, sobota – kolejna 2,5-godzinna wycieczka w lasy za Dąbrową, tym razem do Kotowa. Maleńka, trudno dostępna osada nad Wartą, którą śremianie kojarzą z miejscem biwakowym nad rzeką i malowniczymi ruinami Białego Gościńca, chociaż te drugie są dalej, już w powiecie średzkim. Dla mnie Kotowo to jednak przede wszystkim dęby. Dęby rosną zarówno przy samym brzegu rzeki jak i w pewnym od niej oddaleniu, właśnie tam można spotkać cztery najokazalsze i najpiękniejsze, pomniki przyrody. Są o wiele ładniejsze od rogalińskich i przede wszystkim bardziej żywotne. Wszystkie trzy w Rogalinie (Lech, Czech i Rus) są już martwe, z czterech kotowskich dwa wciąż żyją. Dęby rogalińskie swoją sławę zawdzięczają usytuowaniu przy odwiedzanym przez tysiące turystów pałacu i muzeum, o tych kotowskich poza śremianami mało kto wie. I dobrze, niech tak zostanie.
2 maja, sobota – wracając z Kotowa, już pod moim blokiem, spotkałem R. Natychmiast mnie poznał, chociaż nie pamiętał nazwiska.
– O jak się cieszę, że pana widzę. Pamiętam, jak pan mi wtedy pomógł z tym listem do Niemiec. Od tego czas miałem już spokój, nikt się mnie czepiał.
Ja też pamiętam i pamiętam, jak widzę, więcej niż sam R. Niestety nie są to wspomnienia przyjemne.
Było to kilkanaście lat temu (mieszkałem już na Chłapowskiego), kiedy do moich drzwi zapukał dość niechlujnie wyglądający mężczyzna, w ogóle mi nieznany.
– Taki list dostałem z Niemiec. Może pan powiedzieć, co tu jest napisane?
– To list z prokuratury. Piszą, że zostało popełnione przestępstwo, włamanie. Sprawców nie złapano, ale na miejscu znaleziono pański paszport i teraz chcą pana przesłuchać, widać podejrzewają pana.
– Ale to nie ja, ja w ogóle nie jeżdżę do Niemiec. A z tym paszportem już panu tłumaczę. Siedzieliśmy z kolegami pod „Relaksem” i piliśmy wódeczkę. Miałem z sobą saszetkę z dokumentami, a w niej paszport; w ogóle nie wiem, po co go wziąłem z sobą. W pewnym momencie poszedłem na górę do ubikacji, a kiedy wróciłem, saszetki i paszportu już nie było. Ukradli, ukradli złodzieje.
– To niech pan napisze do prokuratury i wyjaśni, jak było. Ja przetłumaczę panu to pismo.
– Ale ja nie mam panu jak zapłacić.
– To ja przetłumaczę panu za darmo.
Jak powiedziałem, tak zrobiłem. Na miejscu ułożyłem treść pisma i napisałem je po niemiecku; R. rozpływał się w podziękowaniach. Niestety to nie był koniec. Po dwóch albo trzech tygodniach znowu zapukał do moich drzwi.
– Pan pożyczy mi pięćset złotych. Oddam za dwa tygodnie.
Byłem tak zaskoczony tym, że obca osoba prosi mnie o pieniądze, że pożyczyłem. Po dwóch tygodniach R. się nie zjawiał. Oddał pieniądze dopiero po dwóch miesiącach, kiedy mu o tym przypomniałem, i po tygodniu… znowu poprosił o pożyczkę. Tym razem odmówiłem.
To nie był przyjemny okres w moim życiu. R. co chwila dzwonił domofonem lub pukał do moich drzwi i prosił, błagał o pieniądze. Dopiero po kilku miesiącach zrozumiał, że nic to nie da i przestał mnie nawiedzać.
Odtąd czasami widywałem go na osiedlu (mieszka niedaleko ode mnie), na przykład jak z wózkiem obchodził śmietniki i grzebał w odpadkach. Do ponownej rozmowy doszło dopiero teraz.
3 maja, niedziela – wyjazd do kościoła w Gogolewie. Wielokrotnie byłem w tej wiosce, przeważnie jadąc szosą, raz całą trasę przejechałem nawet wałem przeciwpowodziowym. Ze Śremu do Gogolewa prowadzi szlak niebieski wiodący przez Bystrzek, Sroczewo, Zaborowo, jedyny szlak pieszy wychodzący ze Śremu. W latach 90. chciałem go cały przejechać rowerem, szybko jednak go zgubiłem. Teraz sytuacja się powtarza; po pokonaniu odcinka leśną drogą z Bystrzka do Sroczewa (ziemia rozmiękła po deszczu utrudnia jazdę) za Zaborowem gubię szlak i dalej jadę polną drogą do Zakrzewa i asfaltem do Gogolewa.
XVIII-wieczny drewniany kościół w Gogolewie dobrze prezentuje się z zewnątrz. Wewnątrz też jest interesujący, chociaż nie ma tej klasy, tej atmosfery, która jest w o wiele mniejszym kościele w Błażejewie. Po raz pierwszy jestem na mszy podczas epidemii (czy po raz ostatni? – tego nie wiem). W kościele może być tylko kilkanaście osób (pozostali uczestniczą we mszy na zewnątrz świątyni). Komunię przyjmujemy na rękę; nie bardzo wiem, jak to zrobić – ksiądz musi mnie odpowiednio poinstruować przy ołtarzu :-).
Przy wyjeździe z wioski znowu odkrywam zgubiony szlak niebieski, postanawiam więc nim wracać. Gubię go ponownie, ale nie szkodzi, wynagradza to krajobraz wokół mnie, który staje się coraz bardziej interesujący. Ścieżki prowadzą tuż nad Wartą, mogę zanurzyć dłoń w rzece, po drodze spotykam wędkarzy. Wreszcie odnajduję szlak i docieram do miejsca przed Zaborowem, w którym jadąc do Gogolewa skręciłem w niewłaściwą drogę. Znowu lasem (pogoda się psuje, jest gorsza niż wczoraj i przedwczoraj, zaczyna padać) przez Bystrzek i Sosnowiec do Śremu.
3 maja, niedziela – skończyłem lekturę „Rzeczpospolitej Obojga Narodów” Pawła Jasienicy. Trzytomowe dzieło liczy tysiąc stron, zabrało mi więc dużo czasu. To najlepsza książka Jasienicy, którą do tej pory przeczytałem. Opinia ta wynika też z okresu historycznego, jaki omawia – szczególnie XVIII wiek interesuje mnie o wiele bardziej niż epoka Piastów i Jagiellonów. Dużo twierdzeń Jasienicy, które budzą wątpliwości, na przykład ta o równouprawnieniu Polski i Litwy w ramach wspólnego państwa, ale po to są wydawane takie książki, aby wzbudzać dyskusje, polemiki.
Wikipedia podaje, że wszystkie trzy części trylogii („Polska Piastów”, „Polska Jagiellonów”, „Rzeczpospolita Obojga Narodów”) zostały przełożone na angielski przez Alexandra Jordana i wydane w USA. Nie bardzo sobie wyobrażam ich odbiór przez amerykańskich czy zachodnioeuropejskich czytelników, którzy nie mają głębokiej wiedzy o historii Polski. Książki Jasienicy są dość trudne w odbiorze, wymagają skupienia, autor co chwila nawiązuje do wcześniejszych czy późniejszych wydarzeń, używa aluzyjnego języka, są nawet aluzje do czasów jemu współczesnych, rządów Gomułki, dominacji radzieckiej. Poza przekładem Jordana chyba nie ma żadnych innych tłumaczeń Jasienicy. Nawet Niemcy, wydający tyle książek polskich autorów, nie pokusili się o przekład jego dzieł.
3 maja, niedziela – skończyłem przesłuchiwanie (po raz kolejny) boksu Luigiego Boccheriniego. Boccherini był znany przede wszystkim jako wiolonczelista, mnie podobają się przede wszystkim jego kwintety smyczkowe, które zajmują aż 16 na 37 płyt, również symfonie, reszta mniej. Bardzo lubię klasycyzm w muzyce, ale Boccherini to jednak nie Haydn, Mozart, Beethoven, nie dorównuje tym geniuszom klasycyzmu.
3 maja, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń mniejsza o 10 procent w stosunku do stanu sprzed epidemii. Jak na tydzień z długim weekendem – nieźle. Ciekawe, że zgłosiło się też dwóch dawnych klientów, z którymi od roku nie miałem kontaktu.
4 maja, poniedziałek – rozmowa z klientką, która właśnie odbiera tłumaczenie i czeka, aż wypiszę fakturę.
– Te maseczki mnie dobijają, nie wyobrażam sobie chodzić w nich latem. Chyba będę musiała przyłbicę sobie kupić…
Od pewnego czasu obserwuję na ulicy rosnącą nonszalancję w noszeniu maseczek – ludzie nie zakrywają nosa, albo wprost opuszczają maseczkę na brodę, paląc papierosa lub plotkując ze znajomą. Czy te maseczki w ogóle mają sens?
4 maja, poniedziałek – rozmowa telefoniczna z K., dawnym kolegą z Odlewni Żeliwa. Znamy się od 1988 roku, pracował wtedy w zespole, który w zakładzie zajmował się inwentaryzacją. W 1990 roku poszedł do wojska, a kiedy wrócił, jego stanowisko było już zlikwidowane; został więc przeniesiony do naszego Działu Eksportu. Okazuje się, że dzisiaj mija 28. rocznica jego powrotu z wojska do pracy w Odlewni. Wtedy też był poniedziałek 4 maja.
– Tak, co 28 lat kalendarz się powtarza, wiedziałeś o tym, Andrzej? Pamiętam, jak mówiłeś wtedy, że takie trzy dni to optymalny czas na wypoczynek. To był ważny dzień w moim życiu…
Ja tego nie pamiętam, ale wierzę, że tak było. Pamięta się pierwszy dzień w pracy, tak samo jak pierwszy dzień w liceum i pierwszy dzień na studiach. Pracowałem w jednym dziale z K. do mojego odejścia z Odlewni w 1994 roku, kiedy to się całkowicie usamodzielniłem, zacząłem prowadzić tylko własną firmę. On do takiej decyzji nie był zdolny, został w zakładzie i niestety źle na tym wyszedł. Z końcem 2008 roku w ramach redukcji został zwolniony i od tego czasu nie pracuje, od dawna jest na przedłużanej co kilka lat rencie. Niby szuka pracy, ale bez przekonania, wydaje mi się, że szuka tak, aby jej nie znaleźć :-). Po tylu latach nieaktywności zawodowej zresztą nie byłby już w stanie wrócić do pracy.
Ja i K. mamy z sobą wiele wspólnego – przede wszystkim zainteresowania, nie tylko językowe (K. uczy się nie tylko niemieckiego i angielskiego, też francuskiego, niderlandzkiego, rosyjskiego i innych języków). Wciąż regularnie go odwiedzam, rozmawiamy wtedy o książkach, poważnej literaturze, kulturze wysokiej.  Niestety K. ma całkiem inną konstrukcję psychiczną, nie potrafiłby poprowadzić własnej firmy, nie potrafiłby się też odnaleźć jako pracownik najemny. Myślę, że dociągnie na tej rencie do emerytury.
9 maja, sobota – po sześciu wycieczkach wzdłuż Warty w okolicach Śremu wreszcie wyjazd do Poznania – do rezerwatu Meteoryt Morasko – pierwszy od 7 marca, i pierwsza dłuższa wycieczka rowerowa w tym roku – przejechałem około 120 km.
W rezerwacie Meteoryt Morasko byłem dotąd tylko raz, około 20 lat temu. Potem już tam nie jeździłem; zbyt to daleko od Śremu, wolałem jeździć na imprezy kulturalne w centrum Poznania. Te około 20 lat temu wycieczka też nie była zresztą za bardzo udana. Pamiętam, że jeździłem po Lesie Sucholeskim, czytałem jakieś tablice informacyjne, głównej atrakcji rezerwatu, kraterów po spadłych meteorytach, nie udało mi się jednak wtedy znaleźć.
Kłopoty z odnalezieniem drogi mam i teraz. Tereny na północ od Cytadeli w Poznaniu znam słabo. Jadę ze starą mapą z lat 90., na której nie ma nawet jeszcze zaznaczonej trasy Poznańskiego Szybkiego Tramwaju; wiem, tylko, że muszę jechać cały czas na północ. Tak docieram do kampusu Morasko. Dwóje sympatycznych studentów usiłuje mi pomoc, szukając drogi w telefonie, ten pokazuje jakieś ścieżki, ale w końcu wybieram pewniejszą trasę przez ulice Nad Różanym Potokiem i Morasko i nareszcie jestem w Lesie Sucholeskim – jednym z ładniejszych kompleksów leśnych w Poznaniu. Wjeżdżam na Górę Moraską – najwyższe wzniesienie w Poznaniu (154 m n.p.m.) – i  z dumą stawiam nogę na kamiennym słupku z napisem TP, ale gdzie są te kratery? Wreszcie grupa innych rowerzystów pokazuje mi drogę, trzeba zjechać i dojechać ulicą Morasko do parkingu, kratery są po drugiej stronie ulicy. Faktycznie, są.
Kratery w rezerwacie Meteoryt Morasko powstały na skutek upadku meteorytu, podobno około 5 tysięcy lat temu, chociaż na tablicach informacyjnych czytam też, że mogło to mieć miejsce ok. 3-6 tysięcy lat temu. Ziemie obecnej Polski były już wtedy zamieszkane, chociaż na pewno nie przez Prasłowian, tych jeszcze nie było. Jeśli zdarzyło się to 5-6 tysięcy lat temu, prawdopodobnie nie było tu nawet Praindoeuropejczyków, ci dopiero zaczynali wtedy swoją ekspansję w Europie. Jakże niewiele wiemy o tych pierwotnych mieszkańcach naszych ziem, poza szczątkowymi  wykopaliskami archeologicznymi… W każdym razie upadek meteorytu musiał być dla nich niewyobrażalną katastrofą, najpierw wielki huk, trzęsienie ziemi, po czym pożar kilkuset hektarów lasu.
Z owej to katastrofy powstał jeden z najbardziej urokliwych zakątków Poznania. Sześć kraterów; wokół trzech z nich, o wyraźnie zarysowanych kształtach, podobnych do lejów po bombach, wiedze ścieżka edukacyjna. Wypełnione wodą, porośnięte roślinnością, stanowią dużą atrakcję turystyczną; to podobno jedno z tylko kilku miejsc na świecie, gdzie tak wyraźnie zachowały się ślady upadku meteorytów. A same meteoryty odnajduję się tu jeszcze i dzisiaj – w 2012 roku odnaleziono okaz ważący 261 kg, największy meteoryt znaleziony w Polsce.
Powrót do Śremu również drogami i ulicami, którymi, do tej pory jeszcze nie jechałem – do centrum Suchego Lasu, potem Obornicką. Witosa i Niestachowską do Dąbrowskiego, dopiero tu zaczynają się znane mi okolice Poznania.
9 maja, sobota – skończyłem lekturę „Śniadania u Tiffany’ego” Trumana Capote’a. To jedna z tych książek, której tytuł znają wszyscy, ale nie czytał nikt. Wrażenia z lektury mam mieszane. Podoba mi się przedstawienie głównej postaci Holly Golightly, trochę rozwichrzona i nieskładna kompozycja książki już mniej. Ta mikropowieść chyba jednak nie zasługuje na sławę, którą zdobyła. Podobne przemyślenia mam przy lekturze „Harfy traw”, drugiej powieści Capote’a zamieszczonej w moim tomiku – fragmenty znakomite przeplatają się ze słabymi, dłużyznami.
10 maja, niedziela – podsumowanie tygodnia. Po trzech tygodniach dobrych tydzień słaby. Liczba tłumaczeń na poziomie 40 procent stanu sprzed epidemii.
Dzisiaj złożyłem przez Internet wniosek o umarzalną pożyczkę 5000 zł. Nie byłem pewny, czy mi przysługuje, ale Krzysztof, znajomy właściciel drogerii, powiedział, że tak. Tydzień temu Przemysław Wnuk, administrator naszej grupy tłumaczy na Facebooku, zauważył: „…budujący jest nagły przyrost zwolenników rozdawnictwa naszych pieniędzy przez rządzących”. 🙂
14 maja, czwartek – ogłoszenie w mojej grupie tłumaczy na Facebooku. Ktoś szuka tłumacza do przetłumaczenia angielskiego zaświadczenia o wpisie do rejestru handlowego i nadaniu numeru identyfikacyjnego. Zgłaszam się, otrzymuję e-mailem dwa dokumenty. Mają łącznie 15 stron, ale nie są gęsto zapisane, stron w tłumaczeniu będzie mniej.
Składam ofertę: „Tłumaczenie kosztowałoby 288 zł + VAT + koszty przesyłki.”
Odpowiedź potencjalnego klienta: „Panie Andrzeju, Dokumenty przesyłamy online (bez wersji papierowej). Nie spodziewałem się tak dużego odzewu ze strony tłumaczy! Co chwile wpływają do nas oferty z przeróżną rozpiętością stawek. Jeśli podejmie się Pan tłumaczenia za 200 PLN to wysyłam w tej chwili przelew i usuwam ogłoszenie z grupy.”
Moja odpowiedź: „Nie, dziękuję. Za 200 zł + VAT przetłumaczyłbym Panu dłuższy dokument, ale nie oba.”
Odpowiedź klienta: „Rozumiem, Proszę zatem podać ostateczną cenę za oba dokumenty.”
Moja odpowiedź: „Podałem Panu – 288 zł + VAT + koszty przesyłki (6 zł listem zwykłym lub 11 zł listem poleconym). Przy okazji wyjaśniam, że jest to cena promocyjna i nie mogę jej obniżyć. Moje zwykłe ceny są wyższe.”
Bez odzewu. Po krótkim czasie ogłoszenie znika z grupy.
Z ciekawości sprawdzam niedoszłego klienta. Firma, od której dostałem zapytanie, ma swoją stronę internetową, ale nie odnajduję jej w CEIDG. Pojawia się w bazie dopiero wtedy, kiedy zaznaczam „Uwzględnij wykreślone”. Okazuje się, że w czerwcu 2019 roku zakończyła działalność. Czy klient chciał, abym wystawił fakturę VAT na nieistniejącą firmę? Konsekwencje dla mojej firmy byłyby poważne… Czy też chciał mi przelać 200 zł i powiedzieć „to między nami, proszę tego zgłaszać do skarbówki”? Nie mógłbym tego zaakceptować, cena 200 zł brutto oznaczałaby dla mnie 162,60 zł netto – za 15 fizycznych stron tłumaczenia.
A jednak znalazł kogoś, kto na to poszedł, i to bardzo szybko. Kiedy ta sytuacja, ta epidemia się skończy?
16 maja, piątek – skończyłem lekturę „Kleopatry” Aleksandra Krawczuka. Przy okazji postać autora wywołała we mnie wspomnienie. W 1982 roku mieszkałem w jednym pokoju w akademiku UMCS w Lublinie z Przemkiem i Andrzejem, studentami pierwszego roku historii, którzy właśnie przerabiali kurs historii starożytnej . Towarzystwo było wesołe, zwłaszcza Przemek, który miał niekonwencjonalny, prowokujący, celowo wyolbrzymiający argumenty i fakty ad absurdum sposób prowadzenia dyskusji. Nasza rozmowa zeszła też kiedyś na Krawczuka.
– Dobrze pisze. Lubię Krawczyka – powiedział Przemek.
– Krawczuka – poprawiłem.
– Tak, wiem, ja tak specjalnie mówię. Tylko nasz profesor bardzo go nie lubi. Czasami pyta studentkę na egzaminie: „Z jakich książek się pani przygotowywała?”. Jeśli ta odpowie: „Z książek profesora Krawczuka”, wtedy jak nie wrzaśnie: „Co? Z Krawczuka? Won, won z pokoju!, ha, ha, ha…”
– Ha, ha, ha… – zawtórował Andrzej. – Ale Krawczuk jest dobrym popularyzatorem, nie to co nasz…
Dzisiaj, po 38 latach, z ciekawości po raz pierwszy sprawdziłem bibliografię Aleksandra Krawczuka w Wikipedii, a potem w katalogu Biblioteki Narodowej. Okazuje się, że z kilkudziesięciu książek, które napisał, tylko dwie pierwsze mają charakter naukowy: „Kolonizacja sullańska” z 1960 roku i „Geneza nadań obywatelstwa rzymskiego przez wodzów” z 1962 roku. Potem pisał już tylko książki popularnonaukowe, każda z nich była wydawana w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy. Czy to dlatego kierownik Zakładu Historii Starożytnej” UMCS tak nie lubił krakowskiego historyka?
Osobiście mam stosunek ambiwalentny do tych książek. Z reguły podobają mi się, ale czasami wolałbym bardziej uporządkowany, rzeczowy, czyli bardziej naukowy tok narracji. „Kleopatra” podobała mi się bardziej niż „Tytus i Berenika”, którą czytałem ostatnio. Myślę, że przyczyna leży w samym temacie książki – królowej Egiptu, która weszła już do popkultury. Świat grecki i hellenistyczny interesuje mnie też bardziej niż świat rzymski.
17 maja, niedziela – wycieczka do sanktuarium w Górce Duchownej. Chociaż to nie tak daleko od Śremu (40 km), tylko raz byłem w tej wiosce, kilkanaście lat temu, a może jeszcze w latach 90. Niewiele pamiętam z tamtej wycieczki; chyba nawet nie byłem wewnątrz kościoła, świątynie obejrzałem tylko z zewnątrz. Lepiej ode mnie Górkę Duchowną znają mieszkańcy Dolska, którzy co roku w sierpniu idą tam z pieszą pielgrzymką.
Jazda drogą wojewódzką w kierunku Leszna; w Wojnowicach skręcam w prawo, w boczne drogi dotąd mi nieznane. Mijam pałac z ośrodkiem apifitoterapii w Witosławiu (niestety nie mogę obejrzeć z bliska), kaplicę pw. św. Maksymiliana Kolbego w Popowie Wonieskim (trwa akurat msza, ale nie wchodzę do środka). W Sulejewie mijam tajemniczy pagórek z ustawionym krzyżem; kiedy wchodzę nań, odkrywam trzy groby z niemieckimi epitafiami. Pozostałość cmentarza, czy miejsce dawnego kościoła ewangelickiego? Wreszcie docieram do Górki Duchownej i mogę wejść do sanktuarium Matki Bożej Pocieszenia. Zaczął się właśnie różaniec, zostanę też na mszy.
Górka Duchowna od XI wieku do kasaty zakonu w połowie XIX wieku należała do klasztoru benedyktynów w Lubiniu i podobieństwo to widać. Taki sam układ kościoła z jedną nawą i transeptem, podobny, barokowy wystrój. Wystrój wprawdzie nie jest tak bogaty i pełen przepychu jak w Lubiniu, ale i tu odkrywam wiele cennych dzieł sztuki. Podoba mi się ołtarz główny z przedstawieniem Matki Boskiej i św. Kajetana w głównym obrazie. Pątników do Górki Duchownej wprawdzie najbardziej przyciąga kaplica w części południowej transeptu z kopią cudownego obrazu Matki Bożej Pocieszenia. Tylko kopią, ponieważ oryginał spłonął w pożarze w 1927 roku. Dla śremian i gostynian Górka Duchowna to też miejsce ostatniego pobytu i śmierci bł. Edmunda Bojanowskiego. Jego pomnik stoi przy kościele, o błogosławionym wciąż się pamięta w sanktuarium. Po mszy dokładnie oglądam otoczenie kościoła, jak również całą miejscowość. Górka Duchowna jest ładną, zadbaną wioską; w rozległym parku odkrywam też dawny pałac, obecnie siedzibę szkoły podstawowej.
Do Śremu postanawiam wracać inną trasą, przez Wonieść. Trasy również w ogóle nie znam; dwukrotnie gubię drogę, ale dzięki temu odkrywam całkowicie mi nieznane wioski, jak Chełkowo z dawnym pałacem, Zygmuntowo, Jezierzyce, wreszcie jadę brzegiem jeziora Wonieść, sztucznego, ale ładnego i dużego zbiornika wodnego. Zatrzymuję się i zanurzam rękę w wodzie; nad jeziorem dużo wędkarzy, w oddali po drugiej stronie widać ośrodek wypoczynkowy.
Wonieść to kolejna wioska, w której jestem po raz pierwszy. Znana z oddziału szpitala psychiatrycznego w Kościanie w dawnym pałac otoczonym parkiem, który udaje mi się zobaczyć z bliska. To najcenniejszy zabytek Wonieścia, cenniejszy od neogotyckiego kościoła z końca XIX wieku, do którego też zaglądam.
Z Wonieścia przez Gryżynę (kościół św. Barbary niestety już zamknięty), Racot i Stary Gołębin powrót do Śremu. I jeszcze mała przygoda między Gajem a Śremem. Na drodze stoi motocykl, przy nim młody mężczyzna, bez maseczki, wygląda, jakby czegoś szukał. Zatrzymuje mnie.
– Mam prośbę. Jak pan zobaczy po drodze kawałek rury…
– Rury wydechowej od motocykla? Dobrze, rozejrzę się.
Po przejechaniu kilometra rzeczywiście dostrzegam leżącą w rowie rurę wydechową. Zawracam ze zgubą.
– Tego pan szukał?
– Tak – rozpromienia się mężczyzna. – Ile płacę?
– Nic.
– K…, ale rura jest zje..na – wykrzykuje mężczyzna. – Już do niczego się nie nadaje.
Trudno, zrobiłem, co mogłem. Znowu zawracam, już ostatecznie do domu.
17 maja, niedziela – podsumowanie tygodnia. Ilość tłumaczeń na poziomie 90 procent stanu sprzed epidemii.
22 maja, piątek – przerwałem lekturę „Gospody pod Królową Gęsią Nóżką” Anatola France’a. Dobrnąłem tylko do połowy książki. XX-wieczna powieść, która udaje XVIII-wieczną powiastkę filozoficzną… Nie, zdecydowanie wolę oryginał, czyli powieści Woltera, Diderota…
23 maja, sobota – na cmentarzu w Puławach stanął wreszcie nagrobek moich rodziców. O jego budowie postanowiliśmy z rodziną już w dniu pogrzebu Mamy 25 listopada; zima, potem epidemia sprawiły, że dopiero teraz się to udało. Wyszukanie kamieniarza, uzgodnienie szczegółów – wszystko przez Internet i telefon. I tylko na sam koniec, dzisiaj, moja siostrzenica pojechała ze swoim chłopakiem do Puław sprawdzić, czy wszystko w porządku. Zadzwoniła po przyjeździe:
– Cześć! Tak, już jestem, od godziny oglądamy ten grób. Na początku wydawało nam się, że kostka jest krzywo położona, ale nie, wszystko w porządku.
– Dobrze. A więc mogę przelać kamieniarzowi pieniądze?
– Tak.
Budowę nagrobka sfinansowałem sam. Nie chcę obciążać mojej siostry, ani cioci z Ostrołęki. Zwłaszcza siostry, w jej obecnym stanie zdrowia…
23 maja, sobota – skończyłem lekturę „Pamiętnika tłumacza” Maurice-Edgara Coindreau. Książka wydana w 1979 roku; tytuł mylący, bo to nie pamiętnik, lecz zapis wywiadów radiowych z autorem, tłumaczem literatury amerykańskiej na język francuski, na antenie France-Culture, przeprowadzonych w 1971 roku. Czy taka pozycja może zainteresować polskiego czytelnika? Tak, pod warunkiem, że ktoś interesuję się współczesną literaturą amerykańską lub specyfiką przekładu literackiego. Mnie zainteresowały rozmowy poświęcone spotkaniom Coindreau z autorami, których znam: Faulknerem, Dos Passosem, Hemingwayem, Steinbeckiem, Caldwellem, McCullers i Capote. Spotkaniom z ich twórczością jak i w dosłownym znaczeniu tego słowa; tłumacz odwiedzał autorów, których tłumaczył, rozmawiał z nimi.
Najbardziej zaskakujące w książce były jednak ostatnie słowa tłumacza, skierowane do dziennikarza prowadzącego wywiad:
„Nadchodzi właśnie dzień, w którym wszystkie przekłady będzie robił komputer. A wtedy będzie pan musiał prowadzić wywiad z maszyną; jeśli jeszcze będę chodził po tym świecie, ufam, że zaprosi mnie pan jako obserwatora na te pierwsze dialogi. Będą na pewno tyleż pouczające co podniecające.”
Słowa te padły na falach francuskiego radia w 1971 roku. Jak bardzo tłumacz się pomylił! Książek nie tłumaczyły komputery ani w latach 70., ani nawet 30 lat później. Czy tłumaczą je teraz? Tego nie wiem, jestem tłumaczem, ale nie tłumaczem literatury. Całkiem możliwe jednak, że tak jest. Literatura piękna, zwłaszcza ta niższego lotu, popularna, chyba się nadaje do tłumaczenia maszynowego przez Google Translate i DeepL i wydaje mi się (to przypuszczenie na granicy pewności 🙂 ), że tłumacze z nich korzystają w swojej pracy, dokonując potem postedycji.
24 maja, niedziela – wycieczka do Kamieńca w powiecie grodziskim, na mszę w tamtejszym kościele św. Wawrzyńca. Jazda przez Kościan, w którym z powodu remontu linii kolejowej muszę szukać objazdów (przy okazji poznaję nowe, jeszcze mi nieznane dzielnice miasta), wreszcie odnajduję drogę wojewódzką w kierunku Grodziska Wielkopolskiego. Kiedyś nią jechałem, chyba kilkanaście lat temu, od dawna do Grodziska jeżdżę przez Głuchowo, Modrze i Granowo, praktycznie nie znam więc tej trasy. Wreszcie docieram do Kamieńca – na pół godziny przed mszą.
Wybór Kamieńca na dzisiejszą wycieczkę był spowodowany faktem, że w przewodniku po Wielkopolsce przeczytałem, że znajduje się tam neogotycki kościół zaprojektowany przez Rogera Sławskiego z młodopolskimi polichromiami Antoniego Procajłowicza, tego samego, który wykonał polichromie w kościele św. Elżbiety w Jutrosinie. Połączenie secesyjnego wystroju z historyzującą (neoromańską) architekturą dało w Jutrosinie oszałamiający efekt; to oczywiste, że musiałem zobaczyć też drugie dzieło malarza.
Niestety wrażenie nie jest już takie jak w Jutrosinie. Może powodem jest fakt, że polichromia jest już dość zniszczona (mimo remontu przeprowadzonego w latach 90.), może niewłaściwe oświetlenie wnętrza, nieuwydatniające dostatecznie malowideł; myślę jednak, że przede wszystkim sama klasa polichromii w Kamieńcu jest niższa w Jutrosinie. Kościół św. Elżbiety w Jutrosinie jest arcydziełem architektury i wystroju, kościół św. Wawrzyńca w Kamieńcu może być tylko interesujący. Bardziej od niego podoba mi się też trzecia realizacja Procajłowicza w Wielkopolsce – kościół św. Wojciecha w Poznaniu. Paradoksalnie w Kamieńcu najciekawsze okazują się dla mnie nie polichromie, lecz dwa barokowe obrazy zasłonięte sukienkami w transepcie – na jednym z nich przedstawiono św. Barbarę, na drugim św. Wawrzyńca. Świętych można poznać po ich atrybutach – rozpalonym do czerwoności ruszcie i mieczu.
Po mszy korzystam z okazji, aby obejrzeć nieznaną mi dotąd wioskę. Sprawia pozytywne wrażenie, jest czysta i zadbana, co pewnie jest wynikiem również faktu, że Kamieniec jest siedzibą gminy. Jak każda gmina, ma nawet swoje centrum kultury; przy nim z zaskoczeniem odkrywam regał bookcrossingu.
Wracając do Śremu, zatrzymuję się jeszcze w Wilanowie przy kurhanach, o których przeczytałem również dopiero wczoraj. Kilka pokaźnych pagórków o regularnych kształtach nie powstało w wyniku działania sił przyrody. To prawdopodobnie miejsce pochówku wodzów plemiennych, przedsłowiańskich, a może jeszcze nawet przedindoeuropejskich – kurhany należą do kultury unietyckiej, która rozwijała się cztery tysiące lat temu. Potrafiono już wtedy odlewać brąz, dużo wyrobów z tego metalu znaleziono w kurhanach w Wilanowie podczas prac wykopaliskowych.
Wyruszając w dalszą drogę widzę gromadzące się ciemne chmury. Zaraz zacznie padać, deszcz niestety będzie mi towarzyszył do samego Śremu.
24 maja, niedziela – podsumowanie tygodnia. Tydzień dobry – liczba tłumaczeń 25 procent wyższa niż przed epidemią. Po raz pierwszy od miesiąca zleciłem też dwa tłumaczenia moim współpracownikom.
28 maja, czwartek – skończyłem lekturę „Kinderszenen” Jarosław Marka Rymkiewicza. Książka została wydana w 2008 roku; pamiętam poruszenie, jakie wywołała, dyskusje, jakie toczyły się wokół niej w prasie, w radiu; sięgnąłem po nią dopiero teraz. „Kinderszenen” to dla mnie też wspomnienie osobiste; o tej właśnie książce rozmawiałem podczas mojego jedynego spotkania z autorem. Było to w maju 2011 roku w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, dokąd specjalnie pojechałem na Targi Książki. Przy jednym ze stoisk siedział Jarosław Marek Rymkiewicz, a przy nim wśród innych pozycji były wystawione właśnie „Kinderszenen”. Krótko wcześniej kupiłem 17-płytowy boks z kompletem utworów na fortepian Roberta Schumanna w wykonaniu Jörga Demusa, a wśród nich słynny cykl miniatur – „Sceny dziecięce”.
– Nie wiedziałem, że jest pan takim miłośnikiem twórczości Schumanna – zacząłem rozmowę. – Ja też go bardzo lubię, często słucham jego cykli na fortepian, najczęściej właśnie „Kinderszenen”, to arcydzieło muzyki fortepianowej.
– Tak – odpowiedział pisarz. – Mam zresztą problem z tym tytułem, bo ludzie często wymawiają to jako polskie „sz”, „szenen”, zamiast „scenen”.
To prawda, nawet w radiu, w programach literackich, słyszałem taką niepoprawną wymowę; znajomość języka niemieckiego już wtedy, w 2008 roku, coraz bardziej się cofała w społeczeństwie. O samej książce nie rozmawialiśmy.
„Kinderszenen” to esej historyczny o powstaniu warszawskim i zarazem dziecięce wspomnienia autora, urodzonego w 1935 roku, z czasów okupacji. Książka o dużych walorach literackich, dużo w niej miejsc fascynujących. Wspomnienia z dzieciństwa, z Warszawy i podwarszawskich miejscowości… „Kinderszenen” to jedna z ostatnich książek o II wojnie światowej, której autor może nam rzeczywiście przekazać swoje wspomnienia, opowiedzieć o codziennym życiu w okupowanej Polsce. Na pierwszy plan w tej opowieści wysuwa się wątek tzw. „czołgu pułapki”, w rzeczywistości niemieckiego wozu amunicyjnego, zdobytego przez powstańców 13 sierpnia 1944 roku, prowadzonego z triumfem po ulicach Starówki, który nagle, w tej powszechnej radości, eksplodował, zabijając ponad 300 osób. Rymkiewicz nie był świadkiem tej tragedii; inspiracją do jej opisania był fakt zamieszkania przez niego po wojnie w domu przy ulicy Kilińskiego, zbudowanym właśnie w jej miejscu.
To czytelnicze zafascynowanie miesza się wprawdzie z całkiem innymi uczuciami, które dochodzą do głosu, kiedy autor wyraża swoje poglądy polityczne. Wątpliwości budzi określanie przez niego powstania warszawskiego jako największego polskiego nieszczęścia (czy rozbiory nie były większym? znalazłoby się też kilka innych), a jednocześnie jego gloryfikacja, zaprzeczanie jego „szaleństwu”, obrona jego sensu. Sprzeciw budzi argument, że „szaleństwo” powstania było odpowiedzią na „szaleństwo” terroru niemieckiego podczas wojny. Przecież powstanie nie wybuchło jako odpowiedź na egzekucje, łapanki, politykę okupanta (tą odpowiedzią był cały polski ruch oporu od 1939 roku), lecz było częścią planu „Burza”, nieudanej próby zapobieżenia opanowaniu Polski przez komunistów, o czym wiedzą nawet uczniowie w szkole.
Sprzeciw budzi też postawa Rymkiewicza wobec Niemców i Niemiec, tych współczesnych, nie nazistowskich, jego aluzje do roli Niemiec w Unii Europejskiej, sugerowanie, że Niemcy dążą w ramach Unii do podporządkowania sobie Europy i Polski, że ich polityka jest kontynuacją polityki ekspansji z poprzednich okresów. Mam wrażenie, że współczesny Niemiec to dla Rymkiewicza nadal nazista. Niestety pisarz nie rozumie współczesności tego kraju; wydaje się, że nie zdaje sobie sprawy, jakie zmiany zaszło w psychice i charakterze narodowym Niemców po 1945 i potem po 1968 roku.
Lektura „Kinderszenen” (i innych książek pisarza) wyjaśnia tym, którzy, tego jeszcze nie wiedzą, dlaczego Rymkiewicz cieszy się taką popularnością wśród zwolenników PiS-u. Niestety ksenofobia, wrogość do Niemców (i innych narodów), wrogość dla mnie irracjonalna, jest powszechna wśród wyborców tej partii.
A jednak nie żałuję przeczytania „Kinderszenen”. To jedna z ważniejszych książek literatury polskiej XX wieku jednego z ważniejszych współczesnych polskich pisarzy. A jeśli stawia tezy, z którymi się nie zgadzamy, tym lepiej. Rzeczowa, kulturalna dyskusja z przedstawicielami innych opcji, z poszanowaniem ich poglądów, a jednocześnie niewyzbywaniem się własnych, to coś, czego wielu z nas zapomniało w ostatnich latach.
30 maja, sobota – pierwsza w tym roku wycieczka rowerowa do Wrocławia, na wystawę „Willmann. Opus magnum” w Pawilonie Czterech Kopuł. Wyjazd o 3.50 rano, po drodze trzy postoje na odpoczynek i posiłek: w Krobi, Rawiczu i Trzebnicy. Wczesny ranek jest chłodny i pochmurny, ale wiejący cały czas z północy wiatr sprzyja, po raz pierwszy mogę też jechać bez maseczki, które od dzisiaj obowiązują tylko w pomieszczeniach, jadę dość dobrym tempem. Na moście Uniwersyteckim słyszę zegary wrocławskich kościołów wybijające godzinę 12. Jeszcze 20 minut i jestem na miejscu – po ośmiu i pół godzinach jazdy. Jeszcze tylko pomiar temperatury i dezynfekcja rąk przy wejściu i mogę wejść na wystawę/
Michael Willmann to oczywiście sztuka baroku, nie współczesna, która jest normalnie wystawiana w Pawilonie Czterech Kopuł, wybór Pawilonu przez organizatorów podyktowany był jednak koniecznością. Prace Willmanna są często bardzo dużego formatu, po prostu nie zmieściłyby się w sali wystaw czasowych głównego gmachu Muzeum Narodowego przy pl. Powstańców Warszawy.
Jak każdemu stałemu gościowi wrocławskiego Muzeum Narodowego twórczość Willmanna – artysty urodzonego w Królewcu, który za swoją ojczyznę obrał Śląsk, a konkretnie Lubiąż z jego ogromnym opactwem, i swoją twórczością przyczynił się do jego odrodzenia po wojnie trzydziestoletniej – nie jest mi obca. Wybór jego obrazów jest od dawna eksponowany na wystawie stałej muzeum. Koło tych obrazów przechodziłem jednak dotychczas dość obojętnie; bardziej interesowały mnie późniejsze epoki i prądy w malarstwie; twórczość Willmanna wydawała mi się skonwencjonalizowana, jak twórczość innych malarzy barokowych, wśród której ginęła.
Na szczęście obecna wielka monograficzna wystawa Willmanna stała się dla mnie okazją do zrewidowania tej opinii. Może taki był też zamysł jej autorów; głównym zamysłem było z pewnością spopularyzowanie tej postaci, który jako jeden z największych śląskich malarzy (a może i największy) jest dobrze znany i rozpoznany przez historyków sztuki, ale dla zwykłych Polaków, nawet tych wykształconych, jest nazwiskiem raczej obcym.
Po wstępie do wystawy, opisie klasztorów w Lubiążu, Krzeszowie i ich opatów, któremu towarzyszy autoportret Willmanna i jego domniemana paleta, przechodzimy do pierwszego pomieszczenia, które, jak się domyślam, miało stanowić mocny akord zaraz na początku wystawy, wprowadzić widza w klimat tej twórczości. Wystawiono w nim 16 wielkoformatowych  malowideł przedstawiających sceny z męczeństwa świętych. Malowane szerokimi pociągnięciami pędzla obrazy (kiedyś wszystkie wisiały w Lubiążu, obecnie znajdują się w warszawskich kościołach, skąd użyczono je wystawę) sprawiają rzeczywiście niezwykłe wrażenie, już po zwiedzeniu całej wystawy miałem jednak odczucie, że powinny się one znaleźć w innym miejscu. Dlaczego nie zawieszono ich w ostatnim pomieszczeniu, na dziedzińcu, którego ściany są teraz puste, tylko przykryte czarnym obiciem? W pierwszym pomieszczeniu jest po prostu za mało miejsca, aby obejrzeć je z właściwej perspektywy; obrazy te były malowane, aby można je było podziwiać je z daleka, w dużym kościele.
Potem kolejne pomieszczenia i kolejne obrazy. Willmann był przede wszystkim artystą tworzącym sztukę religijną, obrazy malował na zlecenia opatów i taka jest też twórczość eksponowana na wystawie. Mimo barokowej konwencji widać też jednak wyraźnie indywidualny styl Willmanna, w przedstawieniu postaci, doborze kolorów. Oprócz motywów znanych każdemu odbiorcy sztuki (jak Ostatnia Wieczerza) znajdujemy tu też barokowe motywy, które już popadły w zapomnienie, jak Józefa całującego małego Jezusa, a także całkiem oryginalne, nigdy dotąd przeze mnie nie widziane przedstawienia, jak Jezusa i Boga Ojca oczekujących w niebie na Marię, czy sądu nad Jezusem z sędziami trzymającymi akty oskarżenia w ostatnim pomieszczeniu.
Osobny rozdział to przedstawienia starotestamentowe i mitologiczne, które na wystawie stanowią mniejszość, ale które mają – przynajmniej dla mnie – największy urok, jako oderwanie się od dramatycznych scen męczeństwa i patosu religijnego. Wielkie malowidła przedstawiające stworzenie świata i raj oraz mniejsze formatowo porwanie Persefony i Orfeusza grającego dla zwierząt mogą się spodobać nawet mniej wyrobionemu odbiorcy.
Wadą wystawy jest natomiast pominięcie grafik i rysunków Willmanna. Rozumiem, że było to spowodowane względami konserwatorskimi (jak wiadomo, światło im szkodzi), można by jednak przeznaczyć jedno pomieszczenie o odpowiednim, oszczędnym oświetleniu dla wyeksponowania przynajmniej niewielkiego wyboru z nich. Brak grafik i rysunków i niewłaściwe usytuowanie malowideł przedstawiających męczeństwo świętych to jedyne zastrzeżenia, jakie mam do wystawy.
Mimo tych zastrzeżeń ogólna ocena jest pozytywna. Po zwiedzeniu wystawy już nie mogę powiedzieć, że Willmann ginie wśród innych barokowych artystów. Stał się dla mnie indywidualnością, wybitną indywidualnością sztuki śląskiej; mam nadzieję, że takim też stanie się dla innych, również Dolnoślązaków, bo nawet oni, niestety, niewiele o nim wiedzą.
Po opuszczeniu muzeum jadę jeszcze na Ostrów Tumski. W katedrze trwa akurat ślub, we mszy uczestniczy dużo osób, większość w maseczkach, niektórzy bez. Maseczki noszą też świadkowie, pan młody i panna młoda są bez nich. Dzięki mszy i oświetleniu wnętrza kościoła mogę sobie przypomnieć wnętrze katedry, która nie jest tak ładna jak poznańska. Za to jej otoczenie, zabudowa Ostrowa Tumskiego we Wrocławiu góruje architekturą, atmosferą nad jego poznańskim odpowiednikiem.
O 17.14 mam pociąg do Czempinia. Siedzę niedaleko ukraińskiej rodziny; usiedliśmy w części pociągu, która ze względu epidemię jest zamknięta dla pasażerów, ale konduktorka nie zwraca na to uwagi. Oprócz nas niewielu pasażerów, jestem chyba jedyny, który nosi maseczkę. Podczas ponad trzygodzinnej podróży miną nas trzy pociągi do Wrocławia (z Białegostoku, Gdyni i Poznania), wszystkie również prawie puste. Z Czempinia muszę jeszcze przejechać rowerem do Śremu, w domu będę późnym wieczorem.
31 maja, niedziela – zaglądam na Dzień Dziecka w Muzeum Śremskim – to pierwsza impreza zorganizowana przez muzeum od początku epidemii. Miejmy nadzieję, że muzeum szybko powróci do normalnej działalności.
31 maja, niedziela – podsumowanie finansowe tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
2 czerwca, wtorek – podsumowanie finansowe maja. Obrót o kilka tysięcy złotych mniejszy niż przed  epidemią, ale dochód na niezmienionym poziomie. Tłumaczenia, które kiedyś zlecałem moim tłumaczom, wykonuję teraz sam.
3 czerwca, środa – wczoraj otrzymałem (pierwsze od marca) zlecenie tłumaczenia od śremskiego sądu. Na stronie sądu przeczytałem, że od 1 czerwca sąd wznawia normalną działalność, tymczasem kiedy przyjeżdżam do sądu z gotowym tłumaczeniem, biuro podawcze przy wejściu zastaję zamknięte, spuszczone rolety, chociaż ktoś chyba jest w środku. Jak mam podać tłumaczenie? Pomagają mi dwie znajome panie z sądu, które schodzą akurat po schodach; pytają pracownicę z biura podawczego.
– Proszę wrzucić tłumaczenie do urny przed budynkiem, jutro wyjmiemy. Nie możemy niczego dotykać.
Tymczasem podchodzi do mnie ochroniarz z sądu, bez pytania zbliża termometr do mojego czoła. Słychać: bip, bip.
– I co? Wszystko w porządku? – pytam. Chyba tak, bo ten nie odpowiada.
Następnym razem trzeba będzie wysłać tłumaczenie pocztą.
3 czerwca, środa – pierwszy od marca obiad w restauracji, w bistro Namaja, w którym czasami stołowałem się przed epidemią i które może wreszcie oferować posiłki na miejscu, nie na wynos. Krem z kurczaka, kotlet drobiowy, podsmażane ziemniaki, buraczki, to wszystko za 16 złotych. Mmm.., co za różnica w porównaniu z mrożonkami, którymi dotychczas się żywiłem. Nie przeszkadza mi nawet to, że podczas obiadu łamie mi się plastykowy widelec dany do posiłku :-). Czy sztućce metalowe są jeszcze zakazane?
6 czerwca, sobota – wycieczka do Muzeum Broni Pancernej przy w Poznaniu. To najnowsze muzeum w Poznaniu, zostało otwarte (jako oddział warszawskiego Muzeum Wojska Polskiego) w październiku ubiegłego roku, w marcu zamknięte z powodu epidemii, pod koniec maja ponownie otwarte.
Wyjazd wczesnym rankiem, ze Śremu do centrum Poznania, potem ulicą Roosevelta i skręt w Dąbrowskiego. Muzeum mieści się przy ul. 3 Pułku Lotniczego, na zachodnich peryferiach Poznania, od północy prawie graniczy z lotniskiem Ławica. Kilkakrotnie przejeżdżałem tędy Dąbrowskiego, ale tych przecznic lotniczego osiedla w Poznaniu nie znam. Szkoda, że brakuje oznakowania dojazdu do muzeum; nie gubię jednak drogi, kwadrans po dziesiątej, piętnaście minut po otwarciu, jestem u celu.
Pierwsze wrażenie bardzo dobre. Na wolnym powietrzu, jeszcze przed wejściem na teren głównej ekspozycji, stoi wielki parowóz z jednym wagonem pociągu pancernego i dwoma platformami wagonowymi. Opancerzenie tego wagonu jest wprawdzie dość umowne i polega na umieszczeniu otworów strzelniczych, poza tym wagon ma ściany z drewnianych desek, ale za to jaką ma przeszłość… To wagon ze słynnego pociągu pancernego „Poznańczyk”, walczącego podczas powstania wielkopolskiego, a potem podczas wojny polsko-bolszewickiej i kampanii wrześniowej. Po dokładnym obejrzeniu składu wchodzę na właściwy teren muzeum.
Muzeum Broni Pancernej, zlokalizowane na terenie dawnej jednostki wojskowej, to cztery duże hale ukazujące rozwój broni pancernej (przede wszystkim polskiej) od jej początków, to jest I wojny światowej. Szczególnie interesująca jest dla mnie pierwsza hala (A), gdzie niedaleko wejścia mogę obejrzeć prawdziwą, zachowaną tankietkę z okresu międzywojennego, znaną mi dotychczas tylko z filmów. Naprzeciwko niej stoi, już nie prawdziwy, tylko zrekonstruowany lekki czołg Renault, znany również każdemu miłośnikowi militariów. Obszerną część hali A zajmuje też ekspozycja poświęcona dywizji pancernej gen. Stanisława Maczka i jej walkom o wyzwolenie Belgii i Holandii (napisy na ekspozycji są również w języku niderlandzkim).
Kolejne hale to historia broni pancernej podczas II wojny światowej i po niej, do lat 90. XX wieku. Pojęcie broni pancernej jest tu dość umowne, bo obejmuje nie tylko czołgi ale też samobieżne działa, haubice, opancerzone samochody a nawet limuzyny z kuloodpornymi szybami, którymi jeździli Edward Gierek i inni funkcjonariusze partyjni w czasach PRL. Największą atrakcją jest „Rudy”, autentyczny czołg z serialu „Czterej pancerni i pies”, wykorzystywany do kręcenia ujęć z wnętrz czołgu (czołg ma wycięte fragmenty pancerza, co umożliwiło filmowanie). Nawiasem mówiąc, niewiele osób wie, że „Rudych” (podobnie jak Szarików) w serialu było kilka; na planie ekipa filmowa korzystała ze sprzętu jednostek wojskowych, w pobliżu których kręcono akurat poszczególne sceny. Ciekawych eksponatów na wystawie jest zresztą więcej; duże wrażenie zrobiło na mnie samobieżne działo szturmowe Stug IV, wydobyte z rzeki Rgilewki niedaleko Koła w 2008 roku i odrestaurowane, jest jednym z cenniejszych eksponatów muzeum. Ekspozycję kończy czołg „Twardy”, w latach 90. chluba polskiej armii; jak przyznają sami pracownicy muzeum, obecnie przydałaby nam się jakaś nowa konstrukcja.
Muzeum jest bardzo dobrze zaaranżowane i, co najważniejsze, dobrze spełnia rolę edukacyjną poprzez zamieszczone szczegółowe opisy eksponatów. Bardzo pomocni są też pracownicy, sami mężczyźni, strzegący wystawianego sprzętu. Dużo o nim wiedzą i chętnie dzielą się tą wiedzą. Muzeum Broni Pancernej to z pewnością jedno z bardziej atrakcyjnych muzeów w Poznaniu. Jest też jednym z tych muzeów, które spodobają się dzieciom, szczególnie chłopcom; podczas mojego zwiedzania dużo było rodzin z dziećmi.
Wadą jest brak słynnych niemieckich czołgów, „Tygrysów” i „Panter”, rozumiem jednak, że ich pozyskanie byłoby trudne i kosztowne. Rekompensują to czołgi brytyjskie, amerykańskie (słynne „Pattony”), a na jednym z eksponowanych T-55 możemy zobaczyć nawet autograf Stevena Spielberga (czołg był wypożyczony do jego filmu „Most szpiegów”). Poważniejszym mankamentem wystawy jest to, że większość pojazdów jest zamknięta i nie można zajrzeć do ich wnętrza. Wyjątki są nieliczne, wśród nich transporter skot (to jedyny opancerzony pojazd, którym sam jeździłem, podczas mojej służby wojskowej w 1988 roku, możliwość jego ponownego obejrzenia była więc ciekawym doświadczeniem). Sugeruję otwarcie pojazdów, tak aby można było zobaczyć ich wnętrza. A może nawet zaoferować zwiedzającym wejście do któregoś z czołgów, aby mogli się poczuć jak Janek Kos czy Grigorij Saakaszwili? Byłoby to trudne do zrealizowania, ale nie jest niemożliwe. A jeśli dyrekcja muzeum ze względów bezpieczeństwa wyklucza takie rozwiązanie, proponuję alternatywnie – zbudowanie realistycznej makiety wnętrza czołgu, do której będzie można wejść i poczuć się jak czołgista.
Ekspozycję zwiedzam cztery i pół godziny, prawie do samego końca jego otwarcia. Potem objeżdżam jeszcze krótko otoczenie muzeum – opuszczone koszary czekają na dewelopera, zarośnięta droga na południe prowadzi chyba w kierunku Ławicy, ale na jej początku stoi znak zakazu wjazdu, kieruje się więc z powrotem do centrum. Wracam inną trasą, Szpitalną i Szamarzewskiego; mam okazję poznać okolice Poznania, w których jeszcze nigdy nie byłem. Podoba mi się zwłaszcza klimatyczna ulica Szamarzewskiego; przy niej, naprzeciwko kościoła, księgarnia „Skład Kulturalny”, już zamknięta; na wystawie mogę zobaczyć maszynę do pisania, na której Małgorzata Musierowicz napisała swoją Jeżycjadę. Zaglądam jeszcze do Galerii Miejskiej „Arsenał” na wystawę „Współbrzmienie zdarzeń” Mariusza Kruka (niewarta omówienia), potem powrót do Śremu, niestety pod wiatr.
7 czerwca, niedziela – po raz pierwszy od początku epidemii udział we mszy w naszym kościele na Jezioranach. Dużo wiernych, ale widać znaczący spadek „dominicantes” w stosunku do stanu sprzed zarazy. Czy będzie to trwałe zjawisko? Czy epidemia przyspieszyła odchodzenie ludzi od praktyk religijnych?
7 czerwca, niedziela – podsumowanie tygodnia: liczba tłumaczeń o 10 procent większa w porównaniu ze stanem sprzed epidemii.
8 czerwca, poniedziałek – tytuł z „Gazety Wyborczej”: „Epidemia przyspiesza, a Polacy się z nią oswajają”. To prawda. Mam wrażenie, że epidemia coraz mniej obchodzi Polaków. Nie przestrzegają zaleceń higieny, dystansu społecznego; nawet w sobotę w Muzeum Broni Pancernej w Poznaniu wielu zwiedzających było bez maseczek, albo nosiło je byle jak, bez zakrywania nosa. A zakażeń coraz więcej: w sobotę 576, w niedzielę 575, dzisiaj rekordowe 599 nowych przypadków.
11 czerwca, Boże Ciało – wycieczka do Koźmina Wielkopolskiego. Byłem w tym mieście ostatnio kilkanaście lat temu, tylko przejazdem, przy okazji wycieczki do Bralina; tym razem głównym celem wyprawy jest sam Koźmin, koźmińskie kościoły i cmentarz żydowski.
Wyjazd po godz. 7. Jazda przez Dolsk i Borek Wlkp. Ponieważ tak dawno nie jechałem tą drogą, za Borkiem trasa staje się ciekawa – zwiedzam kościoły w Zimnowodzie i Borzęciczkach (w obu trwają akurat procesje Bożego Ciała); w Borzęciczkach mam ochotę zwiedzić neorenesansowy pałac, który widzę przez ogrodzenie, niestety, chociaż brama jest otwarta, ustawiono przy niej zakaz wjazdu, tylko tablica informuje, że mieści się tu ośrodek szkolno-wychowawczy. Wreszcie dojeżdżam do Koźmina.
W kościele pw. św. Stanisława Biskupa trwa już kazanie – spóźniłem się na początek mszy. Zostaję do końca nabożeństwa, rezygnuję tylko z udziału w procesji, która odbędzie się zaraz po nim, chcę zwiedzić swiątynię. Były kościół klasztorny bernardynów podoba mi się, błyszczące złotem ołtarze ambona w stylu baroku i rokoka sprawiają duże wrażenie; widać, że kościół był niedawno odnawiany.
Po mszy przejazd do głównego celu wyprawy, czyli na były cmentarz żydowski na peryferiach miasta. Przed wyjazdem sprawdziłem położenie na Google Maps; gdybym tego nie zrobił, miałbym duże problemy z trafieniem do niego; brakuje wszelkich oznakowań; wiem tylko, że musze jechać cały czas ulicą Wierzbową i cmentarz będzie gdzieś w zaroślach. Wreszcie go odnajduję, prowadząca do niego brama jest otwarta; zakładam czapkę (jestem na ziemi uświęconej dla Żydów; nie jest istotne, że oprócz mnie nie ma tu nikogo) i wchodzę na teren cmentarza.
Przewodnik „222 x Wielkopolska” podaje, że na cmentarzu znajduje się 600 macew; rację ma chyba jednak raczej Wikipedia, według której zachowało się 250 nagrobków; w każdym razie cmentarz jest duży – i interesujący. Ostatni pochówek pochodzi z 1969 roku (odnajduję ten grób), większość grobów datuje się na XIX i początek XX wieku. Na wszystkich inskrypcje nagrobne, czasami tylko hebrajskie, częściej mieszane, hebrajsko-niemieckie lub tylko niemieckie. Ich treść (mogę odczytać oczywiście tylko niemieckie) jest, jak zwykle na cmentarzach, stereotypowa, trafiają się jednak i dłuższe napisy, nawet wiersze. Ciekawe są przedstawienia ikonograficzne: złożone (do modlitwy?) dłonie, przechylone kielichy; ich dokładne znaczenie mógłby wyjaśnić specjalista zajmujący się judaizmem.
W przewodniku przeczytałem, że cmentarz został uporządkowany w 1987 roku przez nauczycieli i uczniów z ośrodka szkolno-wychowawczego w Borzęciczkach; uporządkowanie to ograniczyło się chyba jednak to podniesienia przewróconych macew i ogrodzenia terenu. Teren cmentarza jest cały zarośnięty wysoką trawą, przez którą trzeba się przedzierać; pokrzywy grożą każdemu i każdej, która przyjdzie tu w krótkich spodniach lub sukience :-); nie ma wytyczonych alejek, albo są one już niewidoczne. Czy nie należałoby gruntownie uporządkować cmentarza, to jest wyciąć trawę, wytyczyć aleje, tak aby wyglądał on jak cmentarze żydowskie we Wrocławiu lub Warszawie? Nie wiem; to pozostawienie cmentarza przyrodzie, która nim owładnęła, również ma swój urok.
Po zwiedzeniu cmentarza powrót do miasta. Chcę przede wszystkim zobaczyć jeszcze kościół św. Wawrzyńca, w którym kończy się akurat procesja. Świątynia jest większa niż kościół św. Stanisława Biskupa; czy ładniejsza? – nie wiem, obie mi się podobają. Najcenniejszym zabytkiem jest późnogotycki ołtarz ze sceną Zaśnięcia Marii Panny, do złudzenia przypominający ołtarz Wita Stwosza w kościele Mariackim w Krakowie, chociaż oczywiście nie ma tak wysokiej klasy. Renesansowe są natomiast nagrobek Andrzeja i Barbary Górków i wzruszające epitafium poświęconemu córce poznańskiego mieszczanina Jana Winklera, zmarłej podczas zarazy w 1606 roku. Interesujących elementów wyposażenia jest więcej, koźmińskie kościoły są ciekawsze od śremskich – i bardziej autentyczne, zachowały wiele z dawnego wyposażenia.
Po wyjściu z kościoła nachodzi mnie myśl, że jeszcze 60 lat temu to, co dzisiaj zrobiłem, w Kościele katolickim byłoby grzechem, za który musiałbym się wyspowiadać. Wziąć udział we mszy i zaraz potem pojechać na żydowski cmentarz, aby, z nakrytą głową, oddać hołd „zabójcom Chrystusa”, i to jeszcze w Boże Ciało? Wszystko uległo przewartościowaniu dopiero po II soborze watykańskim…
Na koniec objazd ulicami miasta – rynek, najcenniejszy zabytek w mieście: zamek, obecnie siedziba szkoły, czyli niedostępny do zwiedzania (mieszczące się w zamku Muzeum Ziemi Koźmińskiej też chyba jest stale zamknięte), pałac Lipowiec o nieznanym mi przeznaczeniu, ulice i małe uliczki, przeważnie stara zabudowa, kilka bloków tylko przy stacji kolejowej. Tak musiał wyglądać Śrem w latach 60., przed wybudowaniem Odlewni Żeliwa; chociaż nie, Koźmin jest ładniejszy od starej części Śremu.
Powrót tą samą trasą, w domu będę o godz. 16.
12 czerwca, piątek – skończyłem przesłuchiwanie (po raz kolejny) 100-płytowego boksu „The Piano” wydawnictwa Brilliant Classics. Wiele wspaniałych utworów, między innymi wszystkie sonaty Mozarta, Beethovena, Schuberta, wszystkie utwory na fortepian (solo) Chopina, Debussy’ego… To jeden z pierwszych boksów, które kupiłem ileś tam lat temu. Płyty kupowałem wtedy namiętnie, aż mój zbiór osiągnął około dwóch tysięcy. Od tego czasu słuchałem go wielokrotnie; co jest takiego w tej muzyce fortepianowej, że tak ją lubię?
Skończyłem i… zacząłem słuchać od nowa. Nie wszystkich stu; tylko tych, które podobają mi się najbardziej, na początek sonat Mozarta.
13 czerwca, sobota – wyjazd do Muzeum Narodowego w Poznaniu na wystawę plakatów Michela Quareza. Po raz pierwszy w tym roku upał, co oznacza jazdę tylko w podkoszulku, w czapce chroniącej przed słońcem i konieczność smarowania się co kilkadziesiąt minut kremem przeciwsłonecznym. Wysoka temperatura nie odstrasza kolarzy, których dzisiaj jest więcej niż zwykle. Kiedy mija mnie czwarta grupa (nie wiem, czy zawodowców, czy amatorów), która wyruszyła na trening w drogę z Poznania do Rogalinka, tracę rachubę.
Wystawa plakatów francuskiego artysty Michela Quareza jest pierwszą wystawą otwartą w Muzeum Narodowym od wybuchu epidemii. To dobry znak, może sytuacja w kulturze wreszcie zaczyna się normować. W ubiegłą niedzielę miał miejsce jej uroczysty wernisaż; niestety wiem, że do końca wystawy na pewno nie będzie żadnych wydarzeń towarzyszących, to jest oprowadzania i wykładów, które tak mnie interesują. Szkoda, bo wystawa jest ciekawa.
Michel Quarez, urodzony w 1938 roku, tworzy od lat 60. Jego droga artystyczna obejmuje między innymi roczne stypendium w pracowni Henryka Tomaszewskiego na ASP w Warszawie, a także pobyt w Nowym Jorku, gdzie w 1967 roku narysował komiks „Mod Love” (na wystawie widzimy ten, a także inny, reklamowy komiks, stworzony dla koncernu Peugeota). Największy wpływ na jego życie wywarły jednak chyba wydarzenia maja 1968 roku we Francji – związanie się z lewicowymi pismami, których walkę z „burżujem” i „faszystą” wspierał swoją twórczością. Na wystawie w Poznaniu niestety nie ma żadnych prac z tego okresu; są przede wszystkim plakaty, głównie z lat 90. i późniejszych, ale też reprodukcje szkiców z jego notatników, a nawet zaaranżowana pracownia artysty.
Czy Michel Quarez jest komunistą? Tak, w każdym razie sympatyzuje z tą ideologią, o czym świadczą plakaty wykonane dla Francuskiej Partii Komunistycznej i jej przybudówek. Oczywiście nie jest to już komunizm z lat 30. czy 50., koncentrujący się na klasie robotniczej. Michela Quareza (i działaczy FPK) robotnicy chyba mało obchodzą, w swoich plakatach skupia się na innych „wykluczonych”, to jest przede wszystkim czarnoskórej mniejszości we Francji, ale także na przykładach chorych na AIDS. Świat ukazany na plakatach Quareza jest bardzo spójny ze światem, który wyłania się z narracji środowisk lewicowych. Czarni mieszkańcy Francji są sympatyczni, gotowi do nawiązywania relacji z białymi (tytuł jednego z plakatów to „Bonjour voisin!” – „Dzień dobry sąsiedzie!”) i przede wszystkim czują się prawdziwymi Francuzami – trzy kolory francuskiej flagi są częstym motywem na plakatach Quareza. Owi biali sąsiedzi na paryskich przedmieściach mogliby mieć wprawdzie inne zdanie. Na jednym z plakatów, które najbardziej zapadają w pamięć, widzimy kobietę z rozkwaszonym nosem i podbitym okiem i napisem „Très drôle” („Bardzo śmieszne”). Kto ją mógł tak urządzić? Lepiej nie pytać, tak samo jak lepiej nie pytać o statystyki przestępczości wśród czarnoskórej ludności Francji, USA i innych krajów…
A jednak mimo tej lewicowości wystawę ogląda się z przyjemnością – spędziłem na niej prawie dwie godziny. Przyjemność wynika z atrakcyjnej formy plakatów, które są łatwe w odbiorze, mają prosty rysunek i żywe kolory. Michel Quarez podejmuje zresztą w swoich plakatach nie tylko tematy społeczne – duża część z nich to plakaty reklamujące wydarzenia kulturalne i inne (na przykład mistrzostwa świata w piłce nożnej w 1998 roku), letnie festiwale itp. A kiedy wraca do tematów społecznych, ta lewicowość nie jest nachalna, nie przeradza się w agitkę. Również kolory nie są tu nieodzownym warunkiem. Kiedy artysta z nich rezygnuje, kiedy po prostu rysuje  czarną kreską, na przykład w cyklu „Bobigny neuf-trois, bon 2003”, albo w czarno-białych rysunkach ze szkicownika ukazujących zwykłych ludzi z francuskich miast i przedmieść, wrażenie jest nie mniejsze, może nawet większe niż w przypadku prac kolorowych.
Wystawa na pewno warta zwiedzenia. Czekamy na następne.
13 czerwca, sobota – po zwiedzeniu wystawy w Muzeum Narodowym przejazd do Śluzy Katedralnej na Ostrowie Tumskim, aby zwiedzić wystawę „W księgach boskich i ludzkich. Świat Jana Lubrańskiego”. Obchodzimy w tym roku pięćsetną rocznicę śmierci jednego z najbardziej znanych poznańskich biskupów; wystawę mu poświęconą z tej okazji widziałem już w Rezerwacie Archeologicznym Genius Loci, teraz druga ekspozycja – w Śluzie Katedralnej Bramy Poznania.
Brama Poznania nie jest muzeum i nie posiada żadnych autentycznych eksponatów sprzed wieków; jest centrum informacyjnym i taki informacyjny charakter mają też wystawy w Śluzie Katedralnej – plansze, z dodaniem multimediów, tym razem opowiadają o życiu Jana Lubrańskiego. A właściwie nie jest to wystawa biograficzna, opowiadająca o życiu sławnego biskupa w porządku chronologicznym; jak mówi sam jej tytułem, to wystawa raczej o świecie, w którym żył. Świecie przełomu średniowiecza i renesansu – Jan Lubrański żył w czasie, w którym kultura obu tych epok przeplatała się, bez wyraźnych granic między nimi. Rzecz powszechnie znana; podział historii na starożytną, średniowieczną i nowożytną pochodzi dopiero z XVII wieku; w 476 roku, wbrew temu, co napisał Friedrich Dürrenmatt w swoim „Romulusie Wielkim”, nikt nie zdawał sobie sprawy, że kończy się starożytność; tak samo w 1492 roku nikt nie wiedział, że wyprawa Kolumba jest początkiem ery nowożytnej.
Mimo tego zastrzeżenia trzeba podkreślić, że na wystawie wiele się dowiadujemy o życiu Jana Lubrańskiego, przede wszystkim o jego mecenacie kulturalnym, fundacjach, budowlach. Wiele z nich zachowało się do dzisiaj – przede wszystkim Akademia Lubrańskiego, która przetrwała aż do reformy Komisji Edukacji Narodowej w 1780 roku (dzisiejsze Muzeum Archidiecezjalne), Psałteria, pozostałości murów okalających Ostrów Tumski, które można obejrzeć w Genius Loci. Zgodnie z tytułem wystawy dużo się dowiadujemy o roli książek w życiu biskupa, ale też muzyki, która rozbrzmiewa w salach Śluzy Katedralnej.
Dużo ciekawych wiadomości, nie tylko dotyczących bezpośrednio Jana Lubrańskiego. Nie wiedziałem, że obranie przez humanistów za swoją dewizę słynnych słów Terencjusza „Człowiekiem jestem i nic, co ludzkie, nie jest mi obce” było w zasadzie nieporozumieniem. W komedii Terencjusza słowa te wypowiada postać negatywna, starzec, który chce w ten sposób usprawiedliwić swoją wścibskość. Nie pierwszy to przypadek, kiedy cytat zaczął żyć własnym życiem. Tuż obok tego wyjaśnienia widnieje reprodukcja „Człowieka witruwiańskiego”, słynnego rysunku Leonarda da Vinci. Niewielu wie, że rysunek w zamyśle Leonarda nie był apoteozą humanizmu, pełnił funkcję raczej utylitarną, to jest służył ukazaniu wymiarów i proporcji w architekturze.
Po godzinnym zwiedzaniu wystawy powrót do Śremu, znowu w trzydziestostopniowym upale.
14 czerwca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Po tygodniu dobrym tydzień słaby. Liczba tłumaczeń na poziomie tylko 40 procent obłożenia przed epidemią. Cóż, mieliśmy Boże Ciało i długi weekend.
18 czerwca, czwartek – odwiedził mnie B., działacz sportowy i animator turystyki rowerowej w Śremie, znamy się od lat. W lipcu jego grupa rowerowa zamierza wyjechać na parę dni do wschodnich Niemiec; ponieważ są jakieś kłopoty z rezerwacją pensjonatu, prosi mnie o wykonanie telefonu i wyjaśnienie tego. Można już planować takie wycieczki zagraniczne? Dobra wiadomość. Na początku i na koniec wizyty (tłumaczenie wykonuje za darmo, na zasadzie przysługi) B. podaję mi rękę; nie wypada odmówić. To mój pierwszy uścisk dłoni od początku epidemii.
21 czerwca, niedziela – wyjazd na imprezę „Piwo w kulturze” w Muzeum Narodowym Rolnictwa w Szreniawie. To moja pierwsza wizyta w tym muzeum od wybuchu epidemii i jednocześnie pierwsza na imprezie poświęconej piwu. Do 2019 roku muzeum zdążyło zorganizować aż dziewięć Szreniawskich Festiwali Piwa, nie byłem na żadnym z nich, przyjechałem dopiero teraz, kiedy z powodu ograniczeń a skutek epidemii huczny festiwal przekształcił się w jego kameralną namiastkę. Ale dobre i to.
W muzeum jestem tuż po jego otwarciu, o godzinie 10. Do rozpoczęcia pierwszego wydarzenia, na które przyjechałem, jeszcze dwie godziny, czas ten poświęcam na zwiedzenie ekspozycji czasowej „Częste mycie wydłuża życie, czyli jak dawniej o dbano higienę” oraz wystawy stałej. Okazuje się to bardzo dobrą decyzją, ponieważ ekspozycja tymczasem uległa całkowitej przebudowie – jest nowocześniejsza, z multimediami, bardziej atrakcyjna. Zwraca uwagę przede wszystkim większa liczba eksponowanych maszyn, a także nowe Muzeum Tarpana. To muzeum to przebudowana dawna wystawa poświęcona samochodom używanym  rolnictwie, z nowymi eksponatami właśnie w postaci tarpanów; ta i inne ekspozycje są o wiele ciekawsze niż wcześniejsze. Nie jestem w stanie wszystkiego zwiedzić w tak krótkim czasie; czas na nie będzie przy okazji wyjazdu na którąś z wystaw czasowych. Teraz spieszę się na pierwszy punkt programu, dla którego tu przejechałem, czyli zwiedzanie browaru Szreniawa.
Nigdy nie słyszałem dotąd o browarze Szreniawa, nie mówiąc o kosztowaniu jego wyrobów, ale nic w tym dziwnego – położony na terenie muzeum browar działa dopiero od końca ubiegłego roku w budynku dawnej gorzelni. Chociaż leży na terenie muzeum, nie należy do niego, jest własnością prywatną, oprowadza nas sam właściciel. Jestem zaskoczony tym, jak małą powierzchnię zajmują pomieszczenia do produkcji piwa – widzimy tylko dwa, jedno znajduje się w (jeszcze nieczynnej) sali piwiarni browaru, drugie pod nim, w piwnicy. Do tej pory byłem tylko raz w browarze, w 1992 roku w Karslruhe w Niemczech, i pamiętam, że był to bardzo duży zakład. Ale i browar w Szreniawie ma całkiem inny charakter – warzy, jak sam to określa, „piwo rzemieślnicze”, świadomie sam ustawia się więc w niszowym segmencie rynku. Mamy okazję posmakować produktu browaru – lanego piwa pszenicznego z dodatkiem mango. Wrażenie niezwykłe; przyznaję, że wolę jednak zwykłego pilsa.
Drugie spotkanie, na które przyjechałem to pokaz piwowara domowego, który odbywa się za pałacem w Szreniawie. Tytuł spotkania całkowicie zgodny z jego treścią, ponieważ prelegent zajmuje się domowym warzeniem piwa i demonstruje nam, jak się to robi. Przedtem jednak opowie nam o składnikach używanych do produkcji piwa, o poszczególnych etapach procesu. Prelekcja jest zbyt szczegółowa, na pewno nie zapamiętam tych wszystkich informacji, nie zamierzam też warzyć piwa w domu. Wprawdzie prelegent zapewnia nas, że koszt produkcji pół litra piwa warzonego domowym sposobem to tylko złotówka i sześćdziesiąt kilka groszy, rzeczywiste koszty, jeśli doliczymy koszty zakupu urządzeń i przede wszystkim czas poświęcony na warzenie, są jednak na pewno o wiele większe.
Najciekawsza dla mnie jest przede wszystkim możliwość porozmawiania z prelegentem po pokazie. Rozmawiamy o Instytucie Upraw Nawożenia i Gleboznawstwa w Puławach, o którym kilkakrotnie wspomniał (to miejsce pracy moich rodziców, w dzieciństwie i młodości dorastałem w środowisku pracowników IUNG-u i ich dzieci), o wynalazku piwa jasnego w XIX wieku, o różnicach między lagerem i ale. Historia piwa jest ciekawa…
Nie czekam na efekt pracy piwowara, czyli uwarzone piwo; muszę już wracać do domu. Myślę, że tej niewielkiej ilości piwa, którą wypiłem w browarze w Szreniawie, już nie ma w moim organizmie…
21 czerwca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń poziomie sprzed epidemii.
22 czerwca, poniedziałek – czterogodzinne tłumaczenie ustne w formie wideokonferencji w jednym ze śremskim zakładów. Pierwsze tłumaczenie ustne w tej formie w moim życiu, ale obyło się bez kłopotów.
26 czerwca, piątek – znowu godzinne tłumaczenie ustne w formie wideokonferencji, tym razem w moim mieszkaniu. Bez kłopotów. Człowiek poznaje nowe rzeczy całe życie…
27 czerwca, sobota – wyjazd na Międzynarodowy Konkurs Skrzypcowy im. Georga Philippa Telemanna w Poznaniu. To już XVII edycja konkursu, jednego z ważniejszych w Poznaniu, ale przyjechałem na niego po raz pierwszy. Jestem też dopiero po raz drugi w szkole muzycznej na Solnej; moja pierwsza wizyta w tym gmachu miała miejsce rok temu.
Konkurs czasów epidemii – miał odbyć się w marcu, ale z wiadomych powodów został przesunięty na czerwiec. Epidemia bynajmniej się nie skończyła, ale myślę, że dobrze się stało, że organizatorzy zdecydowali się jednak zorganizować konkurs, wkrótce po otwarciu granic. Nie ma sensu czekać, pandemia może jeszcze długo potrwać. Ryzyko zakażenia nie jest zresztą duże – widzów jest niewielu.
Przed wejściem do budynku spotykam mężczyznę, który pyta mnie po angielsku, czy dobrze trafił do szkoły muzycznej. Okazuje się, że przyjechał z Hiszpanii, jest tatą jednej ze skrzypaczek, Nerei Arrioli Mendiety, która będzie jutro występować. Spotykam też drugą parę z Hiszpanii – mamę z córką, Maiteną Paillet Liceagą, która gra dzisiaj; niedaleko mnie siedzą chłopak i dziewczyna z Chin, trochę dalej para z Japonii lub Korei – szacuję, że widownia w połowie jest międzynarodowa; a wśród tej drugiej, polskiej połowy również dominują uczestnicy konkursu i ich opiekunowie. Czy jestem tu jedyną osobą z zewnątrz? Całkiem możliwe. Na występach poszczególnych wykonawców jest nas, przysłuchujących się muzyce, od dziesięciu do kilkunastu osób; jury, oceniające uczestników, jest niewiele mniejsze, liczy dziewięć osób.
I wreszcie muzyka. Telemann nie jest moim ulubionym kompozytorem, chociaż mam w domu aż 29 płyt z jego utworami. Nie przepadam też za muzyką skrzypcową solo, co wywołuje u mnie pewne obawy związane z występami – każdy z uczestników musi zagrać jedną z 12 fantazji na skrzypce Telemanna. Ale nie jest tak źle, bardzo dobre wykonania sprawiają, że ta muzyka zaczyna mi się nawet podobać; dostateczną rekompensatą jest zresztą druga część każdego występu, w której uczestnik lub uczestniczka gra dowolny utwór, przeważnie z partią fortepianu. Utwory na skrzypce i fortepian Wieniawskiego, Saint-Saënsa i innych kompozytorów potrafią być porywające. I taka jest też – zdaniem człowieka, który jest profanem w muzyce, czyli lubi jeździć na koncerty, ale na muzyce się nie zna, czyli mnie – rola skrzypiec; najwspanialej brzmią one w zespole – w duecie z fortepianem, w kwartecie smyczkowym lub w orkiestrze.
Konkurs im. Telemanna jest konkursem dla uczniów szkół muzycznych, nie profesjonalistów, nie można go więc porównywać z konkursem im. Wieniawskiego. Ci uczniowie prezentują jednak zadziwiająco wysoki poziom, słucha się ich z przyjemnością i – mam taką nadzieję – przynajmniej niektórzy zrobią karierę.
Na konkursie jestem 3,5 godziny, do 13.30. Po przerwie, od godz. 16 zaplanowany jest dalszy ciąg przesłuchań, ale nie mogę tak długo zostać w Poznaniu. Zamieniam jeszcze kilka słów z Hiszpanami („I’ll keep my fingers crossed for you”), wsiadam na rower i kieruję się już w stronę Śremu.
28 czerwca, niedziela – dzień wyborów prezydenckich. Chociaż przed lokalem wyborczym w przedszkolu „Mali przyrodnicy” w Śremie na Jezioranach (na zdjęciu) byłem jeszcze przed siódmą, wcale nie byłem pierwszy. Przede mną stała już kolejka czterech osób. Zapowiada się wysoka frekwencja
Jak rok temu (podczas wyborów do Sejmu) przed lokalem siedzi pani z IPSOS, ośrodka badania opinii. Na szczęście nie trzeba (jak rok temu) odpowiadać na głos, na kogo się głosowało; wychodzący z lokalu dostają karteczki, które sami wypełniają i wrzucają do skrzynki. Miejmy nadzieję, że exit polls będą dzięki temu bardziej zgodne z rzeczywistymi wynikami wyborów niż w 2019 roku.
28 czerwca, niedziela – finansowe podsumowanie tygodnia. Tydzień bardzo dobry, liczba tłumaczeń 20 procent wyższa niż przed epidemią. Aż siedem zleceń przekazałem moim tłumaczom.
29 czerwca, poniedziałek – dzień po wyborach. W moim lokalu wygrał Trzaskowski (385 głosów) przed Dudą (361 głosów). Zdziwiłem się, bo po wynikach ostatnich wyborów do parlamentu w 2019 roku spodziewałem się, że będzie odwrotnie. W całym Śremie już jednak bez zaskoczenia: Duda 36,70 %, Trzaskowski 32,83 %. W mniejszym Książu Wlkp. I Dolsku przewaga Dudy jeszcze większa: zdobył tam odpowiednio 51,57 % i 49,91 %. Tradycyjnie platformerski i antypisowki Śrem od ubiegłego roku stał się pisowski.
30 czerwca, wtorek – wymiana zdań z M. na Facebooku:
M.: A ja myślałam, że Trzaskowski wygra w cuglach.
Ja: Dlaczego? Dlatego że jest popularny w Warszawie? Polska to nie tylko Warszawa i inne wielkie miasta, jak Kraków, Wrocław, Poznań, gdzie Trzaskowski rzeczywiście wygrał. To również Polska wschodnia, to Podkarpacie, to Polska prowincjonalna, gdzie ludzie żyją inaczej, mają inne troski i inne poglądy. Szkoda że redakcja „Gazety Wyborczej” o tym zapomina i wydaje się sądzić, że wszyscy Polacy powinni myśleć tak jak oni, a jeśli nie myślą, są to faszyści albo Ciemnogród.
M.: No tak, ale to smutne i niebezpieczne, że Polska prowincjonalna dominuje.
Ja: Nie wiem, czy smutne i niebezpieczne, sam mieszkam w Polsce prowincjonalnej i jestem daleki od traktowania jej z poczuciem wyższości, paternalistycznie, jak niestety czyni to „Gazeta Wyborcza”. Ta Polska prowincjonalna również ma wiele zasług, również w walce z komunizmem w czasach PRL (strajki, wcześniej walka zbrojna…). Takie są też reguły demokracji, że w wyborach głos każdego ma równą wartość. W przeszłości (w XIX wieku) w Europie mieliśmy już takie systemy, w których prawo głosu miały tylko osoby o określonym statusie majątkowym (i oczywiście tylko mężczyźni, kobiety były wykluczone), ale chyba nie warto wracać do tamtych czasów?
2 lipca, środa – spotkanie z marszałek Sejmu Elżbietą Witek w jadali „Betania” szkoły katolickiej. Po spotkaniu wymiana opinii na profilu Śremskiego Komentarza Politycznego Piotra Hoffmanna na Facebooku:
Ja:  Spodziewałem się dwugodzinnego spotkania z możliwością dyskusji, takiego jakie są w organizowane w sali Spółdzielni Mieszkaniowej, tymczasem był tylko godzinny przedwyborczy show bez możliwości zadawania pytań. Ale i tak było ciekawie
Obserwująca stronę Izabella Maria: A o co zapytałby Pan p. Witek, jeśli można wiedzieć?
Ja: O, miałbym dużo różnych pytań. Przede wszystkim zapytałbym jednak, co sądzi o ostatniej wypowiedzi Bońka, że „Prezydent Polski dzisiaj może być wybrany głosami ludźmi środowiska wiejskiego, głosami emerytów i ludzi z podstawowym wykształceniem.”
Prowadzący stronę Piotr Hoffmann: A inne bardziej oryginalne pytanie?
Ja: Na początku spotkania Witold Czarnecki wspomniał, że podczas gdy w Wielkopolsce w dawnym zaborze rosyjskim PiS od dawna wygrywa wybory, w Wielkopolsce w dawnym zaborze pruskim (czyli również w Śremie) do niedawna zwyciężała PO. Poprosiłbym o wytłumaczenie tego fenomenu, bo sam się nad nim zastanawiam. Inne pytanie dotyczyłoby na przykład skutków koronawirusa dla gospodarki i budżetu. Czy powszechne teraz rozdawnictwo ulg dla firm, zwolnienia z ZUS, dopłaty itp. nie doprowadzą do załamania tegoż budżetu?
2 lipca, środa – pojawiła się informacja o planowanym przejściu na emeryturę Jerzego Kondrasa, dyrektora biblioteki w Śremie. Piotr Hoffmann, mój znajomy od 33 lat, kiedyś inżynier kontroli jakości w Odlewni Żeliwa, od dawna dziennikarz-prześmiewca komentujący wydarzenia w Śremie, Polsce i na świecie, ogłosił w swoim „Śremskim Komentarzu Politycznym” na Facebooku:
„Jest niezła fucha do wzięcia! Fotel dyrektora biblioteki w Śremie”.
Przypomniał mi się sytuacja sprzed 16 lat. Nie, nie mogłem się powstrzymać od komentarza:
„Kiedy odszedł dyrektor Gostomski, również Ty, Piotrze, miałeś ochotę zostać dyrektorem biblioteki, startowałeś w konkursie. Masz teraz znowu okazję.”
Nikt nie skomentował mojej wypowiedzi; pojawiło się tylko pod nią kilka lajków i uśmiechnięta buzia.
Po południu widzę Piotra na spotkaniu z Elżbietą Witek. Jest zachmurzony:
– Co ty mi tu za głupkowate komentarze wypisujesz? Przecież wiadomo, że te konkursy są ustawione.
Czy straciłem dobrego znajomego i zrobiłem sobie wroga? Czas pokaże. W gruncie rzeczy nie wiem, jakie poczucie humoru i ile dystansu do siebie ma Piotr. Ale osoba wyśmiewająca i krytykująca innych chyba powinna mieć świadomość, że sama również może stać się obiektem takich uwag? 🙂 A zainteresowanie Piotra stanowiskiem dyrektora biblioteki w 2004 roku jest faktem. Komisja wybrała wtedy Jerzego Kondrasa. Myślę, że dobrze się stało – Jerzy Kondras zrobił przez te lata bardzo dużo dobrego dla biblioteki; żywiołem Piotra Hoffmanna jest natomiast dziennikarstwo, nie był na swoim miejscu w odlewni, nie byłby i w bibliotece.
3 lipca, piątek – podsumowanie czerwca. Obrót na poziomie sprzed epidemii. Dochód również wysoki – na poziomie lutego, który był jak dotąd rekordowym miesiącem w tym roku? Koniec kryzysu?
4 lipca, sobota – po rocznej przerwie znowu wyjazd do muzeum w Kaliszu, na wystawę „Kaliszanki”. W tym roku jadę nie zwykłą trasą przez Jarocin i Pleszew, tylko przez Żerków, Gizałki i Chocz. Po drodze jedna przygoda – zapomniałem, że w Konarskiem zaczął się remont mostu na drodze wojewódzkiej, muszę tamtędy przeprowadzić rower. Na dłużej zatrzymuję się w Choczu; zaglądam do kościoła franciszkanów (trwają akurat przygotowania do ślubu); kolegiata i pałac infułatów są niestety wciąż w remoncie i mogę je obejrzeć tylko zewnątrz. Z pewnością przyjadę tu po zakończeniu remontu, ale kiedy to będzie?
Wreszcie po 6,5 godzinach jazdy jestem w Kaliszu. Zaglądam jeszcze do Galerii Sztuki Jana Tarasina, gdzie trwa akurat wystawa „Petit” (wystawa niewarta omówienia, ale interesujące są same pomieszczenia galerii; może tu kiedyś przyjadę na jakąś ciekawszą wystawę), potem kieruję się już do Centrum Rysunku i Grafiki im. Tadeusza Kulisiewicza, gdzie odbywa się wystawa „Kaliszanki”. Mam szczęście – trafiłem akurat na oprowadzanie, małą grupkę zwiedzających oprowadza akurat autorka wystawy Anna Tabaka.
„Kaliszanki”, czyli historia kobiet w Kaliszu, opowiedziana na wybranych przykładach pań zasłużonych dla miasta. Z zamierzchłej przeszłości (XIII wieku)  mamy wprawdzie tylko błogosławioną Jolentę, wystawa koncentruje się na XIX i XX wieku. Wszyscy wiedzą, że kaliszanką była Maria Dąbrowska, grono wybitnych kobiet związanych z miastem, czasami tylko tu urodzonych lub mieszkających przez jakiś czas, jest jednak o wiele większe. Kaliszanką była Maria Konopnicka (widzimy m.in. jej portret namalowany przez jej partnerkę Marię Dulębiankę), kaliszankami były nawet córka gruzińskiego księcia Natalia Awałow, późniejsza żona Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, i rzeźbiarka Alina Szapoczników, której tyle prac widziałem w muzeach narodowych w Poznaniu i Wrocławiu (na wystawie można zobaczyć znakomity film z jej atelier w Paryżu). Właśnie eksponaty związane z tymi najsłynniejszymi kaliszankami, możliwość zobaczenia rękopisów Marii Dąbrowskiej (na wystawie są też rękopisy Adama Asnyka), możliwość dowiedzenia się więcej o ich życiu jest dla mnie najcenniejsza.
Cenne są też partie wystawy poświęcone nie biografiom, lecz bardziej przekrojowym aspektom życia kaliskich kobiet – opowieść o Babince, czyli ulicy, na które mieszkały kiedyś akuszerki i kaliskim pensjom, których w XIX wieku działało aż kilkadziesiąt.
Po drugiej stronie pomieszczenia galerii znalazły się kaliszanki dotąd w ogóle mi nie znane: Melania Parczewska i Felicja Łączkowska, współtwórczynie Wystawy Pracy Kobiet w Kaliszu w 1909 r. i współzałożycielki kaliskiego muzeum, inne lokalne działaczki, nawet ówczesne business-women, niektóre uwiecznione na kartach „Nocy i dni” Marii Dąbrowskiej.
Oglądając wystawę, mimo woli porównywałem sytuację kobiet w rosyjskim Kaliszu i pruskim Poznaniu. Różnic chyba nie było dużo – dominował światopogląd konserwatywny, niemieckie „Kinder, Küche, Kirche” niewątpliwie obowiązywało również w Kaliszu, chociaż i tu, i tam zdarzały się skandalistki, kobiety wykraczające poza ramy, które narzucało im społeczeństwo. W Poznaniu najsłynniejszą skandalistką była Julia Molińska-Woykowska (urodzona w Bninie, na ziemi śremskiej); w Kaliszu aż tak radykalnej prekursorki feminizmu, która rzuciłaby wyzwanie społeczeństwu, chyba nie było, zastrzeżenia budziło tylko zajmowanie się handlem przez kobiety z wyższych sfer. Na wystawie widzimy wprawdzie dwa portrety wykonane przez Marię Dulębianką, ale jej rzekomo lesbijski związek z Marią Konopnicką datuje się z późniejszych, już nie kaliskich lat życia poetki. O równie kontrowersyjnym związku Marii Dąbrowskiej z Anną Kowalską wystawa natomiast w ogóle nie wspomina.
Po dwugodzinnym zwiedzaniu wystawy opuszczam galerię, czas wracać do Śremu.
4 lipca, niedziela – pierwsza po wybuchu epidemii duża impreza w Muzeum Śremskim. Udział w wernisażu malarstwa i rzeźby „Retrospekcje”, zwiedzenie otwartej dwa dni wcześniej wystawy „Slow Graphic Days” (ciekawszej od „Retrospekcji”), potem (dobry, prawie dwugodzinny) koncert w amfiteatrze z muzyką Händla, Telemanna i Vivaldiego. Jestem jednym z nielicznych, którzy podczas imprezy cały czas noszą maseczkę, również na wolnym powietrzu. Zdejmuję ją dopiero wracając po imprezie w kierunku Jezioran razem z Ireną i Piotrem. Chociaż właściwie powinniśmy mieć je wtedy założone, tego wymagają reguły „social distancing”…
5 lipca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń 10 procent większa niż przed epidemią.
6 lipca, poniedziałek – zmarł Ennio Morricone, jeden z tych twórców, którzy kształtowali moją wrażliwość artystyczną, od czasów licealnych do dzisiaj.
Pamiętam dobrze pierwszy film z jego muzyką, który zobaczyłem na ekranie czarno-białego telewizora w domu w Puławach, kiedy chodziłem do liceum – „Garść dynamitu” w reżyserii Sergia Leone z 1971 roku. Był to też pierwszy film tego reżysera, który poznałem, i to połączenie okrucieństwa i burleski, obu w umownej konwencji spaghetti westernu, z pełną słodyczy i melodyjności muzyki Morricone, było niezwykłym przeżyciem. Bez tej muzyki na pewno nie zapamiętałbym tak dobrze filmu, jednego z ważniejszych w moim życiu, a jego główny temat muzyczny: „Sean, Sean” ciągnie się za mną do dzisiaj.
Potem, już na studiach germanistycznych, przyszło drugie wielkie dzieło: „Dawno temu w Ameryce” tegoż Sergia Leone z 1984 roku. To jeden z dwóch (obok „Pikniku pod wiszącą skałą” Petera Weira) najważniejszych filmów, jakie widziałem, i znowu bez muzyki Ennia Morricone takiego znaczenia w moim życiu by nie miał. Oba filmy, chociaż ich akcja rozgrywa się w całkiem innych czasach („Garść dynamitu” to epizod z rewolucji meksykańskiej 1913 roku, „Dawno temu w Ameryce” to epicka, rozciągnięta na kilkadziesiąt lat,  opowieść o żydowskim gangu z Nowego Jorku) miały z sobą wiele wspólnego. Oba były przepojone okrucieństwem (teraz, po 49 i 36 latach od ich premier, to okrucieństwo wygląda wprawdzie dość niewinnie, w porównaniu z tym, co możemy zobaczyć we współczesnych filmach), ale też ogromnym ładunkiem poezji, oba były też w gruncie rzeczy opowieściami zarówno o przemocy jak i o miłości..
Chociaż Morricone nakręcił muzykę do około 500 innych filmów, nie widziałem ich dużo: „Nietykalnych”, „Frantic” i przede wszystkim „Misję”, kolejny film, który przyniósł Morricone światowe uznanie. Muzyka z „Misji” stała się już prawie powszechną własnością; w latach 90. często grywał ją organista podczas nabożeństw w moim kościele w Śremie. Nie wiem, czy naruszało to prawa autorskie, w każdym razie po jakimś czasie zaprzestał tego :-). Od 2008 roku, to jest od kiedy mam stałe łącze z Internetem, o wiele częściej oglądam sceny z filmów i słucham muzyki skomponowanej do nich przez Ennia Morricone, na YouTube: „Chi Mai”, „Dawno temu na Dzikim Zachodzie”, „Cinema Paradiso” i inne. To muzyka, której można słuchać bez końca.
Ennio Morricone występował w Polsce kilkakrotnie. Raz, kilkanaście lat temu, chciałem nawet specjalnie pojechać do Krakowa, gdzie na Rynku Głównym Rynku miał wystąpić sam mistrz z orkiestrą. Ostatecznie z powodu obowiązków zawodowych nie pojechałem. Po krótkim czasie spotkałem moją byłą uczennicę, N., która studiowała w Krakowie. Kiedy opowiedziałem jej o niezrealizowanym planie, odpowiedziała:
– Ach, nie warto było. Ja byłam, ale nie dotrwałam do końca. W ogóle dużo ludzi wyszło, słyszalność była kiepska…
Jaka jest właściwie wartość artystyczna tej twórczości? Jako zapalony kinoman w latach 80. kupiłem „Historię filmu” Jerzego Płażewskiego, w której ten dość lekceważąco i ironicznie wypowiadał się o muzyce Ennia Morricone, wskazując na taśmową wręcz produkcję kompozytora, uwielbienie kinomanów, ale sugerując w podtekście, że ta ilość nie idzie w parze z jakością. Czy miał rację?
Ennio Morricone pisał muzykę filmową, a więc ilustracyjną. Podobno zawsze chciał bardziej pisać muzykę poważną, czyli absolutną, nie ilustracyjną, i rzeczywiście ją pisał, ale nie znam tych utworów. Na zawsze zostanie zapamiętany jako autor muzyki filmowej, która w swojej przeważającej masie należy przecież do muzyki popularnej, muzyka klasyczna rzadko jest wykorzystywana w filmie. Nie można mierzyć muzyki filmowej miarą stosowaną do oceny muzyki poważnej. Muzyka Morricone jest więc muzyką popularną, ale muzyką popularną najwyższej próby.
Kiedy słucham dzieł Morricone, przychodzi mi też na myśl, jak podobna jest ta twórczość do twórczości reżysera, z którym tak chętnie współpracował: Sergia Leone. Sergio Leone również zajmował się gatunkami filmowymi uważanymi za poślednie. Osiągnął w nich jednak tak wielkie mistrzostwo, że człowiek zaczyna się zastanawiać: czy mamy tu do czynienia z kiczem, czy z arcydziełem? Tę dwoistość, wątpliwości pomieszane z podziwem dla reżysera, odczuwamy oglądając „Garść dynamitu” i „Dawno temu na Dzikim Zachodzie”. W przypadku „Dawno temu w Ameryce” tych wątpliwości wprawdzie już nie mamy – tu jesteśmy pewni, że to arcydzieło kina. I taka jest też muzyka Ennia Morricone.
9 lipca, czwartek – dowiedziałem się z radia, że na COVID-19 zachorował też Andrzej Franaszek, pisarz, krytyk literacki. Zaraził się na pogrzebie Jerzego Pilcha; w krótkiej rozmowie w radiu przyznał, że ciężko przechodził chorobę. Andrzeja Franaszka poznałem w 2011 roku, kiedy odbierał w Miłosławiu Nagrodę Kościelskich; to był mój pierwszy wyjazd do Miłosławia na tę uroczystość.
9 lipca, czwartek – na obiad pizza z „Tropicany”, to chyba pierwsza pizza, jaką jadłem od dwóch lat. W lokalu mnóstwo ludzi (trwa akurat promocja), gwar; przy barze długa kolejka, większość czekających bez maseczek, chociaż jest wywieszona kartka z prośbą, aby do baru podchodzić w maseczce. Czy ktoś tu przestrzegał reguł social distancing?
10 lipca, piątek – chyba najgorszy dzień w pracy w tym roku, praca praktycznie przez całą dobę, nieprzespana noc; nawał tłumaczeń, klientów, każdy z inną sprawą, powoduje, że zaśnięcie jest niemożliwe, po krótkim leżeniu w łóżku wstaję więc i znowu siadam przy komputerze
Do stresu przyczyniło się też ogłoszenie, które zamieściłem dzisiaj w grupie tłumaczy na Facebooku. Rosnąca liczba zleceń sprawia, że znowu szukam tłumaczy, na początek dla krótkiego zaświadczenia o zatrudnieniu i wynagrodzeniu na niemiecki, na dzisiaj lub jutro. Odzew dość duży – kilkanaście osób. Wśród nich dwoje tłumaczy z bardzo złą opinią w Internecie; dwoje innych tłumaczy, kiedy podsyłam im zaświadczenie z prośbą o wycenę, twierdzi, że nie mają czasu, albo że specjalizują się w innej tematyce (to po co się zgłaszali?). Ostatecznie wybieram tłumaczkę, która, jak twierdzi, ukończyła germanistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim i lingwistykę stosowaną na Uniwersytecie w Wiedniu, teraz mieszka w Paryżu, robi doktorat z prawa, na jej profilu aż roi się od różnych kursów i kierunków studiów, które ukończyła
Pozory mylą. Najpierw okazuje się, że chociaż, jak twierdziła, wystawia rachunki, nie prowadzi działalności gospodarczej. Ostatecznie obiecuje, że fakturę wystawi za nią kolega. Późnym wieczorem przysyła pustym e-mail, zapominając o załączniku, dopiero po monicie otrzymuję tłumaczenie (jest już po północy). Ta germanistyka była chyba zaoczna? W tłumaczeniu aż roi się od błędów, przeinaczeń, opuszczeń; praktycznie muszę przetłumaczyć tekst od nowa. Zaskoczenie? Bynajmniej. Od 2006 roku współpracuję z innymi tłumaczami i wiem, że zdecydowana większość zgłaszających się nie ma kwalifikacji do takiej współpracy. Jeśli z tych kilkunastu czy kilkudziesięciu chętnych do współpracy zostanie 10 procent, już będzie dobrze.
12 lipca, niedziela – cała Polska głosuje w wyborach prezydenckich, a ja, zaraz po oddaniu głosu o godzinie 7 (jestem dopiero jedenasty w kolejce, i to jeszcze przed otwarciem lokalu, będzie wysoka frekwencja) wyjeżdżam do Poznania. Nawet jeszcze nie wiem, co będę robi w stolicy Wielkopolski – mam na widoku trzy opcje.
Już w centrum Poznania decyduję się na odwiedzenie „Letniego Targu Rodzinnego” – po długiej przerwie Międzynarodowe Targi Poznańskie wznawiają działalność. Niestety opcja pierwsza okazuje się niewypałem. „Targ” jest bardzo skromną imprezą, zorganizowaną tylko na wolnym powietrzu. Wesołe miasteczko i jazda na rolkach mnie nie interesują; z branży turystycznej wystawia się tylko miasto Wągrowiec (na jego stoisku spędzam najwięcej czasu), Międzychód i Wielkopolska Organizacja Turystyczna; frekwencja też nie jest duża (wprawdzie jest dopiero godzina 10). Na targach spędzam tylko pół godziny. Stopniowe odmrażanie targów przez MTP może jest i dobrym pomysłem, ale domaganie się 10 zł (tyle zapłaciłem za bilet) za wstęp na tak małą imprezę jest nieporozumieniem. Powinna ona być zorganizowana bezpłatnie.
Opcja druga – zwiedzenie wystawy „Formy w przestrzeni. Poznańskie rzeźby plenerowe z lat 60. i 70. XX wieku” w Muzeum Narodowym – nie dochodzi do skutku. Dzisiaj odbędzie się wernisaż wystawy, na który trzeba mieć zaproszenie, zwiedzanie będzie możliwe dopiero po południu, a ja nie chcę czekać tak długo. Pozostaje opcja trzecia – zwiedzenie Muzeum Powstania Poznańskiego – Czerwiec 1956.
W Muzeum Poznańskiego Czerwca w podziemiach Zamku Cesarskiego byłem po raz pierwszy wkrótce o jego otwarciu, w 2008 lub 2009 roku. Muzeum było interesujące, dość dobrze zapamiętałem tę wizytę, zapamiętali ją też na pewno pracownicy, ponieważ w gruncie rzeczy niewielkie muzeum zwiedzałem aż pięć i pół godziny.
– Przyznam, że z pewnym osłupieniem obserwowałem pana – powiedział mężczyzna sprzedający bilety. – Jeszcze nie mieliśmy gościa, która tak długo zwiedzałby nasze muzeum.
– O, ja często spędzam tyle czasu w muzeach – odpowiedziałem. – Muszę dokładnie obejrzeć wszystkie eksponaty, filmy, wysłuchać nagrań, przeczytać dokumenty.
Teraz, po 11 czy 12 latach od tamtej wizyty, mam okazję jeszcze raz obejrzeć muzeum. Okres zamknięcia w czasie epidemii muzeum (będące oddziałem Wielkopolskiego Muzeum Niepodległości) wykorzystało na przebudowę ekspozycji. Podobno wprowadzono dużo zmian. Od mojej ostatniej wizyty minęło tak dużo czasu, że nie jestem w stanie powiedzieć, jak znaczące są te zmiany (pamiętam tylko niektóre eksponaty); główna idea, podział  muzeum na poszczególne działy poświęcone różnym aspektom Czerwca pozostały jednak bez zmian. Przy wejściu do muzeum widzimy typowe poznańskie mieszkanie z 1956 roku, potem główna część ekspozycji poświęcona temu, co się wydarzyło w Poznaniu 28 czerwca 1956 roku, i wreszcie boczne pomieszczenia poświęcone komunistycznej propagandzie lat 50., śledztwu prowadzonemu przez UB i procesom sądowym już po robotniczej rewolcie (jestem przeciwny określaniu tych wydarzeń jako „powstanie”, ale to temat na oddzielny wpis i w tej chwili nie jest to bardzo istotne) i wreszcie ostatnia część poświęcona odsłoniętemu w 1981 roku pomnika Ofiar Czerwca 1956 roku.
Jaka jest moja opinia o wystawie? Niestety, podobnie jak 11 czy 12 lat temu, zastrzeżenia budzi główna część ekspozycji, poświęcona wypadkom poznańskim. Jest na niej bardzo dużo materiału ikonograficznego, zdjęć, fragmentów wspomnień, ale też cenne eksponaty, jak pamiątki po Romku Strzałkowskim. Ta część wystawy nie układa się jednak w logiczną całość, nie wynika z niej, co się właściwie stało 28 czerwca 1956 roku, jakie były przypadków wypadków poznańskich i jaki był ich przebieg. W makiecie tramwaju jest wprawdzie wyświetlany animowany film dokumentalny opowiadający o tych wydarzeniach, film przedstawia je jednak tylko ogólnikowo. Z powodu epidemii wejście do tramwaju jest zresztą zamknięte, z tego powodu nie możemy też odsłuchać tam wspomnień z poznańskiego Czerwca.
Powstaje wrażenie, że autorzy wystawy z góry przyjęli, że muzeum będą zwiedzać osoby, które o poznańskim Czerwcu dużo wiedzą i nie trzeba im za wiele wyjaśniać. Że tak nie jest, jest oczywiste. Muzeum odwiedzają zresztą również obcokrajowcy, którzy o Czerwcu nie wiedzą nic lub prawie nic. Zabrakło przynajmniej tablicy informującej o przebiegu wypadków tego dnia, godzina po godzinie.
Ciekawsze od tej głównej części ekspozycji są dla mnie partie muzeum, poświęcone wątkom pobocznym – propagandzie komunistycznej, śledztwu i procesom, wreszcie pomnikowi Czerwca (konkurs na pomnik Czerwca był obiektem dużych kontrowersji, ostatecznie zrealizowano wcale nie ten projekt, który wygrał konkurs). Spędziłem w nich najwięcej czasu, łącznie prawie dwie godziny. Szkoda, że z powodu epidemii wyłączono większość multimediów. Pamiętam, że były wśród nich bardzo interesujące pozycje, jak wystąpienia adwokata Hejmowskiego, obrońcy podczas procesów poznańskich. Po epidemii będę musiał przyjechać jeszcze raz, aby dokładnie, po raz trzeci, zwiedzić muzeum.
Po zwiedzeniu powrót do Śremu – niestety pechowy. W Rogalinie mam przebicie dętki w rowerze. Tylna opona anyprzebiciowa, która założyłem w rowerze dwa lata temu, dobrze się sprawdzała przez ten czas, ale w końcu i ona, już łysa i popękana, nie wytrzymała obciążenia. Trzeba będzie kupić nową.
12 lipca, niedziela – podsumowanie tygodnia.  Liczba tłumaczeń o 15 procent wyższa niż przed epidemią.
13 lipca, poniedziałek – i po wyborach. W Śremie, jak w całej Wielkopolsce i zachodniej części kraju, zwyciężył Trzaskowski, a ja, w Śremie mający od lat opinię peowca, głosowałem na… Dudę. Mam sceptyczny stosunek do polityki PiS-u, ale nie przekonują mnie również poglądy Trzaskowskiego, a raczej jego brak stałych poglądów. Nie chciałem głosować na polityka, który swój program ogłosił (prawdopodobnie dopiero po sugestiach doradców) na kilka dni przed wyborami, który kilka lat temu krytykował 500+ jako rozdawnictwo, a teraz, tuż przed drugą turą, zapowiadał jeszcze większe świadczenia (200 zł dodatku do emerytur za każde dziecko), który przed 12 lipca gorączkowo szukał rezerw wśród wyborców od prawa do lewa, Hołowni, Bosaka i innych. Być gotowym na wszystko, aby tylko wygrać? – nie, dziękuję. Mam wrażenie, że większość głosujących na Trzaskowskiego głosowała w istocie nie za Trzaskowkim, lecz przeciwko PiS-owi. Nie interesują mnie takie negatywne wybory.
Myślę, że w istocie dobrze się stało, że wygrał Duda. Gdyby wygrał Trzaskowski, czekałoby nas kilka lat kohabitacji, konfliktów między prezydentem i rządem, rzecz, której należało uniknąć w dobie pandemii.
15 lipca, środa – trafił mi się dzisiaj najbardziej egzotyczny klient w moim życiu. W e-mailu pisanym z Hong-Kongu (!) prosi o przetłumaczenie poświadczone aktu urodzenia z 1909 roku, sporządzonego przez pruskiego oficjalistę w wiosce 20 km od Śremu, z niemieckiego na angielski. Kein Problem, no problem :-), tekst jest krótki, a stawka wysoka.
17 lipca, piątek – tłumaczka, która tak źle wykonała moje zlecenie tydzień temu i której zapłaciłem 20 zł jako zaliczkę, w końcu nie wystawiła mi faktury. W gruncie rzeczy nie jest to istotne – strata 20 zł to niewielka cena, jaką zapłaciłem, aby się przekonać, że kandydatka nie nadaje się do współpracy.
18 lipca, sobota – wycieczka do Wrocławia, druga w tym roku, tym razem do Muzeum Miejskiego i jego oddziału – Muzeum Teatru im. Henryka Tomaszewskiego.
Wyjazd o 4 rano, po drodze krótkie postoje w Rawiczu i Trzebnicy. Na moście Uniwersyteckim we Wrocławiu jestem o 11, po siedmiu godzinach jazdy (całkiem dobry czas, zazwyczaj tę trasę pokonuję w osiem godzin), i od razy kieruję się do Muzeum Miejskiego w Pałacu Królewskim. Tu niespodzianka – wystawa rysunków „Wrocław Paula Rosego”, na którą między innymi przyjechałem, skończyła się tydzień temu, informacja na stronie internetowej muzeum jest już nieaktualna. Pozostaje więc druga część planu – wystawa grafik „Gdy śpi rozum, budzą się potwory” Goi i Dalego w Muzeum Teatru im. Henryka Tomaszewskiego, tuż obok.
„Kaprysy” Goi, ukazujące w krzywym zwierciadle społeczeństwo hiszpańskie przełomu XVIII i XIX wieku, to jeden z najsłynniejszych cykli graficznych w historii sztuki. 80 grafik – wiele z nich jest powszechnie znanych, nawet nieinteresującym się sztuką, a tytuł jednej z nich wszedł do języka, chociaż błędnie przetłumaczony: „Gdy rozum śpi, budzą się demony” (w rzeczywiście w oryginale są potwory – „monstruos”). Nigdy jednak ich nie widziałem w oryginale, okazja nadarzyła się dopiero teraz – i to w komplecie (widzimy wszystkie 80 grafik), do tego z niezwykłym bonusem. W latach 70. XX wieku, po 180 latach od powstania, „Kaprysami” Goi zainteresował się jego nie mniej słynny rodak, surrealista skandalista Salvador Dalí, który stworzył własny cykl :”Kaprysów” – pod każdą pracą Goi możemy teraz zobaczyć komentarz do niej w postaci grafiki Dalego.
„Kaprysy” Dalego nie są diametralnie różne od „Kaprysów” Goi. Dalí przejął oryginalne grafiki, dodał do nich przede wszystkim kolor, a następnie różne elementy, których w oryginale nie ma, zmienił też tytuły grafik. Te odmienności znamy już z innej twórczości Dalego – głowa i szyja żyrafy, zegar, ogromny penis wystający z zakładanych spodni, seksualne obsesje. Twórczy wkład surrealisty do prac Goi, czy zwykłe udziwnienia klasyki? Niech każdy rozstrzygnie sam. Jeśli chodzi o mnie, powiem tylko, że po uważnym przestudiowaniu wszystkich 160 prac Goi i Dalego, przy drugim i trzecim oglądaniu cyklu (tak zawsze zwiedzam wystawy, najpierw zapoznanie się z całością, potem powrót, smakowanie i odkrywanie elementów i znaczeń, które umknęły mi przy pierwszym obejrzeniu) skoncentrowałem się jednak na oryginałach. „Kaprysy” Goi są arcydziełem i już same w sobie zawierają ogromny ładunek emocji, znaczeń, artyzmu.
Druga wystawa czasowa w Muzeum Teatru – „O nieznanym imieniu” Elżbiety Terlikowskiej – to zbiór tkanin z naszytymi na nie smutnymi twarzami kobiet i dzieci, często innych ras. Można traktować te prace jako protest przeciwko dyskryminacji, ale mnie od razu przywiodły na myśl całkiem inną twórczość – Ady Karczmarczyk, której wystawę „Bóg i dziewczyna” widziałem w poznańskim „Arsenale” w 2016 roku. Tkaniny Elżbiety Terlikowskiej, z naszytymi świętymi figurkami i obrazkami, wyglądają jak ubiory liturgiczne, a bogactwo szlachetnych materiałów (brokaty, atłasy), z których są one wykonane, kojarzy mi się po prostu z estetyką kampu. Czy artystka byłaby zaskoczona takim porównaniem? Nie wiem, nie wiem też, czy zna prace Ady Karczmarczyk.
19 lipca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń wyższa o 10 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią. Znowu bardzo dużo pracy, aż siedem tłumaczeń zleciłem moim tłumaczom.
21 lipca, wtorek – skończyłem lekturę „Lisów w winnicy” Liona Feuchtwangera. Trwało to prawie dwie miesiące, ale powieść jest obszerna (900 stron w dwóch tomach), a ja od czerwca mam coraz mniej czasu na książki. Książkę znalazłem na półce bookcrossingu w śremskiej Galerii Handlowej, a w niej odręczną dedykację: „Aby ta książka przypominała lata pracy… sierpień 1978 r.” Dwie nierozcięte kartki w drugim tomie świadczą o tym, że  osoba obdarowana, ani nikt inny przede mną nie przeczytał jej do końca, byłem pierwszym czytelnikiem.
Moje pierwsze podejście do „Lisów w winnicy” miało miejsce jeszcze chyba w liceum – bez powodzenia, po krótkim czasie odłożyłem książkę jako nudną. Wątpliwości nachodziły mnie i teraz, podczas tej długiej lektury; ostatecznie do doczytania jej do końca zachęcił mnie temat – relacje francusko-amerykańskie i pomoc Francji dla Stanów Zjednoczonych w latach 1776-1779, oraz dość ciekawie zarysowane postaci głównych bohaterów: Pierre’a Beaumarchais, Beniamina Franklina, Ludwika XVI i Marii Antoniny. Gdyby nie moje zainteresowanie historią, pewnie bym znowu przez nią nie przebrnął. „Lisy w winnicy” to dobrze napisana powieść historyczna, panorama Francji na kilka lat przed rewolucją, z dziesiątkami autentycznych postaci, ale wielką literaturą ta powieść nie jest, oprócz tych opisów historycznych trudno w niej znaleźć inne zalety, nie niesie z sobą prawdziwie uniwersalnych wartości. Wydanie jej w serii „Biblioteki Klasyki Polskiej i Obcej” w 1977 roku było nieporozumieniem, książka nie jest arcydziełem, nie zasługiwała na to.
21 lipca, wtorek – po mozolnej lekturze „Lisów w winnicy” na deser jeszcze tego samego dnia skończyłem kolejną, tym razem niewielką książeczkę: „Tokio godzin 12.30” Adama Zarzyckiego, wydaną w serii „Żółtego Tygrysa”.
„Tygrysami” (to określenie potoczne, oficjalnie seria nazywała się po prostu „Druga Wojna Światowa”) zaczytywałem się w dzieciństwie, pamiętam nawet pierwszy tomik, który kupiłem, kiedy miałem osiem lat (!): „W cieniu twierdzy Kołobrzeg” Bogdana Justynowicza. Po 1989 roku seria była symbolem komunistycznej propagandy, którą w wielu tomikach (na przykład tych traktujących o polsko-radzieckim braterstwie broni) rzeczywiście była, do dzisiaj wracam jednak do niej, często z przyjemnością (mam w domu około 30 tomików). Najbardziej interesują mnie nie same operacje militarne, lecz otoczka II wojny światowej: ruch oporu, działalność wywiadów, rozgrywki dyplomatyczne, także działania wojenne, ale te mniej znane, jak opisany w książce Zarzyckiego amerykański nalot na Tokio i inne japońskie miasta 18 kwietnia 1942 roku.
„Tygrys” budzi we mnie też wspomnienie z grudnia 1988 roku, ze Szkoły Podchorążych Rezerwy w Elblągu. Na niewiele dni przed zakończeniem szkoły zastanawialiśmy się, dokąd, do jakich jednostek wojskowych skierują nas na praktyki. Andrzej, jeden z podchorążych z naszej sali, drażnił się z drugim podchorążym, Piotrem:
– A ciebie dokąd rzucą? Pewnie do jakiegoś leśnego garnizonu. Weźmiesz z sobą worek „tygrysów” i będziesz się nudził w tej głuszy.
Tak, w 1988 roku wszyscy, w każdym razie wszyscy chłopcy, wiedzieli, co to były „tygrysy”.
23 lipca, czwartek – znowu skończyłem przesłuchiwanie 100-płytowego boksu „The Piano”. Słuchałem tych płyt ponad miesiąc temu i od razu po zakończeniu pierwszego przesłuchania zacząłem słuchać ich po raz drugi, od początku. O mojej miłości do muzyki fortepianowej wiele już pisałem na tym blogu…
25 lipca, sobota – wernisaż wystawy malarstwa Bogdana Styperka i bezpośrednio potem koncert zespołów The Karlins i Bandonegro w Muzeum Śremskim. Koncert Bandonegro, zespołu grającego muzykę między innymi Astora Piazzoli (mam w domu 10 płyt tego kompozytora), był jednym z ciekawszych, które ostatnio słyszałem. Mistrzostwem wykonania poznańscy muzycy dorównują Argentyńczykom.
26 lipca, niedziela – wyjazd do Muzeum Narodowego w Poznaniu, na oprowadzanie po wystawie „Dürer i inni. Grafika niemiecka XV i XVI w. ze zbiorów Muzeum Narodowego w Poznaniu”. To już druga wystawa czasowa w tym muzeum od wybuchu epidemii. Jestem tak wcześnie w Poznaniu, że postanawiam wziąć jeszcze dzisiaj w nabożeństwie w kościele baptystów na Grunwaldzkiej, potem jadę już na Aleje Marcinkowskiego. W gmachu muzeum jestem przed godziną 12, tuż przed rozpoczęciem oprowadzania. Według informacji na stronie internetowej muzeum w oprowadzaniu może wziąć udział najwyżej 20 osób, tymczasem, jak widzę, chętnych jest co najmniej dwa razy tyle. Na szczęście oprowadzająca nas kurator wystawy Danuta Rościszewska patrzy na to przez palce – oczywiście wszyscy nosimy maseczki.
„Dürer i inni” to jedna z ciekawszych wystaw, które można teraz zobaczyć w Poznaniu. Zbiory grafiki poznańskiego muzeum są bardzo obszerne, ale ze względów konserwatorskich, jak we wszystkich muzeach, nie są często pokazywane. Albrecht Dürer to nazwisko wszystkim znane, nawet tym, którzy nie interesują się sztuką, ale ilu z nas miało okazję zobaczyć na własne oczy jego drzeworyty i miedzioryty? Na wystawie są też prace twórców wcześniejszych (w tym jedna Wita Stwosza) i późniejszych – zarówno mistrzów Dürera, na których się wzorował, jak i jego uczniów – całość tworzy więc obszerną panoramę świata przedstawień graficznych XV i XVI wieku. To przedstawienie świata często należy zresztą rozumieć dosłownie. Na wystawie mamy nie tylko motywy religijne (dominujące w tej epoce) i mitologiczne, ale również świeckie, współczesne; możemy poznać sposób ubierania się ludzi, dawną architekturę.
Centralnym punktem wystawy (również dosłownie, umiejscowionym w samym środku sali) jest „Pasja” Dürera. Drzeworytnicze ekspresyjne przedstawienia męki Chrystusa przez Dürera rzeczywiście wywierają duże wrażenie, bardzo dobrych grafik jest jednak więcej, wśród nich przede wszystkim „Madonna z Dzieciątkiem i małpką” Dürera (ukazana na plakacie wystawy), „Kronika świata” z 1493 roku z ilustracjami Michaela Wolgemuta, czy wspaniała panorama Grodna ze szczegółowym przedstawieniem XVI-wiecznej architektury, z wplecioną w nią sceną przyjęcia poselstwa moskiewskiego. W innej grafice, Mathiasa Zündta, widzimy wjazd orszaku Henryka Walezego do Frankfurtu nad Odrą. Dworski przepych, gotyckie i renesansowe stroje, postaci budowle, pejzaże, sceny biblijne przemieszane z mitologicznymi i alegorycznymi, obraz świata na przełomie średniowiecza i epoki nowożytnej, wszystko to sprawia niezwykłe wrażenie.
Na koniec oprowadzania jest też możliwość zadawania pytań.
– Większość z tych grafik należy do epoki renesansu – mówię – ale są też pochodzące z epoki gotyku jak Wita Stwosza. Czy jest jakaś cezura czasowa, która odgraniczałaby te dwie epoki na wystawie?
– Tak, jest nią „Madonna z Dzieciątkiem i małpką” – odpowiada pani kurator. – Dürer stworzył po swojej podróży do Włoch, pod wpływem sztuki tego kraju.
– A manieryzm? W przypadku jednej z grafik wspomniała Pani o manieryzmie. Czym manieryzm różni się od renesansu?
– Manieryzm jest przerafinowanym renesansem, zapowiada już barok.
Moje pytanie o manieryzm nie jest związane z grafiką. Zawsze intrygowało mnie, dlaczego Sofonisba Anguisola, autorka „Gry w szachy”, najpiękniejszego obrazu w muzeum, jest uważana za manierystkę, ale, jak się okazuje, i sama pani kurator nie widzi w tym obrazie istotnych cech manieryzmu.
W Muzeum Narodowym chcę jeszcze zobaczyć drugą wystawę: „Formy w przestrzeni.
Poznańskie rzeźby plenerowe z lat 60. i 70. XX wieku”. Na wystawie nie ma rzeźb (te możemy zobaczyć na ulicach i parkach Poznania, o ile się zachowały), tylko ich projekty i modele, ale wystawa też jest interesująca. Z przyjemnością odkrywam, że rzeźby te mają dużą wartość artystyczną, w przeciwieństwie do rzeźb plenerowych w śremskim parku im. Powstańców Wielkopolskich, które są, niestety, tylko kiczem. 🙂
Po zwiedzeniu wystaw jeszcze wizyta w galerii „Arsenał”, potem powrót do Śremu.
26 lipca, niedziela – udział w nabożeństwie w kościele Chrześcijan Baptystów w Poznaniu. Na nabożeństwo trafiłem przypadkiem; w Poznaniu byłem w niedzielę już przed godziną 10, tymczasem oprowadzanie po wystawie grafik Albrechta Dürera, na które przyjechałem tego dnia do Poznania, rozpoczynało się dopiero o 12. Pod wpływem nagłego impulsu na rondzie Starołęka zmieniłem plany i zamiast pojechać na północ prosto do centrum skręciłem na północny zachód, w kierunku ulicy Grunwaldzkiej.
Kościół Chrześcijan Baptystów leży naprzeciwko dawnej kaplicy cmentarza ewangelickiego, obecnie Ewangelickiego Zboru Reformowanego i nowego kościoła ewangelicko-augsburskiego na Obozowej. Niedaleko, na Marcelińskiej, jest też cerkiew prawosławna. „Tak, to taki ekumeniczny fyrtel”, powiedział mi dawno temu już nieżyjący ks. Tadeusz Raszyk, proboszcz parafii ewangelickiej, kiedy w rozmowie z nim zwróciłem na to uwagę. Byłem na nabożeństwach we wszystkich tych świątyniach, w cerkwi nawet kilkakrotnie, u baptystów to moja pierwsza wizyta.
Nabożeństwo rozpoczyna się o godzinie 10. Siadam w ostatniej ławce niewielkiego kościoła, jest nas zresztą też niewielu, około dwudziestu wiernych, grupa bardzo różnorodna, młodzi i starsi, rodziny z dziećmi. Nabożeństwo przypomina mi bardziej to w Ewangelickim Zborze Reformowanym naprzeciwko niż w kościele ewangelickim na Obozowej; ważną rolę odgrywa wspólny śpiew, chociaż do akompaniamentu tylko gitary, nie zespołu muzycznego jak u kalwinów. Wszystko jest też bardziej spontaniczne, poszczególni wierni zabierają głos, publicznie dziękując Bogu za łaski i prosząc o nie, jednej z kobiet ze wzruszenia załamuje się głos. Jako osoba z zewnątrz nie zabieram głosu, jestem tylko obserwatorem. Później omawianie ustępów z Pisma Świętego i oparte na nich kazanie, które wygłasza pastor wcale niewyglądający na pastora, nosi zwykłe cywilne ubranie.
Po nabożeństwie uczestnicy są zaproszeni do podziemia kościoła na kawę; można też kupić bułkę z pieczarkami. Po chwili wahania i ja decyduję się skorzystać z zaproszenia, do oprowadzania w Muzeum Narodowym mam jeszcze trochę czasu. Decyzja okazuje się bardzo dobra. Podczas rozmowy przy kawie z jednym z posługujących w kościele stwierdzamy, że… mieliśmy wspólnego znajomego.
*
Pana Mikołaja poznałem chyba w 2007 roku. Przez krótki czas (dwa albo trzy lata) chodziłem na obiady do kasyna wojskowego, w którym stołował się też pan Mikołaj. Był emerytowanym wojskowym, podpułkownikiem rezerwy, który kiedyś służył w jednostce wojskowej w Śremie. Był znaną postacią wśród kadry wojskowej; w mieście bardziej znana była jego żona, w momencie naszego spotkania już nieżyjąca (zmarła w 2001 roku), kiedyś nauczycielka w Szkole Podstawowej nr 1 i Liceum Ekonomicznym. Nie chodziłem do szkoły w Śremie, nie znałem więc jej, niektórzy moi znajomi byli jednak jej uczniami.
Pan Mikołaj był codziennym gościem w kasynie, do którego przyjeżdżał ze swojego domu w Psarskiem. Często siedział przy jednym stole ze swoim przyjacielem, panem M., właścicielem warsztatu lakierniczego; czasami dosiadałem się do nich. Znajomych, którzy stołowali się w kasynie, miałem zresztą całkiem dużo, lokal był popularny w mieście.
Pan Mikołaj był bardzo towarzyski i nie miał nic przeciwko temu, abym jadał z nim obiady. Zwracał się do mnie per „ty”, często wtrącając „przyjacielu”; nie przeszkadzało mi to, sam, zwracając się do niego, oczywiście zachowywałem formę „pan”. Pan Mikołaj opowiadał mi o swoich przeżyciach wojskowych. Niektóre z tych historii były tragiczne, jak wypadek podczas manewrów w Świnoujściu, kiedy to utonęła załoga czołgu, która miała przeprawić się po dnie na drugi brzeg rzeki.
Częstym tematem naszych rozmów była też religia. Pan Mikołaj, w latach swojej służby w czasach PRL członek PZPR, po przejściu na emeryturę zmienił światopogląd i zaczął się bardzo interesować sprawami wiary. Nie miał bynajmniej ciasnych poglądów w tych sprawach, nie ograniczał się do jednego wyznania. Spotykał się ze Świadkami Jehowy, ale nie wiem, czy został ich członkiem. Z wielkim uznaniem wyrażał się o proboszczu parafii bł. Michała Kozala na Helenkach, który, nie mając gospodyni, również stołował się w kasynie. Jak się okazuje, był jednak przede wszystkim baptystą.
– Pan Mikołaj przyjeżdżał do nas co tydzień na nabożeństwo – opowiadał mi przy kawie posługujący w parafii. – Nasz pastor też go bardzo dobrze znał.
Te regularne spotkania skończyły się w 2010 roku, kiedy kasyno zostało zamknięte – prezydent Lech Kaczyński zakazał jednostkom wojskowym prowadzenia działalności gospodarczej. Musieliśmy poszukać sobie innego miejsca na obiady, również pan Mikołaj i inni, którzy stołowali się tam od dwudziestu albo i więcej lat. Od tego czasu spotykaliśmy się tylko sporadycznie. Po raz ostatni spotkałem pana Mikołaja w 2017 roku. Dreptał powoli, najwyraźniej czegoś szukając. Ucieszył się, kiedy mnie zobaczył.
– Przyjacielu, nie wiesz, gdzie tu naprawiają telewizory? Słyszałem, że gdzieś przy „Relaksie”, ale nie mogę znaleźć.
Wskazałem mu mały warsztat z tyłu budynku „Relaksu” i pożegnaliśmy się.
Pan Mikołaj zmarł 19 lutego 2018 roku. Okoliczności śmierci były dość tajemnicze – ciało znaleziono nie w domu, lecz na zewnątrz. O sprawie pisały też śremskie media. W „Tygodniu Ziemi Śremskiej” czytaliśmy:
„19 lutego br., o godz. 13.51, dyżurny śremskiej policji został powiadomiony o ujawnieniu zwłok mężczyzny na terenie posesji w miejscowości Psarskie. Na miejsce natychmiast udali się policjanci prewencji i kryminalni – przekazuje nadkom. Ewa Kasińska, oficer prasowa Komendy Powiatowej Policji w Śremie. – Z ustaleń policjantów wynika, że lekarz stwierdził zgon 87-letniego mieszkańca gminy Śrem z nieznanej przyczyny i jednocześnie nie wykluczył udziału osób trzecich – dodaje funkcjonariuszka komendy. – Na polecenie prokuratora ciało mężczyzny przewieziono do Zakładu Medycyny Sądowej w Poznaniu. Obecnie wszelkie okoliczności i przyczyny tego zdarzenia badają policjanci wydziału kryminalnego prowadząc czynności pod nadzorem Prokuratury Rejonowej w Śremie – ucina  temat i po dalsze informacje odsyła do tej instytucji”.
Śledztwo nie wykazało przestępstwa – sprawa została umorzona. Mimo swoich zainteresowań Świadkami Jehowy, cotygodniowych wizyt u baptystów pan Mikołaj ostatecznie spoczął na katolickim cmentarzu parafialnym w Śremie. Bóg przecież jest jeden.
*
I epilog historii. Po opublikowaniu tej relacji link do niej przesłałem do poznańskich baptystów. Tego samego dnia otrzymałem odpowiedź z podziękowaniem od ks. Grzegorza Wojno, byłego pastora wspólnoty. Dowiedziałem się też nowych rzeczy o naszym bohaterze:
„Mikołaj był członkiem naszego kościoła, chociaż ta historia też miała swoje meandry. Urodzony w Hajnówce chodził do Baptystów, tak jak jego siostry do dziś. Po przyjeździe do Poznania, chyba w latach 60-tych posprzeczał się jednak z ówczesnym pastorem i nie uczestniczył w nabożeństwach przez wiele lat. Na Grunwaldzką w Poznaniu trafił niedługo po śmierci żony. Też go dobrze wspominamy. Przez kilkanaście lat bywał u nas co niedzielę. Był sympatycznym gadułą, który przez ostatnie lata coraz częściej z uśmiechem mawiał, że „ziemia Wielkopolska woła go”. Niestety w 2018 to stało się faktem.”
Będziemy o nim pamiętać.
26 lipca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii. Pierwsze trzy dni tygodnia spokojne, trzy kolejne bardzo pracowite.
27 lipca, poniedziałek – pierwsza ofiara śmiertelna koronawirusa w powiecie śremskim – zmarł 86-letni mężczyzna. Jak zwykle, „cierpiał na choroby współistniejące”.
27 lipca, poniedziałek – przychodzi klientka po odbiór tłumaczenia.
– Boże, jak ten świat teraz wygląda. Ja w maseczce, pan w maseczce. A śmialiśmy się z Japończyków. Bozia nas pokarała.
28 lipca, wtorek – próba współpracy z jedną tłumaczek, która zgłosiła się w odpowiedzi na moje lipcowe ogłoszenie na Facebooku, zakończyła się niepowodzeniem. Na początku zaoferowała mi stawkę 30 zł za stronę „netto” i uprzedziła mnie, że nie prowadzi działalności gospodarczej, że będzie rozliczać się przez Useme i że będzie to jej pierwsze zlecenie i rozliczenie w taki sposób – zgodziłem się. W poniedziałek zleciłem jej tłumaczenie krótkiej umowy o pracę, półtorej strony. Przez niepotrzebne opisywanie pieczęci i wyglądu dokumentu rozciągnęła tłumaczenie do 2,5 stron – zgodziłem się. Następnie napisała, że stawka 30 zł dotyczy tekstów „niespecjalistycznych”, a tu tekst był „specjalistyczny”, musi więc policzyć według stawki 35 zł. Nie zgodziłem się i powiedziałem, że u mnie tłumaczy się tylko teksty „specjalistyczne”, które zresztą są łatwiejsze w tłumaczeniu niż „niespecjalistyczne”. Zgodziła się wrócić do stawki 30 zł i obiecała wystawić fakturę na 75 zł + VAT. Po czym wystawiła fakturę… na 90 zł + VAT. Okazało się, że słowo „netto” rozumiała w ten sposób, że do stawki powinna doliczyć… własny podatek dochodowy i obciążyć nim klienta.
Zapłaciłem fakturę, wyjaśniając jej telefonicznie, że jest to więcej, niż otrzymam od klienta, że dopłaciłem więc do tego zlecenia i że był to nasz pierwszy i ostatni kontakt. Szkoda, bo tłumaczenie nie było najgorsze, oceniłem je na czwórkę. Niestety w parze ze zdolnościami językowymi wcale nie zawsze idzie wyczucie biznesu, rozumienie funkcjonowania firmy.
30 lipca, czwartek – przerwałem lekturę trylogii „Hordubal. Meteor. Zwyczajne życie” Karela Čapka. Z trzech powieści składających się na trylogię podobała mi się tylko pierwsza – historia trójkąta miłosnego z dobrze zarysowanymi postaciami trojga bohaterów i obrazem czeskiej wsi czasów przedwojnia, „Zwyczajne życie” przeczytałem do połowy, „Meteora” ledwie początek. Po „Lisach w winnicy” kolejna nietrafiona pozycja wśród tytułów 1977 roku „Biblioteki Klasyki Polskiej i Obcej”.
Karel Čapek to dla mnie dwie bardzo dobre książki: „Inwazja jaszczurów” i „Księga apokryfów”, zresztą również wydane w wymienionej serii. Jego inne pozycje jakoś mnie do siebie nie przekonują. Po wspomnianej trylogii kiedyś próbowałem przeczytać „Krakatit”, również bez powodzenia.
31 lipca, czwartek – koncert trzech zespołów w Muzeum Śremskim: Gra Sów, Aneke i Krambabula. Warto było zostać dla tego ostatniego, znakomitego zespołu folk-rockowego, grającego muzykę polską i słowiańską. Tak jak w przypadku Bandenegro tydzień temu i koncertu Händla i Vivaldiego 4 lipca był to pierwszy występ zespołu od początku pandemii; pewnie dlatego grali i śpiewali z takim zapałem :-). W trakcie koncertu z jednym z pracowników muzeum wspólnie zastanawiamy się, czy to rozmrażanie życia kulturalnego będzie trwało nadal, czy rząd znowu zakaże wszystkich imprez kulturalnych. Liczba zakażeń w kraju rośnie… W dodatku pech w drodze powrotnej do domu, już późnym wieczorem. Potknąłem się na chodniku, upadłem i zraniłem kolano i rękę. W poniedziałek trzeba  będzie poprosić lekarza o zastrzyk przeciwtężcowy.
1 sierpnia, sobota – wycieczka do Wschowy. Byłem w tym mieście dwa albo trzy razy, przeważnie przejazdem, w drodze do Głogowa, ale ostatni raz kilkanaście lat temu, pora więc sobie przypomnieć miasto. Wyjazd o 7 rano, trasa przez Krzywiń, Osieczną i Leszno, w Lesznie z powodu zamknięcia ulicy Szybowników trochę kłopotów z przejazdem, wreszcie po czterech godzinach jazdy jestem we Wschowie.
Do otwarcia Muzeum Ziemi Wschowskiej mam jeszcze pół godziny, czas ten wykorzystuję na zajrzenie do kościoła farnego (trwa akurat msza) z imponującej wysokości wieżą tuż obok muzeum, potem idę na rynek z neoromańskim ratuszem, mijam jedną z siedzib (obecnie zamkniętą) muzeum przy placu Zamkowym, oglądam z zewnątrz kompleks budynków, który nosi dumną nazwę Zamku Królewskiego (w rzeczywistości to hotel) i wracam do budynku muzeum przy placu Farnym. Rower zaparkowałem wcześniej przed biblioteką, która jest dzisiaj czynna, chociaż z powodu epidemii czytelnicy są obsługiwani tylko przez okienko. Kiedy pytam pracownicę biblioteki o materiały promocyjne (w bibliotece jest też punkt informacji turystycznej), może mi zaoferować tylko bezpłatną mapę. Mam już zabrany ze Śremu przewodnik po powiecie, ale i ona się przyda.
*
W budynku przy placu Farnym (dawnej szkole jezuickiej) Muzeum Ziemi Wschowskiej działa dopiero od 2013 roku i jest to moja pierwsza wizyta w tym gmachu (dawno temu zwiedzałem muzeum przy placu Zamkowym). Jestem jedynym zwiedzającym, oprowadza mnie pani Magdalena Birut, pełniąca funkcję edukatorki w muzeum. Możliwość rozmowy o eksponatach i o całym mieście, zadawania pytań, jest bardzo cenną rzeczą, która odróżnia małe muzea od takich molochów jak Muzeum Narodowe w Poznaniu czy Wrocławiu :-).
Na samym początku wspominam mojej opiekunce, jak bardzo śląska wydała mi się architektura Wschowy po tej krótkiej półgodzinnej przechadzce. Czy Wschowa w czasie zaborów była postrzegana jako część Śląska? Okazuje się, że tak, chociaż w I Rzeczpospolitej miasto było częścią Wielkopolski, należało do województwa poznańskiego. I tak jest chyba do dzisiaj – Wschowa leży na styku Ziemi Lubuskiej (do której należy administracyjnie), Wielkopolski i Śląska.
Przechodzimy przez poszczególne sale – parter jest poświęcony przede wszystkim rzemiosłu i numizmatyce, którymi nie pasjonuję się tak bardzo; na górnej kondygnacji są ciekawsze dla mnie wystawy historyczne, przedstawiające dzieje królewskiego miasta Wschowy. Zauważyłem, że ta „królewskość” jest często podkreślana przez wschowian, chociaż interesujący się historią wiedzą, że miasta królewskie nie wyróżniały żadnym specjalnym statusem; były po prostu własnością króla, w przeciwieństwie do miast prywatnych (jak Leszno Leszczyńskich) czy biskupich. Miastami królewskimi były też mój Śrem, Kościan, Środa Wielkopolska i wiele innych. Ekspozycje są raczej tradycyjne, chociaż są też multimedia – w postaci makiety Wschowy przedstawiającej wygląd miasta pod koniec XVIII wieku, z możliwością odsłuchania informacji o poszczególnych obiektach i zabytkach, oraz prezentacji o bitwie pod Wschową w 1706 roku.
Wystawy są interesujące, chociaż zabrakło w nich kilku ważnych elementów. Przede wszystkim bardziej szczegółowego potraktowania kwestii wielokulturowości Wschowy w I Rzeczypospolitej, a mówiąc wprost, relacji między protestanckim mieszczaństwem a katolicką władzą. Wschowa, podobnie jak Leszno, Rawicz, Gdańsk czy Toruń, była w istocie niemieckim miastem protestanckim w państwie, które wcale nie zawsze, jak to się przedstawia, cechowało się tolerancją wyznaniową. Czy niemieccy mieszkańcy Wschowy czuli się lojalnymi poddanymi katolickiego króla Rzeczypospolitej i jego urzędników? Jak układały się relacje z jezuitami, którzy niepodzielnie panowali w tym budynku jeszcze 250 lat temu? Być może odpowiedź znalazłbym na wystawie „Soli Deo Gloria” poświęconej protestantyzmowi w drugim budynku muzeum na placu Zamkowym, ale ten jest teraz zamknięty.
Wydaje się, że na wystawie stałej zabrakło również pewnych istotnych momentów z najnowszej historii Wschowy. Mam na myśli tzw. wypad na Wschowę, czyli ostrzelanie miasta przez polskich żołnierzy 2 września 1939 roku, oraz zasiedlanie miasta po 1945 roku. Wschowa to tak zwane ziemie odzyskane. Skąd przybyli przodkowie dzisiejszych mieszkańców? Z jakim trudnościami musieli się borykać w nowym miejscu?
Na zakończenie wizyty otrzymuje od pani Magdaleny Birut trzy cenne książki: dwa przewodniki dla dzieci (nie jestem wschowianinem, zawierają one więc dużo informacji cennych również dla mnie) oraz katalog dzieł Eugeniusza Geta Stankiewicza, znanego wrocławskiego grafika, który młodość spędził we Wschowie. Dla mnie, miłośnika grafiki i rysunku, pozycja jest bardzo wartościowa. Działalność wydawnicza Muzeum Ziemi Wschowskiej w ogóle zasługuje na uznanie; muzeum wydaje bardzo dużo wartościowych publikacji, pod tym względem jest o wiele bardziej aktywne od Muzeum Śremskiego, które wydaje tylko „Gazetę Śremską”, w ogóle nie angażując się w wydawanie książek.
*
Po zwiedzeniu kieruję się w stronę kościoła Franciszkanów, mającego opinię najładniejszego we Wschowie. Opinia jak najbardziej zasłużona, renesansowa (właściwie manierystyczna) architektura i barokowe wnętrze z epitafiami, ołtarzami i pokrywającymi wszystkie ściany polichromiami wywiera ogromne wrażenie, z kościołów w okolicy mojego Śremu może się równać tylko kościół w Lubiniu. Znałem dotychczas tylko dwa renesansowe kościoły: w Sierakowie i Gołębiu niedaleko moich Puław, ten jest trzeci, barokowy i rokokowy przepych jego wnętrza przyćmiewa jednak świątynie w Sierakowie i Gołębiu. Po chwili nachodzi mnie wprawdzie myśl, czy tego przepychu nie jest za dużo, czy rzeczywiście należało pokrywać ozdobami każde wolne miejsce, ale to już kwestia gustu.
Z kościoła Franciszkanów jadę do Przyczyny Górnej, wioski tuż za Wschową, niestety kościół pw. św. Jerzego z interesującymi polichromiami, o którym wspomniała mi Magdalena Birut, jest zamknięty; będę tu musiał przyjechać kiedyś na mszę w niedzielę. Wracam do miasta.
Ostatni przystanek w zwiedzaniu Wschowy to wizyta w lapidarium, czyli na najstarszym cmentarzu ewangelickim w Polsce, na którym też już byłem kilkanaście lat temu. Nie odnajduję najstarszych płyt nagrobnych z XVII wieku, o których wspominają przewodniki, mogę jednak ponownie obejrzeć płyty epitafijne i nagrobki z XVIII, XIX i XX wieku, cmentarz funkcjonował aż do 1945 roku. Odczytuję tylko wybrane inskrypcje niemieckie (jest też wiele łacińskich), wystarczy mi sama atmosfera miejsca, w którym, przechadzając się, jak i w muzeum i w kościele, jestem jedynym zwiedzającym.
Po czterech godzinach zwiedzania opuszczam miasto, o wiele mniejsze, ale o wiele ciekawsze od mojego Śremu. W domu będę wieczorem.
2 sierpnia, niedziela – lektura kolejnego „tygrysa” – „Projekt U” Zygmunta Zonika. Tomik o pracach, prowadzonych zarówno przez Niemców jak i Amerykanów, nad bombą atomową podczas II wojny światowej nie jest tak ciekawy jak „Tokio godzin 12.30”, ostatnia pozycja z tej serii, którą przeczytałem 21 lipca, nie zatrzymam więc jej, w poniedziałek odniosę na regał bookcrossing w Galerii Handlowej.
2 sierpnia, niedziela – podsumowanie tygodnia – liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
3 sierpnia, poniedziałek – wizyta u lekarza po skierowanie na zastrzyk przeciwtężcowy po piątkowym upadku na chodniku. Pierwsza wizyta u lekarza od początku pandemii i kłopotów z nią co niemiara. Kiedy rano poszedłem do przychodni na Jezioranach, aby się zarejestrować, zastałem zamknięte drzwi i informację, że rejestracja odbywa się tylko telefonicznie. Dodzwonienie się zabrało mi pół godziny. Okazało się, że konsultacje odbywają się również telefonicznie. Lekarz zadzwonił po dwóch godzinach; po krótkiej rozmowie kazał mi przyjść osobiście. Musiałem poczekać przed drzwiami, aż pracownica wpuści mnie do budynku. Zmierzyła mi temperaturę – 36 °C, w porządku, mogłem wejść na górę. W przychodni pustki; jakże inaczej teraz ona wygląda w porównaniu z czasem przed epidemią… Na szczęście samo badanie przebiegło sprawnie; otrzymałem od razu pierwszy zastrzyk, za miesiąc mam się stawić, aby otrzymać kolejny.
4 sierpnia, wtorek – zakładam lokatę w jednym ze śremskich banków. Kiedy przez okienko mówię, o co mi chodzi, pracownica banku nie rozumie mnie, nie słyszy. Prosi o powtórzenie. Znowu nie rozumie.
– O rany, pan w maseczce, w dodatku tak pan delikatnie mówi…
Dopiero za trzecim razem porozumienie się udaje.
4 sierpnia, wtorek – wizyta klientki. Przyniosła tekst do tłumaczenia, przyszła – z odkrytą twarzą.
– Przepraszam, że bez maseczki, ale te maseczki to według mnie jedna wielka ściema. Nie założę, chyba że ktoś mnie do tego zmusi.
– To pani zdanie, naukowcy sądzą inaczej. Naraża pani zdrowie innych.
– Dobrze, dobrze, to następnym razem już założę.
Przychodzenie klientów bez maseczki do mojego mieszkania stało się już niestety normalnością. Niektórzy cofają się zaskoczeni, widząc mnie w maseczce, i sami ją zakładają przed wejściem do mieszkania. Inni nic sobie z tego nie robią. Mimo że liczba zakażonych wciąż rośnie, lekceważenie standardów sanitarnych staje się powszechne.
5 sierpnia, środa – lektura krótkiego przewodnika „Majdanek” Zofii Murawskiej-Gryń i Edwarda Grynia. Książeczka przypomniała mi moją jedyną wizytę na Majdanku; pojechałem tam z rodzicami w 1974 roku, kiedy miałem 11 lat. Chociaż byłem tylko dzieckiem, dość dobrze pamiętam tę wizytę, jak również książkę, którą kupiłem wtedy w muzealnym sklepiku: wspomnienia więźnia „Zwyciężając śmierć” Włodzimierza Diegtariewa, jedną z ważniejszych książek mojego dzieciństwa. Chociaż mieszkałem w Puławach i przez rok studiowałem w Lublinie, nigdy potem nie odwiedziłem Majdanka.
5 sierpnia, środa – tłumaczenie ośmiu kart pocztowych, pisanych i wysyłanych przez Żydów z będzińskiego i sosnowieckiego getta podczas wojny. Tłumaczenie wykonałem z niemieckiego na angielski na zlecenie klientki z USA. Jedno z ciekawszych zleceń, jakie mi się ostatnio trafiło.
5 sierpnia, środa – podsumowanie lipca. Miesiąc bardzo dobry, rekordowy w tym roku zarówno pod względem przychodu jak i dochodu.
6 sierpnia, czwartek – krótka wizyta w śremskiej bibliotece w związku z tłumaczeniem. Przy okazji spotkanie z dyrektorem Jerzym Kondrasem – rozmawiamy o moim przytyku na profilu na Facebooku Piotra Hoffmanna :-), o bardzo aktywnej działalności koncertowej Muzeum Śremskiego i szefującego mu tymczasowo Grzegorza Pawlaka, również o planowanym otwarciu szkół od września.
– To bardzo nierozsądne posunięcie teraz, kiedy liczba zakażeń znów rośnie. Przecież dzieci i młodzież roznoszą zakażenia. – mówię.
Podczas całej rozmowy jestem w maseczce, chociaż dyrektor zachęca mnie do jej zdjęcia.
7 sierpnia, piątek – wernisaż wystawy „Muzyczne pasje Leszka Jankowskiego” i koncert Justyny Juskowiak i Roberta Kasprzyckiego w Muzeum Śremskim. Covery nastrojowych przebojów w wykonaniu gostynianki podobają mi się, piosenki Kasprzyckiego już mniej, wychodzę po kilku jego piosenkach. Robert Kasprzycki, śremianin z urodzenia, jest twórcą jednego przeboju: „Niebo do wynajęcia”, reszta nie jest warta uwagi.
Na widowni w amifiteatrze przy muzeum jestem chyba jedynym, który nosi maseczkę. Inni nie przestrzegają obowiązku, chociaż odległości między widzami są na pewno mniejsze niż dwa metry.
8 sierpnia, sobota – wyjazd do Muzeum Powstania Wielkopolskiego na wystawę „Katyń – pamięć ocalona”. To pierwsza wystawa czasowa – jak też moja pierwsza wizyta w tym muzeum od początku epidemii.
O Katyniu usłyszałem po raz pierwszy w ósmej klasie; chodziłem wtedy do Szkoły Podstawowej nr 2 w Puławach. Od piątej do siódmej klasy historii uczyła nas pani Zdzisława Jastrzębska, w ósmej klasie przejął nas Stanisław Góra, ówczesny dyrektor szkoły. Pewnego razu, opowiadając o zbrodniach niemieckich podczas II wojny światowej, powiedział.
– Zbrodnie na Polakach Niemcy popełnili również w Katyniu, w Związku Radzieckim. Wymordowali tam polskich oficerów i – wyobraźcie sobie – oskarżyli potem władze radzieckie o popełnienie tego czynu…
W klasie nikt nie zareagował, milczałem i ja. Chociaż historia była moim ulubionym przedmiotem, nigdy wcześniej nie słyszałem tej nazwy, była dla mnie obca. Znaczenie zbrodni w Katyniu dotarło w pełni do mojej świadomości dopiero w liceum, w czwartej klasie, kiedy nasza historyczka próbowała uczyć nas najnowszych dziejów Polski, miotając się między oficjalnym programem a wydawnictwami drugoobiegowymi, a w Polsce trwał karnawał „Solidarności”, zakończony wkrótce stanem wojennym. Ale to już całkiem inna historia…
Czy dyrektor Stanisław Góra wierzył w to, co mówił? Wydaje mi się, że tak, był członkiem PZPR, inaczej nie zostałby dyrektorem szkoły w peerelowskiej rzeczywistości. Z drugiej strony, już po moim odejściu z podstawówki, to dzięki niemu szkoła, dotychczas bezimienna, otrzymała imię Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Czy zmienił potem poglądy? Nigdy się tego nie dowiem, zarówno dyrektor Góra jak i jego żona Maria, która uczyła nas matematyki, zmarli dawno temu.
*
Wystawa „Katyń – pamięć ocalona”, pierwsza w tym roku wystawa czasowa w Wielkopolskim Muzeum Niepodległości, sprawia bardzo dobre wrażenie. Spodziewałem się wystawy planszowej, takiej jakie zwykle proponuje Instytut Pamięci Narodowej, tymczasem jest to prawdziwa wystawa, z prawdziwymi eksponatami. To właśnie one decydują o jej wartości – autentyczne dokumenty, listy, urzędowe pisma zawiadamiające członków rodzin o poszukiwaniu zaginionych oficerów, i przede wszystkim pamiątki-relikwie wydobyte z grobów pomordowanych – różaniec, krzyżyk, ale też zwykłe sztućce, kubki czy figury szachowe. Wszystkie te artefakty wywołują szczególe wzruszenie. Towarzyszy im dużo fotografii rodzinnych, zarówno na planszach jak i wyświetlanych na monitorach, ukazujących ofiary Katynia z rodzinami, kolegami.
Nie zabrakło oczywiście szczegółowej części informacyjnej – objaśnienia na tablicach, jak doszło do zbrodni katyńskiej i jak po wojnie walczono o ujawnienie prawdy. Wystawa dzięki nim spełnia bardzo dobrze swoją rolę edukacyjną.
*
Po zwiedzeniu wystawy czasowej postanawiam zajrzeć jeszcze na wystawę czasową. Decyzja jest bardzo dobra, ponieważ okazuje się, że czas zamknięcia muzeum podczas epidemii wykorzystano na gruntowną przebudowę ekspozycji. To już któraś z rzędu przebudowa wystawy stałej. Pamiętam jeszcze starą ekspozycję z lat 90. Bardzo ona mi się nie podobała, muzeum było wtedy bardzo tradycyjne, wystawa zajmowała tylko prawą część kondygnacji nadziemnej Odwachu, bez żadnych multimediów, dobór eksponatów był dość przypadkowy, przede wszystkim jednak nie spełniała ona roli edukacyjnej – niewiele można było się dowiedzieć z niej o przyczynach wybuchu i przebiegu powstania wielkopolskiego.
Zaczęło się to zmieniać w nowym stuleciu. Zagospodarowano również podziemia Odwachu, które przeznaczono na ukazanie historii Wielkopolski pod zaborem pruskim i I wojny światowej; w lewej części górnej kondygnacji zaczęły się pojawiać interesujące wystawy czasowe. Gruntownej przebudowy całej wystawy stałej dokonano na stulecie powstania; już wtedy wystawa mi się podobała, przetrwała jednak tyko dwa lata. Zamknięcie podczas pandemii stało się okazją do ponownej przebudowy.
Obecny wygląd wystawy stałej sprawia bardzo dobre wrażenie. Na jej plus muszę zapisać dodanie archiwalnych materiałów filmowych (poświęconych I wojnie światowej oraz reakcjom po zawieszeniu broni); multimediów jest zresztą o wiele więcej, niestety z powodu epidemii w większej części są one wyłączone. Z tego samego powodu nie można odsłuchać materiałów dźwiękowych z wystąpieniami polityków itp. Po epidemii będę musiał tu przyjechać jeszcze raz, aby to nadrobić, ale i tak w Muzeum Powstania Wielkopolskiego spędziłem cztery godzin, tak długo, że muszę zrezygnować z innych planów w Poznaniu. Czas na powrót do Śremu.
9 sierpnia, niedziela – podsumowanie tygodnia: liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
12 sierpnia, środa – pogrzeb ojca B., mojej uczennicy sprzed kilkunastu lat. Rozmawiałem z nim tylko kilka razy, zawsze w sprawie ukochanej przez niego córki, ale uważałem, że ze względu na B. powinienem pójść. Ojciec B. był robotnikiem w Odlewni Żeliwa w Śremie, praca zabrała mu zdrowie, ale do końca życia tęsknił za dawnymi czasami i mówił, że „za komuny było lepiej”. B. została teraz sama, jej matka zmarła w styczniu 2019 r. Jak dużo mógłbym tu napisać o mojej dawnej uczennicy B., ale przecież nie wolno mi, to bardzo prywatne sprawy, zakamarki psychiki człowieka…
13 sierpnia, czwartek – skończyłem lekturę „Syzyfowych prac” Stefana Żeromskiego. Książka za moich czasów była (i nadal jest) lekturą w szkole podstawowej. Wydawało mi się dotąd, że jej wtedy nie przeczytałem, ale kiedy czytałem ją teraz, z rzadka przypominały się pojedyncze sceny, dialogi. Może więc czytałem tylko fragmenty i zrezygnowałem z przeczytania całości? Obecne wrażenie z lektury bardzo dobre. Mówi się, że „Syzyfowe prace” to powieść o walce polskiej młodzieży z rusyfikacją, ale przecież zakres tematów w niej poruszanych jest o wiele szerszy. To książka o dojrzewaniu, o wiele lepsza od osławionych „Niepokojów wychowanka Törlessa” Roberta Musila.
14 sierpnia, piątek – koncert zespołów Candela Latin Band i Nowa Fala Polskiego Dansingu. Pierwszy występ bardzo dobry, muzyka latynoska z profesjonalnym wydaniu; na drugim występie wysłuchałem tylko kilku piosenek. Na organizowanych przez Muzeum Śremskie koncertach jestem teraz co tydzień, chociaż coraz częściej nachodzi mnie myśl, że wiąże się to z ryzykiem. Jeśli choćby u jednego z widzów lub wykonawców stwierdzą koronawirusa, wszyscy, w tym i ja, pójdziemy na kwarantannę. Takie dwutygodniowe zamknięcie oznaczałoby bardzo duże straty dla mojej firmy.
15 sierpnia, sobota – dzisiaj święto, a ja, zamiast gdzieś wyjechać, spędziłem cały dzień w pracy, od 6 rano do 10 wieczorem, z przerwami tylko na posiłki. 😦 Niestety otrzymałem kilka zleceń, których nie udało mi się podzlecić moich tłumaczom; wszyscy zajęci. A klienci również czasami zwlekają ze zleceniem i decydują dopiero się pod koniec tygodnia.
16 sierpnia, niedziela – właściwie miałem całkiem inne plany na ten dzień. Od dawna szykowałem się na wyjazd 16 sierpnia do Mikstatu koło Ostrzeszowa na obrzęd błogosławieństwa zwierząt, czyli procesję zwierząt odbywającą się co roku, na świętego Rocha, przy tamtejszej parafii, obrzęd chyba jedyny tego rodzaju w Polsce. Z wiadomych powodów stało się to niemożliwe. Procesja została odwołana, a nawet gdyby miała się odbyć – jechać do Mikstatu, największego teraz ogniska choroby w Wielkopolsce? Nie, Burmistrz Lewandowski nie wybaczyłby mi, gdybym ściągnął koronawirusa stamtąd do Śremu :-). Zamiast tego decyduję się na wyjazd o Poznania.
*
W kościele św. Wojciecha, jak i na całym Wzgórzu św. Wojciecha, byłem wielokrotnie, ale nigdy na mszy. A tylko będąc na mszy można docenić urodę takich kościołów; poza nabożeństwami, nawet jeśli nie są zamknięte, są nieoświetlone i nie można zobaczyć wyposażenia w całym jego pięknie.
Kościół św. Wojciecha ma bardzo starą historię (niektórzy wywodzą jego wezwanie od rzekomego kazania, jakie święty Wojciech miał głosić na tutejszym wzgórzu w drodze do Prus), ale obecny kształt jego wnętrza datuje się z czasów odległych o niewiele ponad sto lat. Ówczesny proboszcz zaprosił do udekorowania świątyni malarza Antoniego Procajłowicza, który był twórcą polichromii również w dwóch innych wielkopolskich świątyniach: w Jutrosinie i Kamieńcu. Rezultat nie jest tak olśniewający jak w Jutrosinie, ale również udany. Szczególnie trzeba zobaczyć polichromie na ścianach prezbiterium z wizerunkami Maryi i cytatami z Bogurodzicy; są one oświetlone i widoczne tylko w czasie nabożeństwa.
Największe wrażenie sprawiają jednak witraże, wśród nich replika witraża z wizerunkiem św. Salomei, stworzonego przez Wyspiańskiego, i dwa najcenniejsze, autorstwa Józefa Mehoffera, przedstawiające św. Barbarę i św. Katarzynę. Witraży jest dużo więcej, projektów różnych artystów; większość pochodzi już czasów powojennych, współczesnych; niektóre przedstawiają też współczesnych błogosławionych, na przykład zamęczonej w Ravensbrück Natalii Tułasiewicz, czy też przedwojennego proboszcza tutejszej parafii Narcyza Putza, który zginął w Dachau; wszystkie dobrze komponują się jednak z modernistyczną koncepcją Procajłowicza z początku XX wieku, wszystkie są też wysokiej klasy.
W głównym korpusie kościoła jest też dużo innych interesujących elementów wyposażenia, choćby ołtarz z bocznymi skrzydłami, który wygląda jak gotycki, ale został wykonany już po wojnie, albo obraz przedstawiający Anioła Stróża, namalowany w XVII wieku przez ówczesnego proboszcza Krzysztofa Boguszewskiego.
Kościół ma obecnie tylko jedną kaplicę, dobudowaną od strony południowej, ale też interesującą: odkrywam w niej epitafia i płyty pamiątkowe poświęcone bohaterom wojen napoleońskich, wśród nich Józefowi Wybickiemu. A tuż przy niej, już na zewnątrz świątyni, wejście do podziemi, czyli poznańskiego odpowiednika krakowskiej Skałki, gdzie leżą pochowani nie tylko śremianie Józef Wybicki i Heliodor Święcicki, jest tam też urna z sercem Jana Henryka Dąbrowskiego i groby innych zasłużonych Wielkopolan. To tym podziemiom przewodniki po Poznaniu poświęcają najwięcej miejsca w opisie kościoła św. Wojciecha. Dzisiaj są zamknięte, byłem tu zresztą wielokrotnie.
Wychodząc z kościoła, zastanawiam się nad fenomenem popularności sztuki Młodej Polski w architekturze sakralnej Wielkopolski. Wspomniałem tu o Jutrosinie i Kamieńcu, ale modernistyczne polichromie (autorstwa Eligiusza Niewiadomskiego, późniejszego zabójcy prezydenta Narutowicza) można zobaczyć również w kościele św. Bartłomieja w Koninie, a Turek szczyci się witrażami Józefa Mehoffera. Czy w innych regionach kraju, poza dawną Galicją i Wielkopolską, na przełomie XIX i XX wieku również była moda na ozdabianie świątyń w stylu modernistycznym? Tego nie wiem.
*
Na Wzgórzu Świętego Wojciecha zaglądam jeszcze do kościoła św. Józefa, również interesującego, ale całkiem innego w charakterze, nie będę go więc tu opisywał. Potem jadę na pobliską Cytadelę.
W Muzeum Armii Poznań, zajmującym jeden długi korytarz w jednym z ocalałych budynków Fortu Winiary, byłem dotychczas chyba tylko raz, w latach 90. Tamtą ekspozycję pamiętam słabo, nie wiem, jak od tego czasu się zmieniła, w każdym razie Muzeum Armii Poznań, w przeciwieństwie do Muzeum Powstania Wielkopolskiego czy Muzeum Powstania Poznańskiego, czyli innych oddziałów Wielkopolskiego Muzeum Niepodległości, którego jest częścią, zachowało tradycyjny układ ekspozycji – bez filmów, nagrań i innych multimediów. Nie jest to zarzutem, taki tradycyjny sposób opowiadania o historii nie musi być nudny i może pełnić rolę edukacyjną, pod warunkiem że twórcy ekspozycji będą opowiadać o historii rzeczowo i ciekawie. A tak jest w Muzeum Armii Poznań.
Armia Poznań, mająca we wrześniu 1939 roku osłaniać Wielkopolskę przed atakiem niemieckim, w pierwszych dniach wojny wzięła udział tylko w niewielkich potyczkach granicznych, z których najbardziej znany jest wypad na Wschowę 2 września. Główne uderzenie Niemców nastąpiło z Pomorza i Śląska, terenów na północ i południe od Wielkopolski. Wkrótce Armia Poznań została wycofana przez Naczelne Dowództwo na wschód, połączyła się z Armią Pomorze i odegrała chlubną rolę w bitwie nad Bzurą. O tym opowiada wystawa, składająca się z plansz informacyjnych, eksponatów w postaci uzbrojenia i części wojskowego wyposażenia, w większości autentycznych, częściowo replik, dokumentów, nieśmiertelników i innych przedmiotów odnalezionych na pobojowisku nad Bzurą. Na wystawie jest też Śrem, chociaż tylko na mapie. Jak wiemy, w budynku śremskiego liceum stacjonowało dowództwo Wielkopolskiej Brygady Kawalerii.
Po zwiedzeniu muzeum krótki spacer po cmentarzach na Cytadeli. Znam je dość dobrze, ale dopiero dzisiaj odkryłem, że za cmentarzem wojennym Wspólnoty Brytyjskiej, który wielokrotnie zwiedzałem, jest cmentarz prawosławny, a na nim groby Polaków, białych Rosjan, oficerów carskiej armii (m.in. gubernatora Estlandii i wicegubernatora Kurlandii), jest nawet jeden nagrobek z napisem.. po duńsku. Nekropolie Cytadeli zasługują na odrębną wycieczkę do Poznania – może w okolicach Wszystkich Świętych.
16 sierpnia, niedziela – po zwiedzeniu kościoła św. Wojciecha, Muzeum Armii Poznań i cmentarza na Cytadeli przejazd do Starego Browaru w Poznaniu na dwie wystawy. Pierwsza – „30/30 konkurs na najlepszą okładkę płytową” – niewarta wspomnienia, druga – „Sipińska. Sza la la zabawa trwa da da” – całkiem ciekawa.
Urszula Sipińska to piosenkarka mojego dzieciństwa, szczyt jej kariery przypadł na lata 70. Była wszechobecna w radiu i telewizji, ale podobała się bardziej chyba moim rodzicom niż mnie. Ja chętniej słuchałem jej konkurentki Maryli Rodowicz, która w końcu wygrała rywalizację z Sipińską i w mediach została obwołana pierwszą damą polskiej piosenki. W tamtych czasach nie byłem zresztą zagorzałym fanem żadnego piosenkarza, piosenkarki czy zespołu, miałem inne zainteresowania. Kiedy poszedłem do liceum, słuchanie Sipińskiej trąciło już zresztą obciachem; pozująca na nowoczesną młodzież słuchała wtedy Maanamu, Perfectu, a w latach 80. wybuchła muzyka rockowa, która na kilka lat całkowicie wyparła pop.
Mimo tej niewielkiej wiedzy, jaką mam o kiedyś bardzo znanej piosenkarce, a może właśnie dzięki temu, wystawa w Słodowni +1 Starego Browaru jest ciekawa. Bardzo dobrze przedstawia życie poznańskiej piosenkarki – od dzieciństwa na poznańskiej Wildzie przez lata szkolne (śpiewała wtedy  w szkolnym zespole „Ośmiornice”) po wielki sukces na festiwalu w Opolu w 1967 roku, na którym zaśpiewała swój pierwszy przebój „Zapomniałam”, potem wojaże, występy w kraju i za granicą, do świadomego wycofania się z show businessu na początku lat 90, po skończeniu czterdziestki. Była to chyba dobra decyzja, której nie mogła podjąć na przykład jej dawna konkurentka Maryla Rodowicz; ta, jak wiadomo, śpiewa nadal, już dawno po przekroczeniu wieku emerytalnego. No, ale Sipińska miała zawód, do którego mogła powrócić – architekta wnętrz – i dużo w tym zawodzie zrobiła, zaprojektowała między innymi wnętrza Collegium Polonicum w Słubicach.
Na wystawie dużo cennych eksponatów obrazujących tę drogę życia, również w sferze prywatnej: albumy ze zdjęciami rodzinnymi, wycinki z gazet, wykonane przez nią rysunki i projekty, nawet autentyczne stroje, w których Urszula Sipińska występowała na scenie, w tym sukienka z festiwalu w Opolu z 1967 roku. Możemy też obejrzeć nagrania dwóch największych przebojów piosenkarki: „Zapomniałam” i „Mam cudownych rodziców” oraz piosenki „Sza la la zabawa trwa da da”, która dała tytuł wystawie, a na koniec fragmenty zapisu rozmowy z Urszulą Sipińską na scenie Muzeum Polskiej Piosenki w Opolu (z tego muzeum pochodzi też duża część eksponatów).
Jak napisałem, nie jestem i nigdy nie byłem fanem piosenkarki – obecnie słucham całkiem innej muzyki. Wystawę obejrzałem jednak z przyjemnością – nie jako biografię niegdysiejszej gwiazdy pop, lecz opowieść o czasach, które już dawno minęły, epoce PRL, czyli czasie mojego dzieciństwa. Wystawa pełni więc bardzo istotną rolę poznawczą; szczególnie młodsze pokolenie może z niej dużo wynieść. Zastanawiające jest, że przez godzinę zwiedzania wystawy byłem na niej sam – czy zainteresowanie muzyką popularną czasów PRL jest naprawdę tak małe?
16 sierpnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń 10 procent wyższa niż przed epidemią.
20 sierpnia, czwartek – spotkanie z Marią Stefaniak obok mojego bloku. Panią Marię znam od lat 90., jeszcze z czasów, kiedy zakładała Śremski Ośrodek Wspierania Małej Przedsiębiorczości, którym potem kierowała. Bardzo się angażowała w działalność ośrodka, za bardzo; brak dystansu do pracy, życie w ciągłym stresie i borykanie się z kłopotami, które – po części – sama sobie stwarzała, doprowadziły do załamania zdrowotnego. Teraz jeździ elektrycznym wózkiem inwalidzkim. Na koniec krótkiej rozmowy życzę jej zdrowia.
21 sierpnia, piątek – dzisiaj kolejny rekord zakażeń w Polsce (903 przypadki), rekord temperatury w tym roku (33 °C), a ja wybieram się na koncert zespołu Hungry Blues i amerykańskiego muzyka folkowego Daniela Kemisha w Muzeum Śremskim. Tu też rekordy: koncert trwa 3,5 godziny, dużo widzów, największą atrakcją są jednak popisy taneczne kilkorga pań i panów w średnim wieku, którzy w kowbojskich strojach tańczą line-dancing w rytm muzyki, tuż obok mnie. Nie było to zaplanowane; przyjechali z Kostrzyna i Nowego Tomyśla na koncert muzyki, która ich interesuje, i tu postanowili zaprezentować swój talent.
22 sierpnia, sobota – wyjazd do Muzeum Historii Ubioru w Poznaniu. Jeszcze nigdy nie byłem w tym muzeum, jednym z najmłodszych w Poznaniu – zostało otwarte w marcu 2019 roku.  Bodźcem do odwiedzin w ten weekend jest zaplanowane oprowadzanie kuratorskie po aktualnej wystawie czasowej „Alfabet mody Piotra Szaradowskiego”.
W zasadzie nie interesuję się współczesną modą i niewiele o niej wiem. Ciekawi mnie natomiast historia mody, zwłaszcza XIX wieku, ale też wcześniejsza; wynika to z mojego szerszego zainteresowania historią kultury, cywilizacji, nauki, techniki…
Mieszczące się w kamienicy przy ulicy Kwiatowej muzeum zajmuje trzy pomieszczenia i organizuje tylko wystawy czasowe. Dwie poprzednie, dotyczące XIX wieku, niestety przegapiłem, trzecia, autorstwa znanego mi wcześniej z poznańskiego Muzeum Narodowego Piotra Szaradowskiego, nosi nazwę „Alfabet mody” i obejmuje ostatnie 70 lat.
To rzeczywiście „alfabet mody”, w której każdej literze podporządkowano jeden temat: Litera A to akcesoria, B – bielizna, C – czerń i tak dalej. Zwiedzający (w oprowadzanej grupie dominują panie, jestem jednym z dwóch mężczyzn) mogą czerpać przyjemność z samego oglądania tych dzieł sztuki użytkowej, jakimi są niewątpliwie ubiory; dla mnie najważniejsza jest możliwość posłuchania kuratora wystawy, zadawania pytań; opowieść o ubiorach zamienia się chwilami w opowieść o historii kultury czasów powojennych, ale i wcześniejszych. Na wystawie widzimy słynną „małą czarną” Chanel, ale skąd właściwie wzięła się popularność koloru czarnego w modzie? Do czego nawiązywali twórcy w swoich projektach? Na wystawie widzimy motywy orientalne, japońskie i odniesienia historyczne – do secesji, XIX wieku. Wystawiona suknia z lat 50. uosabiająca styl New Look przypomina mi strój Scarlett O’Hara z „Przeminęło z wiatrem”; a kostium unisex w następnym pomieszczeniu… serial science-fiction „Star Trek”. Kiedy to głośno zauważam, okazuje się, że moje skojarzenia były trafne, takie właśnie były zamierzenia projektantów.
Muzeum Historii Ubioru jest muzeum prywatnym; jego właścicielką jest Anna Moryto, która zresztą cały czas jest obecna z nami podczas oprowadzania po nim i chętnie udziela informacji. Muzeum chyba nigdy nie będzie miało wystawy stałej, tylko czasowe, warunki lokalowe po prostu nie pozwalają na wystawę stałą. Przypuszczam, że muzeum otrzymuje jakieś dofinansowanie od miasta, ale środki te i tak nie wystarczyłyby na założenie i prowadzenie dużego muzeum z kilkunastoma salami. Ale i tak jest ciekawą placówką, interesującą dla wszystkich, których ciekawi historia mody i kultury.
*
Po zwiedzeniu Muzeum Historii Ubioru przejazd do Muzeum Archeologicznego, na wystawę czasową „Zdrowie i higiena w danym Gdańsku”. Mnóstwo eksponatów z wykopalisk: drewniane elementy dawnych instalacji, szklane buteleczki i słoiki po lekarstwach, szczotki, nawet szczoteczki do zębów (już bez włosia) z XVII wieku, tablice informacyjne i film edukacyjny obrazują, jak wyglądała higiena i opieka zdrowotna w Gdańsku, od średniowiecza po XX wiek. Zwiedzający z pewnością najlepiej zapamiętają strój lekarza w czasach zarazy – ochraniającą twarz maskę z długim zakrzywionym dziobem. Jak się okazuje, to upiorne zakrycie twarzy miało swój cel – w dziobie umieszczano zioła i inne wonne substancje, które miały chronić przed zarazą. Intuicja tu zawiodła medyków, wonności przed zarazkami nie chroniły, ale sama idea maski– jak się dzisiaj, anno Domini 2020, przekonujemy – była słuszna.
Powrót do Śremu, niestety w padającym deszczu.
23 sierpnia, niedziela – przerwałem lekturę „Unterm Rad” Hermanna Hessego. To pierwsza od dłuższego czasu książka, którą próbowałem przeczytać po niemiecku. Hermann Hesse jest dla mnie przede wszystkim autorem „Gry szklanych paciorków”, jednej z najważniejszych dla mnie lektur na moich studiach germanistycznych w Warszawie. „Wilk stepowy” jego najsłynniejsze dzieło, nie zrobił jednak na mnie już takiego wrażenia. Po przeczytaniu 70 stron ‘Unterm Rad” mam wrażenie, że powieść (opowiadanie?) ma złą kompozycję. Autor wciąż zaczyna opowieść o głównym bohaterze i jego latach nauki, chociaż książka zbliża się już do połowy.
23 sierpnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
26 sierpnia, środa – skończyłem lekturę „Dżumy w Breslau” Marka Krajewskiego. To już druga poznana przeze mnie książka tego autora, po „Widmach w mieście Breslau”, które przeczytałem w ubiegłym roku. „Widma…” nie podobały mi się tak bardzo; „klatkowa”, jak na kliszy fotograficznej, niechronologiczna struktura książki utrudniała śledzenie akcji i wydawała mi się zbyt udziwniona; w przypadku „Dżumy…” wrażenie jest już inne. Opinia o Krajewskim jako jednym z najlepszych twórców kryminałów w Polsce jest zasłużona. Ta wysoka ocena książki wynika z pewnością również z mojej fascynacji Wrocławiem; do Wrocławia jeżdżę rowerem co roku, czasami kilka razy w roku; ale i warsztat pisarski Krajewskiego jest bardzo dobry, to literatura popularna na wysokim poziomie.
27 sierpnia, czwartek – wczoraj zmarł Eugeniusz Ferster. Bardzo barwna postać… Znalem pana Genia od mojego zamieszkania w Śremie w 1987 roku. Jak i ja pracował wtedy w Odlewni Żeliwa, razem byliśmy w zarządzie Dyskusyjnego Klubu Filmowego „Odlewnik”. Był znany przede wszystkim jako karykaturzysta, ale pisał też aforyzmy (mam w swojej biblioteczce jego tomik). Requiescat in pace…
28 sierpnia, piątek – pogrzeb Eugeniusza Ferstera. W kościele Mądrości Bożej w parku Śremskich Odlewników dużo znajomych. Z niektórymi nie widziałem się kilka lat… Podajemy sobie dłonie na powitanie. Przestaliśmy się bać koronawirusa?
29 sierpnia, sobota – wyjazd na Dni Twierdzy Poznań. To już druga impreza z tego cyklu, w której biorę udział. Rok temu zwiedziłem schron Greisera w jego dawnej willi, obecnie siedzibie Radia Poznań przy ulicy Berwińskiego, i wysłuchałem wykładów w Rezerwacie Archeologicznym Genius Loci; w tym roku wybieram się najpierw na Jeżyce i Sołacz.
Wyjazd rowerem o 7 rano, po trzech godzinach jazdy jestem na miejscu. Trzy schrony, dwa przy ulicy Kościelnej, jeden na Sołaczu. A właściwie nie schrony tylko szczeliny przeciwlotnicze – Luftschutz-Deckungsgraben – bo taką nosiły oficjalną nazwę, schrony przeciwlotnicze (Luftschutzraum) były innymi obiektami, miały inną konstrukcję. Wszystkie zostały zbudowane przez Niemców w czasie wojny na wypadek alianckich nalotów, których Poznań rzeczywiście kilka doświadczył. Były przeznaczone oczywiście tylko dla Niemców, Polacy w czasie ataku lotniczego byli pozostawieni sobie.
Już na miejscu odkrywam, że każdą szczeliną przeciwlotniczą opiekuje się inne stowarzyszenie: tą przy Kościelnej 26 Poznańska Grupa Eksploracyjna, przy Kościelnej 50 Pasjonaci Podziemi, na Sołaczu Stowarzyszenie Oś 64. Grupy chyba częściowo konkurują, częściowo współpracują ze sobą, ale nie wnikam w to, takich pasjonatów, grup rekonstrukcyjnych itp. jest mnóstwo w Poznaniu i w całej Polsce, co może tylko cieszyć.
Różne są też zasady zwiedzania szczelin. Najbardziej podoba mi się przy Kościelnej 50, gdzie obiekt zwiedza się samemu. Mogę dokładnie, bez pośpiechu, obejrzeć eksponaty: militaria, stare, pokryte rdzą hełmy, łuski, wyposażenie żołnierzy; szkoda tylko, że w pomieszczeniach jest zbyt ciemno i nie mogę przeczytać dokumentów. Pozostałe szczeliny zwiedza się już grupami, pod opieką przewodnika. Przy Kościelnej 26 jest to trochę irytujące, ponieważ z powodu szybkiego tempa zwiedzania nie mogę dokładnie obejrzeć na przykład wyłożonych w gablotach eksponatów, dokumentów, dlatego decyduję się przejść tą trasą z grupami dwukrotnie. Na szczęście, kiedy, już odjeżdżając, pytam o panel dyskusyjny widniejący w programie imprezy, jeden z członków stowarzyszenia, który, jak się okazuje, będzie prowadził panel, proponuje, że oprowadzi mnie jeszcze raz po szczelinie, indywidualnie. To dla mnie bezcenna możliwość porozmawiania ze specjalistą o budowie, przeznaczeniu szczelin przeciwlotniczych. Tak samo jak ogromu pracy (często rękami polskich robotników) wymagało zbudowanie szczelin, tak samo pracochłonne jest teraz ich odkopywanie, oczyszczanie ze śmieci, odnawianie, wyposażanie. I to wszystko zawdzięczamy grupom pasjonatów, którzy wciąż odsłaniają nowe szczeliny; w samym Poznaniu było podobno 130 tego typu obiektów.
Sołacz i Jeżyce opuszczam po trzech godzinach zwiedzania. Na koniec zaglądam jeszcze do dużego kościoła Najświętszego Serca Jezusa, przypatruję się secesyjnym elewacjom kamienic. Jeżyce znam tylko w niewielkim stopniu, a przecież to jedna z najładniejszych dzielnic Poznania, o wiele ładniejsza od Starołęki i Rataj, przez które zawsze wjeżdżam do miasta. I Sołacz, i Jeżyce były dzielnicami niemieckimi, zbudowanymi przez Niemców dla Niemców na początku  XX wieku. Dzisiaj tej niemieckości nie czuć, pozostała po prostu ładna architektura.
*
Druga część programu dzisiejszej imprezy to dla mnie zwiedzenie Fortu Ia. Fort znajduje się na Starołęce, niedaleko trasy, którą zwykle jadę ze Śremu do Poznania (wystarczy skręcić ze Starołęckiej w Forteczną i potem w Warowną), ale jeszcze nigdy tu nie byłem. Moja znajomość dawnych pruskich fortyfikacji z XIX wieku w Poznaniu jest jedynie fragmentaryczna – znam tylko Fort VII, czyli Muzeum Martyrologii Wielkopolan, Fort II, w którym kiedyś byłem na pikniku policyjnym, Śluzę Katedralną i oczywiście pozostałości „Cytadeli”, czyli Fortu Winiary.
Fort Ia nosił w czasach pruskich nazwę Boyen; od okresu międzywojennego za patrona ma Krzysztofa Arciszewskiego, co musi się podobać mnie jako śremianinowi 🙂 (słynny polski „konkwistador” urodził się w Rogalinie). To pierwszy fort, który mam okazję zwiedzić z przewodnikiem, w pozostałych byłem tylko na odbywających się tam imprezach. A jest rzeczywiście co zwiedzać, chociaż z dawnego ważnego obiektu wojskowego zostały same mury. Forty, z wyjątkiem centralnego Fortu Winiary, nie były bronione w 1945 roku, nie uległy więc zburzeniu, potem zostały opuszczone. Po wojnie tylko niektóre zyskały stałych lokatorów (część została przejęta przez poznańskie firmy), resztę porósł las, zarośla, których w czasach pruskich tu nie było. Teraz tylko w czasie takich imprez jak Dni Twierdzy Poznań możemy wejść do nich.
Półtoragodzinne oprowadzanie daje wgląd w życie załogi. Odwiedzamy m. in. fortową ubikację, kuchnię, pomieszczenie telegrafu, stanowiska strzeleckie w kaponierze. Dni Twierdzy Poznań to również święto grup rekonstrukcyjnych i takie też tu są dzisiaj – ci, których spotykamy, wcielili się w polskich żołnierzy w Afganistanie, żołnierzy przedwojennej Obrony Narodowej, jest nawet jedna pani z Przysposobienia Wojskowego Kobiet, które również działało przed wojną. Możemy z nimi porozmawiać, wziąć do ręki karabiny (bez magazynków), wiele dowiedzieć się o historii i współczesności polskiej armii.
*
Chociaż historia to moje hobby, historia wojskowości nigdy zbytnio mnie nie pociągała. Od opisów kampanii, operacji wojennych, bitew zawsze wolałem historię kultury czy życia codziennego. Dni Twierdzy Poznań mają jednak dla mnie szczególne znaczenie – obiekty, które możemy podczas nich zwiedzić, nie są ściśle związane z historią działań militarnych, raczej z ich otoczką. Co musiała wycierpieć ludność cywilna podczas bombardowań? Jak wyglądało życie codzienne żołnierzy w forcie? To historia jednostek, zwykłych ludzi, nie wielka historia polityków i generałów, i taką też historię możemy poznać podczas imprezy
30 sierpnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o dziesięć procent niższa w porównaniu z obłożeniem przed epidemią.
1 września, wtorek – dzisiaj jak zwykle o szóstej rano byłem pod „Biedronką”, aby zrobić codzienne zakupy; dopiero po kilku minutach zorientowałem się, że sklep powrócił do dawnej godziny otwarcia – o siódmej. Decyzja podjęta z przyczyn ekonomicznych, nie opłacało im się, o szóstej i tak często byłem jedynym klientem.
1 września, wtorek – po raz pierwszy zjadłem obiad w bistro „Jedynka” pod Relaksem, koło którego przechodzę prawie codziennie. Smak posiłków porównywalny do tego u konkurencji, czyli „Ogryzka”, „Namaja” i „Balbinki”. Ceny również porównywalne, .porcje trochę mniejsze. Zniechęca siermiężny wystrój lokalu i… stołujący się. „Jedynka” wydaje posiłki głównie dla podopiecznych opieki społecznej. Nie wiem, czy będę tu częściej zaglądał.
1 września, wtorek – skończyłem lekturę „Wspomnień i sylwet” Jana Parandowskiego. Wrażenia mieszane. Duża część tekstów (pochodzą one zarówno z międzywojnia jak i okresu powojennego) ma charakter okolicznościowych panegiryków pisanych ku czci przyjaciół, są też jednak ciekawe wspomnienia z lat szkolnych, uniwersyteckich, znajomości z tuzami polskiej literatury i nauki. Jednak nie zachowam książki, oddam ją na półkę bookcrossingu.
2 września, środa – na moim balkonie wykluły się gołębie pisklęta. Kilkanaście dni gołębica złożyła dwa jajka, dzisiaj przyszły na świat dwa pisklaki – tak brzydkie i nieporadne, ze aż wzruszające. Nauczą się latać dopiero za 5 tygodni, mam nadzieję, że do tego czasu nic im się nie stanie.
3 września, czwartek – pod nieobecność rodziców pogłaskałem pisklęta gołębi na moim balkonie. Zauważyłem, że kiedy wychodzę na balkon, jedno z rodziców nie boi się mnie, pozostaje w gnieździe, ale drugie (siedzą w gnieździe chyba na zmianę) schodzi i nieznacznie wycofuje się. Może i ono się do mnie przyzwyczai. Trzymam kciuki, aby wszystko było dobrze z pisklętami.
4 września, piątek – podsumowanie sierpnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
5 września, sobota – wyjazd do Poznania na targi Hobby i Animal Fest. To moja pierwsza wizyta na tych targach, dotychczas jeździłem przeważnie na targi turystyczne i edukacyjne. Pogoda dobra, wprawdzie po południu zapowiadają deszcz, ale ten ewentualnie zmoczy mnie, kiedy już będę wracał. Ciekawe, że do końca nie wiem, na jaką imprezę pójdę w Poznaniu; zastanawiam się też nad festiwalem filmowym „Docs and Gravity”, ostatecznie wybieram targi.
Już w Poznaniu niespodzianka – spotykam powszechnie znaną w Śremie Annę Ignasiak, która również przyjechała na targi z mężem i dziećmi, mamy okazję porozmawiać. Kupili bilety już wcześniej, w przedsprzedaży, mogą więc wcześniej wejść na teren targów, ja muszę ustawić się w kolejce do kasy.
Nazwa targów „Hobby” odpowiada ich charakterowi, chociaż z bardzo szerokiego możliwego spektrum hobby, jakie może mieć każdy z nas, wybrano tylko niektóre. Przede wszystkim modelarstwo i całą sferę z nim związaną – elektryczne kolejki, modele samolotów, samochodów i inne do składania, tor zdalnie sterowanych samochodów. Nigdy się tym nie interesowałem, nawet w dzieciństwie nie kupowałem „Małego Modelarza”, a jednak spędzam tu najwięcej czasu.
Jeszcze w latach 70. słyszałem dowcipną uwagę, że ojcowie kupują swoim synom kolejki elektryczne, aby potem się sami nimi bawić :-). Spostrzeżenie chyba trafne. Obserwowanie pędzących po szynach miniaturowych pociągów jest fascynujące również dla dorosłego mężczyzny, zwłaszcza jeśli towarzyszą temu bardzo dobrze, pieczołowicie wykonane makiety stacji kolejowych i krajobrazów, przez które pędzą pociągi. Kobiety chyba nie mają takiej przyjemności z oglądania tych modeli?
Strefa ta nie ogranicza do elektrycznych kolejek. Można też zakupić książki związane z kolejnictwem, między innymi reprint rozkładu jazdy PKP z 1948 roku (ze Śremu odchodziły wtedy codziennie cztery pociągi do Czempinia i cztery do Jarocina, sprawdzam też rozkład jazdy dla Puław); największym zaskoczeniem są też natomiast dioramy wykonane przez… księdza Janusza Grygiera, w których ten wyśmiewa absurdy polskiego kolejnictwa.
Kolejne odkrycie to strefa klocków Lego. Nigdy nie bawiłem się klockami Lego z prostego powodu – kiedy byłem dzieckiem, w Polsce ich nie było. Wątpię, abym teraz zaczął coś z nich budować, wystawiane na targach konstrukcje z Lego robią wielkie wrażenie. Przede wszystkim mam na myśli nie gotowe już modele do składania, tylko własne kompozycje pasjonatów – sceny inspirowane filmami (m.in. „Gwiezdnymi wojnami”), panoramy miast, pejzaże. Budowa niektórych musiała trwać wiele miesięcy.
Targi „Animal Fest” zajmują mniejszą powierzchnię od „Hobby”, również są jednak ciekawe. Największą atrakcją są oczywiście żywe zwierzęta – i te duże (są nawet dwa wielbłądy) i te małe. Mogę wziąć do ręki i pogłaskać węże, jaszczurki, nawet szarańczę, którą widzę po raz pierwszy w życiu. Bardzo dużo stoisk i wydarzeń związanych z „kejtrami” (psami w gwarze poznańskiej), są nawet wykłady dla właścicieli psów, ja jednak nie mam żadnego, nie biorę więc w nich udziału.
Wychodzę po 4 godzinach i 15 minutach spędzonych na targach. Prognozy deszczu na szczęście się nie sprawdziły, do Śremu dojadę więc bez przeszkód.
5 września, sobota – po powrocie z Poznania o godz. 21 udział w wernisażu wystawy poświęconej Jerzemu Jurdze w Muzeum Śremskim, z okazji 80. rocznicy urodzin artysty. Znałem go dobrze, dwanaście lat temu napisałem o nim hasło w Wikipedii, poświęciłem mu też obszerny wpis na tym blogu. Mimo późnej pory w muzeum bardzo dużo ludzi, dużo znajomych. Część pewnie przyszła po to, aby się pokazać, myślę jednak, że zdecydowana większość to naprawdę zainteresowani jego twórczością, między innymi właściciele obrazów, które wypożyczyli na wystawę. Krótka część oficjalna, otwarcie wystawy przez dyrektora Mariusza Kondzielę, który właśnie wrócił ze zwolnienia lekarskiego (w swoim wystąpieniu trawestuje stary dowcip: przychodzi facet do lekarza i mówi: „Dawno mnie u pana nie było, panie doktorze, ale byłem chory”), potem ponad dwie godziny oglądania obrazów i dwóch filmów z wypowiedziami śremian, jego znajomych, o Jerzym Jurdze. Mam w domu dwa albumy z jego obrazami, ale na pewno nie zastąpią one kontaktu z oryginałem. Powodem jest również niezwykła faktura obrazów Jurgi, częściowo trójwymiarowa, to jest z doklejonymi przedmiotami i wszędzie widocznymi grudkami farby (malarz chyba mieszał ją z ziemią). Są też osobiste refleksje jego przyjaciół i wycinki z gazet, w których wspomina się o związkach ze sztuką prymitywistów. Prymitywistów? Jerzy Jurga na pewno nie był prymitywistą, chociaż na siłę takich podobieństw można się doszukiwać. To sztuka wysoka w pełnym znaczeniu tego słowa.
6 września, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń niższa o 30 procent w porównaniu ze stanem sprzed epidemii.
7 września, poniedziałek – pisklęta gołębi na moim balkonie chowają się dobrze. Staram się teraz mniej wychodzić na balkon  O ile jeszcze cztery dni temu nie reagowały, kiedy je głaskałem pod nieobecność rodziców, teraz na mój widok usiłują się podnieść, rozdziawiają dzioby, rozkładają jeszcze bezpióre skrzydła, zwłaszcza jedno pisklę, to które wykazuje więcej energii – widać, że się mnie boją.
7 września, poniedziałek – przerwałem lekturę „50 opowiadań” Adolfa Rudnickiego. Na początku tomu znalazłem kilka dobrych („Kręcimy” „W niedzielę po południu”, „Kupiec łódzki”), potem coraz bardziej byłem zniecierpliwiony tą twórczością. Albo ja nie mam dostatecznej wrażliwości literackiej, albo Rudnicki już się zestarzał jako pisarz…
10 września, czwartek – skończyłem lekturę książki „Szczypta soli, szczypta bliźnich” Magdaleny Samozwaniec. Autorkę znałem dotychczas z bestsellera „Maria i Magdalena”, „Szczypta…” to jej pierwszy twórczości satyrycznej, który przeczytałem. Wrażenia mieszane; podobały mi się aforyzmy i fraszki, felietony już mniej – duża część tej satyry z ery gomułkowskiej jest już zwietrzała.
12 września, sobota – wyjazd do Puszczykowa na oprowadzanie organizowane przez Koło Przewodników PTTK im. Marcelego Mottego z Poznania. Temat oprowadzania to „Droga do letniska – Puszczykowo ukryte i nieznane”.
O Puszczykowie słyszałem już w dzieciństwie, mieszkając w Puławach – mieszkała tam ciocia koleżanki mojej siostry, czasami więc ta nazwa, dla mnie wtedy oryginalna i niosąca pewien urok, przewijała się w naszych rozmowach. Odwiedziłem je jednak dopiero w sierpniu 1986 roku. Kiedy odbywałem miesięczną praktykę studencką w bibliotece Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza (był to mój pierwszy dłuższy kontakt z Wielkopolską), postanowiłem zwiedzić też Wielkopolski Park Narodowy – pojechałem wtedy kolejką elektryczną do Osowej Góry, a także do Puszczykowa, do Muzeum Arkadego Fiedlera. Właśnie to muzeum odwiedzałem najczęściej już po zamieszkaniu w Śremie; przez Puszczykowo zawsze przejeżdżam również jadąc do muzeum rolnictwa w Szreniawie; raz byłem też (w sprawach zawodowych, jako tłumacz) w puszczykowskim szpitalu, były to więc wizyty przeważnie w Puszczykówku, największej i najbardziej znanej dzielnicy Puszczykowa; ogólnie mówiąc, na pewno nie znam dobrze tego miasta, bardzo różniącego się od innych i jednego z najbardziej niezwykłych w okolicach Śremu.
Na peronie dworca w Puszczykowie (jeszcze dzień wcześniej nie jestem pewny, czy miejsce zbiórki mamy w Puszczykowie czy w Puszczykówku, na wszelki wypadek pytam na stronie koła PTTK na Facebooku) jestem pierwszy, 40 minut przed planowaną wycieczką. Nasze grono szybko się jednak powiększa, będzie około 20-30 osób, a oprowadzać nas będzie miejscowy historyk i regionalista – Robert Kiszkurno. Wreszcie z pewnym poślizgiem czasowym (nasz przewodnik musi jeszcze udzielić wywiadu poznańskiej telewizji, która też się pojawiła) rozpoczyna się nasza wycieczka.
Nie wiedziałem, że Puszczykowo jest tak młodym miastem. Prawa miejskie otrzymało dopiero w 1962 roku, powstało z połączenia czterech miejscowości: Puszczykowa, Starego Puszczykowa, Puszczykówka i Niwki (podobnie było w sąsiednim Luboniu, istniejącym dopiero od lat 50.). Ale i wcześniej, w ciągu dziejów, wioski nie wyróżniały się niczym szczególnym, aż do końca XIX wieku, kiedy poznańscy Niemcy i Żydzi odkryli walory przyrodnicze Puszczykowa (wtedy Unterberg) i zaczęli tu inwestować. Na początku wycieczki możemy zobaczyć dwie restauracje leśne (Waldrestaurant), założone przez Paula Mendla, które dały początek burzliwemu rozwojowi miejscowości, modzie na Puszczykowo. Tworzone kolejne restauracje, pensjonaty i wille (Landhausy), do Puszczykowa na niedzielę zjeżdżały tysiące poznaniaków. Nasz przewodnik opowiada nam o ich historii, często dramatycznej, na przykład o archeologu Erichu Blume, zamordowanym przez własną żonę w 1912 roku w jednym z puszczykowskich pensjonatów.
Wreszcie przyszedł rok 1918, powstanie wielkopolskie, traktat wersalski, po którym większość Niemców wyjechała z Poznania; Puszczykowo przestało też być niemieckim letniskiem, zostało przejęte przez Polaków, chociaż mniejszość niemiecka nadal tu mieszkała. Niemką, mimo polskiego nazwiska, była też Getrud Rowecka, miłośniczka jazdy konnej, właścicielka willi, w której mieści się obecnie urząd miasta. O dawnej właścicielce przypomina duża ładna płaskorzeźba na frontonie budynku, mająca przedstawiać tę polsko-niemiecką amazonkę na galopującym koniu. Nigdy nie byłem przed tym budynkiem i nigdy też nie słyszałem tej historii o pani Roweckiej, która po wojnie została najpierw oskarżona o współpracę z Niemcami, a potem stała się… trenerką jeździectwa w klubie milicyjnym.
Największa niespodzianka czeka nas na końcu oprowadzania – wspinając się pod górę, obok wąwozów, malowniczą ulicą Przecznica, dochodzimy do budynku mieszkalnego, pod którym w latach 60. wybudowano… wielki schron przeciwatomowy, w którym miał mieć swoją siedzibę wojewoda poznański na wypadek III wojny światowej, do niedawna był to obiekt ściśle tajny. 700 metrów kwadratowych powierzchni nigdy nie zostało wykorzystanych i obecnie niszczeje. Nie możemy teraz wejść do schronu; miejmy nadzieję, że kiedyś zostanie udostępniony zwiedzającym, może podczas Dni Twierdzy Poznań…
To koniec naszej trasy po jednym z najbardziej interesujących miasteczek w okolicach Śremu. Wycieczka na pewno udana – mimo bliskości okazało się, że w gruncie rzeczy niewiele wiedziałem o Puszczykowie. Ale chyba i sami zwykli puszczykowianie niewiele wiedzą o historii swojego miasta; być może z powodu jego niemieckiej historii. Puszczykowo, podobnie jak Leszno czy Nowy Tomyśl, swój rozkwit zawdzięcza Niemcom i, podobnie jak te dwa miasta, do 1920 roku było miejscowością niemiecką. Czy jest sens wypierać to z pamięci? To nasze wspólne dziedzictwo.
13 września, niedziela – odsłonięcie pomnika rotmistrza Witolda Pileckiego w parku im. Śremskich Odlewników. O piętnastej msza w kościele pw. Mądrości Bożej (siedzę z przodu, przede mną stoją poczty sztandarowe 25. pułku ułanów wielkopolskich i NSZZ „Solidarność” Odlewni Żeliwa z Januszem Niedzielskim), o szesnastej właściwa uroczystość w parku (stoję obok Iwony Brendy, znajomej jeszcze z Odlewni, teraz komendantki śremskiego hufca ZHP, oraz Tomasza Jakuszka, mojego dawnego ucznia, od wielu kadencji radnego miejskiego). Głównym gościem miał być biskup polowy Wojska Polskiego Józef Guzdek, ale oczywiście nie dojechał; w skali całego kraju ta śremska uroczystość nie miała dużej rangi ;-). Bardzo dużo ludzi, dużo znajomych, przede wszystkim z prawicy. Najbardziej rzucającym się w oczy akcentem odsłonięcia jest wielki długi transparent z napisem „Tym pomnikiem dla rotmistrza winna być dziś cala Polska”, trzymany w milczeniu przez około dziesięciu mężczyzn, podobno ze Śremskiego Instytutu Historii. Nie wiem, czy było to uzgodnione z organizatorami uroczystości, ale obyło się bez incydentów.
13 września, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii. W tym tygodniu byłem też na dwóch tłumaczeniach ustnych u notariuszy – w Śremie i Kościanie.
14 września, poniedziałek – odniosłem na punkt book-crossingu w Galerii Handlowej kilkanaście książek z mojej biblioteczki. Chcę poważnie ograniczyć mój księgozbiór. Książek mam już chyba kilka tysięcy, zapełniły już dziesięć regałów bibliotecznych, na których stoją w dwóch rzędach, leżą też w wysokich stosach na stole w pokoju i na podłodze w kuchni. Większości z nich nie przeczytałem i nie przeczytam…
15 września, wtorek – pierwsze od początku epidemii tłumaczenie ustne na ślubie w Urzędzie Stanu Cywilnego w Śremie. W sali ślubów USC tylko pięć osób – państwo młodzi, świadkowie, pani fotograf i ja, żadnych gości, ale mimo to uroczystość jest całkiem miła. Wszyscy nosimy przyłbice, tylko pani fotograf i prowadząca ceremonię zastępczyni kierownik USC założyły maseczki.
16 września, środa – wczoraj, godzina 22, telefon.
– Halo, przepraszam, że tak późno dzwonię, ale mam coś do przetłumaczenia. Świadectwo szkolne. Zdąży pan? Bo ja to muszę mieć na jutro.
– Proszę pani, jest dziesiąta wieczorem, ja już spałem, obudziła mnie pani. Zdążę, ale jutro, jutro. Dobranoc.
Dzisiaj wstaję i zaczynam pracę jak zwykle po czwartej. Po ósmej oddzwaniam. Odzywa się zaspany głos.
– Halo?
– Dzień dobry. Czy pani dzwoniła do mnie wieczorem? Czy chciała pani coś przetłumaczyć?
– Już nie.
– Już nie? Dziękuję, do widzenia.
Niektórzy nie zdają sobie sprawy, że ktoś może mieć inny cykl dobowy niż oni sami, że można się kłaść spać o dziewiątej i wstawać o czwartej, piątej rano…
17 września, czwartek – skończyłem lekturę książki „Tylko dla mężczyzn” Magdaleny Samozwaniec. Podobała mi się o wiele bardziej niż „Szczypta soli, szczypta bliźnich”, którą przeczytałem tydzień temu. Powodem jest lepsza, bardziej zwarta kompozycja (książka koncentruje się na sprawach damsko-męskich, nie rozdrabnia się na inne), może również dlatego, że jest o dziesięć lat wcześniejsza od „Szczypty…”, została wydana w 1958 roku. To czas odwilży, którą czuć w książce, nie w sferze politycznej, lecz ogólnoludzkiej, obyczajowej. To również czas, w którym wspomnienia wojny są jeszcze żywe, a jej uczestnicy jeszcze młodzi, czas, w którym słucha się radia (o telewizji w książce nie ma ani słowa), czas jeszcze przed rewolucją obyczajową lat sześćdziesiątych. Humoreski w „Tylko dla mężczyzn” są też po prostu śmieszniejsze niż w „Szczypcie…” i dzisiaj, w XXI wieku, jakby wciąż aktualne.
18 września, piątek – tłumaczenie ustne u notariusza. Stroną była Iranka. Miała 42 lata, ale nie wyglądała na tyle – zadbana, ubrana po europejsku, tylko ciemne włosy mogły zdradzać wschodnie pochodzenie.
Tłumaczenie trwało pół godziny, potem pojechałem na obiad. Kiedy wróciłem do domu, okazało się, że podczas mojej nieobecności… straciłem dwa razy więcej, niż zarobiłem u notariusza – nie odpowiedziałem natychmiast na zapytanie ofertowe dotyczące tłumaczenia księgi wieczystej z XIX wieku. Klientka też była wściekła. Myślała, że mnie nie ma i zleciła tłumaczenie za prawie trzykrotną stawkę komuś innemu.
Z drugiej strony, gdyby zleciła mi to tłumaczenie księgi, w sobotę musiałbym zostać w domu. W piątek miałem mnóstwo pracy, od piątej rano do dwudziestej drugiej.
19 września, sobota – wyjazd na Poznański Festiwal Kryminału Granda w Domu Studenckim „Hanka” w Poznaniu. Byłem na nim po raz pierwszy rok temu; myślałem, że w tym roku z powodu epidemii został odwołany, a tu niespodzianka, festiwal jednak się odbędzie.
Jak zwykle najbardziej interesują mnie spotkania na scenie głównej „Hanki”. Pierwsze to spotkanie z twórcami i aktorami filmu dla młodzieży „Klątwa Lucyny, czyli Tarapaty 2”. Nie widziałem pierwszej części „Tarapatów”, nie czytałem też żadnej z dwóch książek, na podstawie której nakręcono oba filmy, rozmowa na scenie jest jednak ciekawa, ponieważ akcja filmu i książki obraca się wokół jednej z największych sensacji kryminalnych Poznania tego wieku – kradzieży „Plaży w Pourville” Claude’a Moneta z Muzeum Narodowego. „Tarapaty 2” nie są dokumentalnym zapisem tego wydarzenia, kradzież stała się tu jedynie pretekstem do zawiązania fabuły, która w książce i filmie nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Czy będę miał okazję przeczytać książkę albo obejrzeć film? Raczej nie. Lubię literaturę dla dzieci i młodzieży, ale mam tyle zaległości z klasyki dziecięcej i młodzieżowej…
Po pierwszym spotkaniu decyduję się przejść do sali owalnej „Hanki” na spotkanie ze specjalistkami medycyny sądowej; dr Dorotą Lorkiewicz-Muszyńską i dr Julią Sobol. Ich wykład jest niestety zbyt długi (trwa ponad dwie godziny), zbyt specjalistyczny dla laika i… bardzo nieprzyjemny w odbiorze. Nie spodziewałem się, że zobaczę na nim realistyczne zdjęcia poderżniętych gardeł, uszkodzonych narządów ciała. Odbiór pogarsza też zła akustyka sali i fakt, że obie panie mówią bez mikrofonu.
Wynagradza to ostatnie spotkanie, w którym dzisiaj wezmę udział: panel „W poszukiwaniu drugiego dna” na scenie głównej z udziałem Joanny Jodełki, Piotra Bojarskiego i Aleksandra Gniota. Aleksander Gniot opiekuje się zbiorami masońskimi Biblioteki Uniwersyteckiej, które niedawno zostały przeniesione z Ciążenia do Poznania. Temat masonerii rzeczywiście zajmuje dużą część rozmowy, nie jest jednak tematem wyłącznym; dwoje pozostałych uczestników to już mi znani autorzy kryminałów rozgrywających się w Poznaniu i opowiadają o swoich książkach.
Na zakończenie spotkania zadaję kilka pytań; zagadkowy i wywołujący emocje świat masonów interesuje mnie już od dłuższego czasu.
– W Ciążeniu byłem wielokrotnie i znam ten pałac, ale właściwie zbiory masońskie zostały przeniesione do Poznania? Drugie pytanie dotyczy kwestii narodowościowych. Mam wrażenie, że przed 1918 rokiem masoneria w Poznaniu była raczej domeną Niemców; Polacy zaczęli się w nią angażować dopiero w międzywojniu. Czy to prawda?
– Zbiory masońskie zostały wywiezione z Ciążenia, ponieważ pojawiła się obawa, że uniwersytet będzie musiał opuścić pałac w Ciążeniu – odpowiada Aleksander Gniot. – Okazało się to zresztą nieprawdą, ale chyba lepiej, że możemy teraz z nich korzystać na miejscu, w Collegium Martineum, a nie w odległym o 160 km Ciążeniu. Co do kwestii narodowościowych ma pan rację. W czasach pruskich w masonerii w Poznaniu działali przede wszystkim Niemcy, tylko Niemcy byli też w zarządzie loży.
– A pszczoły, o który wspominała pani? – pytam Joannę Jodełkę. Mówiła pani o pszczołach na płaszczu koronacyjnym Napoleona; o ile pamiętam, jest to nawiązanie do symboliki dynastii Merowingów; wspomniała pani też jednak o pszczołach na gmachu Biblioteki Uniwersyteckiej. Czy to też symbol masoński?
– Ależ nie – odpowiada Joanna Jodełka. – Symbolika może być bardzo różna, to raczej symbol pracowitości.
Inny uczestnik spotkania zadaje ciekawe pytanie Piotrowi Bojarskiemu. Co sądzi o obecnej modzie na historię alternatywą? Czy może ona być inspiracją dla pisarza i czy w ogóle jest uprawnione takie gdybanie – co by było, gdyby…?
– Tak, historia alternatywna z pewnością może być inspiracją dla pisarzy. Nie zgadzam się też z historykami, którzy uważają, że powinniśmy badać tylko to, co rzeczywiście się wydarzyło. Przecież historia alternatywna pomaga nam lepiej zrozumieć procesy historyczne, motywy działania polityków. Podejmując decyzje, zawsze odrzucamy inne możliwości, i w badaniu przeszłości te odrzucone możliwości również musimy brać pod uwagę…
To prawda. Jeszcze będąc nastolatkiem, nie rozumiałem twierdzeń historyków, że zastanawianie się, co było, gdyby… nie powinno być przedmiotem dociekań naukowych. Odrzucenie takich rozważań równałoby się przyjęciem deterministycznej koncepcji dziejów. Przypadek, zbieg okoliczności odgrywa istotną rolę w naszym życiu – prywatnym, ale też społecznym, w historii.
Na kolejnych wydarzeniach Grandy niestety nie zostanę, muszę wracać do Śremu. W domu i tak będę już o zmierzchu.
20 września, niedziela – finisaż wystawy Jerzego Jurgi w Muzeum Śremskim, połączony z koncertem „Bezdroża nadziei” Ewy Biały i innych muzyków. Na koncercie jestem tylko kilka minut, bardziej mnie interesuje malarstwo Jerzego Jurgi. Podczas kolejnego oglądania tych obrazów przychodzi mi na myśl, że o wiele lepiej wyglądają one przy świetle elektrycznym niż naturalnym. Prawdopodobnie powodem jest ich niezwykła, chropowata faktura, uwydatniana przez sztuczne światło. Szarości i biele też lepiej wyglądają przy świetle elektrycznym. Wreszcie mogłem też zobaczyć w całości film „Mapa pogody”, zrealizowany rok przed jego śmiercią. To była ostatnia okazja, aby zobaczyć te obrazy, dzisiaj ostatni dzień wystawy.
20 września, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii; ciekawe jednak, że prawie połowę z nich wykonałem dopiero ostatniego dnia, w piątek. Rynek staje się coraz bardziej nieprzewidywalny…
23 września, środa – telefon od dawnego klienta:
– Halo! Mam tu taki dokument od przetłumaczenia…
– A ja nie jestem zainteresowany współpracą z panem. Proszę się zwrócić do innego tłumacza. – odkładam słuchawkę.
Od razu poznałem po głosie X. X jest cudzoziemcem, prowadzi małą firmę w pobliżu Śremu. Kilkakrotnie zlecał mi tłumaczenia, za każdym razem były problemy. Chciał się targować (już po wykonanym tłumaczeniu); odwoływał zlecone i już wykonane tłumaczenie, aby zaraz potem zlecić je ponownie… Ostatnie zlecenie było w listopadzie, na tłumaczenie ustne w Poznaniu. Umówiliśmy się na 500 złotych, po wykonanej pracy zapłacił mi 400, mówiąc, abym… nie zgłaszał tego do urzędu skarbowego, to wyjdę na swoje. Nie, dziękuję. Nie jestem zainteresowany.
24 września, czwartek – gołębie, które się wykluły na moim balkonie przed trzema tygodniami, wyglądają już prawie jak dorosłe, ale nie potrafią jeszcze latać. Spacerują tylko po balkonie, chowając się pod zdemontowanym talerzem anteny satelitarnej, kiedy wychodzę. Niestety bardzo brudzą, balkon jest pokryty odchodami. Kiedy już odlecą, jego oczyszczenie będzie bardzo trudne. Nie mam jednak innego wyjścia, muszę to tolerować. Moje gołębie przecież też mają prawo do życia, a jeszcze przez jakieś dwa tygodnie nie będą samodzielne.
25 września, piątek – spotkanie z dawnym premierem Leszkiem Millerem, zorganizowane przez Lewicę. Miał to być piknik, z powodu deszczu odbył się we wnętrzu klubu żeglarskiego nad Jeziorem Grzymisławskim. Było dość sporo ludzi, ja jako jedyny byłem spoza lewicy, jako jedyny zadawałem też pytania. Na początku dziękuję Leszkowi Millerowi za wprowadzenie Polski do Unii Europejskiej, co zebrani witają oklaskami, potem mam jednak, jak zaznaczam, „mniej przyjemną część mojego pytania”. Co były premier a obecny europoseł sądzi o swojej komunistycznej przeszłości? Przecież pan, panie premierze, owszem, doprowadził do przyjęcia Polski do Unii, ale przedtem pana partia tę Unię, a właściwie Europejską Wspólnotę Gospodarczą, i NATO zwalczała. Obecnego też na spotkaniu posła Tadeusza Tomaszewskiego pytam o szanse realizacji programu Lewicy, która przecież nie jest silnym ugrupowaniem w sejmie.
Leszek Miller w swojej odpowiedzi opowiada o minionych uwarunkowaniach PRL, która była zależna do ZSRR („inaczej nie można było działać”), o swojej drodze od komunizmu do demokracji. Tadeusz Tomaszewski również jest pełen optymizmu. To prawda, partia jest mała, ale drogą nacisków stopniowo udaje się przeforsować jej postulaty, czego przykładem jest niedawna ustawa o ochronie zwierząt. Obecna na zebraniu przedstawicielka lewicowej młodzieży (jeszcze licealistka?) z dumą wskazuje, że lewica wygrała ostatnie wybory w szkołach średnich. Ha, wierzę, w odpowiedzi wskazuję jednak, że ogromne poparcie wśród nastolatków ma też Korwin-Mikke. Radykalizm to nieodłączna cecha młodych; kiedy wchodzą w dorosłość, poglądy im się zmieniają.
26 września, sobota – skończyłem lekturę „Kolacji z zabójcą” Aleksandry Marininy, pierwszy rosyjski kryminał, jaki przeczytałem (nie licząc radzieckich, w dawnych czasach). Dziwny to kryminał, w którym zabójcę, zleceniodawcę i motyw zbrodni poznajemy już w połowie książki, ale mimo to powieść do końca trzyma w napięciu. Podobała mi się.
27 września, niedziela – przerwałem lekturę opowiadania „Było to w Askalonie pod Wielorybem, czyli legenda o Trzech Królach” Rudolfa Hagelstangego. Niestety nie rozumiem celu modernizacji tej ewangelicznej opowieści.
27 września, niedziela – wernisaż wystawy malarstwa Małgorzaty Andrzejewskiej, premiera komiksu „Historia Śremu na wesoło” Artura Ruduchy i koncert harfowy Michała Zatora w Muzeum Śremskim. Jestem na imprezie tylko kilka minut. Zapomniałem o niej i przyszedłem dopiero na sam koniec; poza tym spieszę się na koncert na Świętej Górze.
27 września, niedziela – jak co roku wyjazd na festiwal „Musica Sacromontana” na Świętej Górze w Głogówku. Obawiałem się, że z powodu epidemii tegoroczny festiwal zostanie odwołany, albo zorganizowany tylko online (jak festiwal „Muzyka w Raju” w Paradyżu); na szczęście się odbył, chociaż powiat gostyński jako jeden z dwóch w Wielkopolsce jest w strefie żółtej. Musiałem tylko wysłać e-mail do Leszka Jankowskiego, dyrektora organizacyjnego festiwalu, z prośbą o rezerwację miejsca – liczba widzów w bazylice świętogórskiej jest ograniczona.
Sobotni koncert Orkiestry Kameralnej Polskiego Radia Amadeus pod batutą Anny Duczmal-Mróz opuściłem, bardzo interesuje mnie natomiast koncert niedzielny, na którym zostanie przedstawiona między innymi muzyka kameralna Alfonsa Szczerbińskiego. Jako autor biogramu Alfonsa Szczerbińskiego w „Słowniku biograficznym Śremu” muszę być na tym koncercie :-).
Nie od Szczerbińskiego zaczyna się jednak koncert. Zaczynamy od sonaty nr 2 na skrzypce i fortepian Aleksandra Tansmana. Utrzymany w neoklasycystycznym stylu utwór w wykonaniu Giorgio Koukla (fortepian) i Klaidi Sahatçi (skrzypce) podoba mi się; trochę już zresztą znam twórczość Tansmana, żydowskiego kompozytora z Łodzi, który zaczynał swoją karierę w Polsce, ale bardziej znany jest za granicą. Przypomina mi trochę późne utwory Igora Strawińskiego, ta sama neoklasycystyczna estetyka, wśród szerokiej publiczności nieciesząca się uznaniem, dla mnie atrakcyjna.
Niestety romantyczne utwory Szczerbińskiego (sonata na skrzypce i fortepian, op. 30, „Pieśni bez słów” na fortepian, op. 22, i pięć pieśni z towarzyszeniem fortepianu) na tym tle nie wypadają najlepiej; to nie klasa… Ale cóż, moje zainteresowanie Szczerbińskim wynika raczej z tego, że był śremianinem, nie wybitnym kompozytorem.
Koncert kończy kolejna uczta duchowa – Sonata Kreutzerowska Ludwiga van Beethovena, w wykonaniu tego samego duetu skrzypcowo-fortepianowego. Do zobaczenia za tydzień; w następną sobotę kolejny koncert festiwalu.
27 września, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o dwadzieścia procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
28 września, poniedziałek – po obudzeniu się stwierdziłem, że znikły młode gołębie z mojego balkonu. Już nauczyły się latać? Trochę za szybko.
28 września, poniedziałek – w informatorze Spółdzielni Mieszkaniowej, który dzisiaj trafił do mojej skrzynki na listy, znalazłem informację o rozpoczęciu zapisów na mieszkania w nowo budowanym bloku na Paderewskiego. Kiedy na początku tego roku dowiedziałem się o budowie nowego bloku, poważnie zastanawiałem się nad przeprowadzką, kupnem większego mieszkania. Tymczasem informator podaje, że o mieszkanie w tym bloku może ubiegać się tylko „osoba, która nie ma jeszcze zaspokojonych potrzeb mieszkaniowych”, czyli „która nie jest właścicielem ani współwłaścicielem nieruchomości mieszkaniowej, nie posiada prawa odrębnej własności do lokalu mieszkalnego, spółdzielczych praw do lokalu mieszkalnego…” Ja takie prawa do mojego obecnego mieszkania posiadam, więc się nie kwalifikuję. Cóż, chyba dobrze się stało. Mój blok przy Chłapowskiego ma o wiele lepsze położenie niż przyszły blok na Paderewskiego; jest w centrum miasta, mam wszędzie blisko. Plusem byłaby większa powierzchnia mieszkania na Paderewskiego, ale jestem już chyba za stary na przeprowadzki…
30 września, środa – moje gołębie nie odleciały, nadal zaglądają na mój balkon, tyle że teraz częściej przebywają na gzymsie obitym blachą. Chyba przygotowują się do odlotu i rozpoczęcia całkowicie samodzielnego bytowania.
1 października, czwartek – usunąłem gniazdo gołębi z mojego balkonu. Chyba go już nie potrzebują, spacerują po gzymsie, już fruwają. Sprzątanie i zmywanie balkonu trwało ponad godzinę, był cały zanieczyszczony odchodami. Nigdy więcej gołębi na balkonie. 😦
3 października, sobota – kolejna wycieczka do Szreniawy. W Muzeum Narodowym Rolnictwa i Przemysłu Spożywczego trwa akurat impreza „Wykopki w muzeum”, mnie jednak bardziej interesują wystawy czasowe – „Regionalne stroje ślubne”, którą zwiedzam przez kilkanaście minut, i „Streng veboten. Wielkopolska wieś w latach 1939-1945” w pawilonie nr 8, do którego kieruję się zaraz po zwiedzeniu wystawy strojów ślubnych.
Mimo dziesiątków wystaw poświęconych II wojnie światowej, które dotąd widziałem w polskich i niemieckich muzeach, to pierwsza wystawa, na której mogę się dokładnie zapoznać z życiem codziennym wsi w Kraju Warty w tym czasie. Wystawa bardzo dobra, na szczęście nie planszowa, tylko z autentycznymi eksponatami, dokumentami, bogatym materiałem ikonograficznym (archiwalnymi zdjęciami i filmami). Ukazuje nie tylko Wielkopolskę; Kraj Warty obejmował też Kujawy i szerokie połacie województwa łódzkiego, sięgał po Włocławek, Łęczycę, Łódź.
Na wystawie bardzo dużo rzeczowych informacji: o utworzeniu Warthegau, wysiedleniach polskiej ludności do Generalnego Gubernatorstwa, sprowadzaniu Niemców, którzy obejmowali polskie gospodarstwa po wysiedleniu gospodarzy, polityce rolnej okupanta, często sprzecznej, w której objawiały się przeciwstawne tendencje, o codziennym życiu polskiej i niemieckiej ludności na tych terenach.
Są też materiały dotyczące Śremu, chociaż częściowo źle podpisane; na przykład zdjęcie szkoły, która podczas okupacji rzekome działała w Śremie, zostało wykonane chyba w Środzie Wielkopolskiej, o czym świadczy charakterystyczna wieża kolegiaty w tle.
Najbardziej interesują mnie materiały poświęcone niemieckim osadnikom, sprowadzanym z różnych terenów Europy Wschodniej. Dotychczas myślałem, że w powiecie śremskim osiedlano przede wszystkim Niemców wołyńskich, tymczasem z archiwalnej przedstawionej na wystawie mapki wynika, że najwięcej przyjechało ich tu z Lubelszczyzny i Chełmszczyzny. W każdym powiecie było zresztą inaczej – w innych dominowali Niemcy wołyńscy, Baltendeutsche lub Niemcy besarabscy, w dużej mierze było to chyba kwestią  przypadkowych decyzji urzędników odpowiedzialnych za kolonizację tych terenów. Na fotografiach widzimy codzienne życie Niemców; na końcu wystawy możemy  zobaczyć nawet archiwalny film z roszarni lnu w Witaszycach. W dużej części to materiały propagandowe, tak samo jak propagandowe są wykonane przez Niemców zdjęcia brudnych i zabałaganionych wnętrz chat chłopskich należących do Polaków. Skądinąd wiemy, że prawda historyczna była często inna. Osiedlani Niemcy z Besarabii, Mołdawii czy terenów Związku Radzieckiego reprezentowali niższy poziom cywilizacyjny od Polaków i nie potrafili gospodarować w objętych gospodarstwach.
Zabrakło na wystawie być może szerszej informacji o losach Polaków wysiedlonych z Poznańskiego do Generalnego Gubernatorstwa (autorzy czasami używają błędnej, aż rozpowszechnionej nazwy: Generalna Gubernia). Centralne miejsce na ekspozycji zajmuje wprawdzie wyładowany skromnym dobytkiem wóz, na którym Polacy musieli opuścić swoje ziemie, nie dowiadujemy się jednak niczego o ich trudnym życiu na wysiedleniu i potem powrocie w strony rodzinne w 1945 roku. Temat ten jest wprawdzie tak obszerny, że zasługiwałby na odrębną wystawę.
Na wystawie „Streng verboten” spędziłem dwie godziny, chociaż zajmuje ona tylko jedno duże pomieszczenie,. Z pewnością było warto – zainteresowani historią dużo się z niej dowiedzą o dziejach Wielkopolski w czasie wojny.
4 października, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii. Sytuacja pandemiczna w Polsce i na świecie coraz gorsza – w sobotę 2367 nowych zakażeń w Polsce – a mimo to mam wrażenie, że coraz mniej ludzi ta pandemia obchodzi. Nienoszenie maseczki albo noszenie jej na niby (z odsłoniętym nosem) jest powszechne.
7 października, środa – pogrzeb Danuty Grześkowiak, tłumaczki przysięgłej języka francuskiego w Śremie. Miała tylko 61 lat. Kiedy wczoraj dowiedziałem się o jej śmierci, zadzwoniłem do znajomej romanistki Jadwigi Mitręgi.
– To pan nic nie wiedział? Danka zmarła nagle w sobotę. Była moją uczennicą. Jestem taka roztrzęsiona. Ale na pogrzeb nie pójdę, zdrowie mi nie pozwala, a ja, w tej epidemii, jestem w grupie ryzyka…
Z Danutą Grześkowiak współpracowałem, zlecając jej tłumaczenia z francuskiego, jedenaście lat temu. Szybko ta współpraca się zakończyła – niestety jej cechy charakteru sprawiały, że nie nadawała się do współpracy z biurem tłumaczeń i potem, kiedy klienci chcieli mi zlecać tłumaczenia z francuskiego, odsyłałem ich bezpośrednio do niej. A jednak szkoda człowieka…
Podczas pogrzebu na cmentarzu parafialnym na Cmentarnej bardzo dużo ludzi, również moi znajomi. Część nosi maseczki, część nie – chociaż powinni.
8 października, czwartek – liczba zakażeń lawinowo rośnie i rząd znów wprowadza obostrzenia. Noszenie maseczki będzie obowiązkowe również na zewnątrz; domyślam się, że będę musiał ją zakładać również podczas jazdy rowerem. Czy czeka nad drugi lockdown? Polska gospodarka nie wytrzymałaby tego. Myślę, że jednak nie będzie znowu zamknięcia; inne kraje, które również się zmagają z drugą falą epidemii, też nie zamierzają ponownie zamykać gospodarki. Ani w Polsce, ani za granicą nie byłoby na to przyzwolenia społecznego.
10 października, sobota – w mediach informacja, że Biedronka powróciła do otwierania sklepów już o 6 rano, ale kiedy pojawiłem się krótko po tej godzinie przed sklepem, był jeszcze zamknięty. W największej sieci handlowej w Polsce szwankuje organizacja…
10 października, sobota – wyjazd do Poznania na trzy imprezy kulturalne, między innymi wystawę „Mon Âge d’Or” Bruno Kopera, na którą wybieram się już tydzień temu. Przedtem muszę jednak dokończyć tłumaczenia, które zacząłem w piątek – wstaję o 2.45 rano (!), sześć godzin przy komputerze, wreszcie przed godziną 9 mogę wsiąść na rower.
Twórczości Bruno Kopera, prawie 80-letniego francuskiego artysty o polskich korzeniach, w ogóle nie znałem; do zwiedzenia wystawy zachęciły mnie informacje, że artysta hołduje w swoich pracach surrealizmowi, kierunkowi, który od dawna mnie interesuje. Nawiązania do surrealizmu rzeczywiście są tu widoczne, chociaż nie tylko. Koper czerpie pełnymi garściami z historii sztuki, cytując w swoich obrazach Arcimbolda, Vermeera, Mehoffera; maluje też pejzaże miejsc, które zwiedził na rowerze, a objechał podobno prawie cały świat – jak widać, mamy wspólne zainteresowania :-). Niestety wystawa raczej rozczarowuje, nie tylko z tego powodu, że jest dość mała. To z pewnością sztuka profesjonalna, Koper nie jest amatorem, ale jego figuratywne przedstawienia, pełne kolorów i tytułowego złota, nie mają dla mnie artystycznej głębi, nie niosą ważkich treści. To bardziej sztuka zdobnicza, przyjemna dla oka, ale nie zmuszająca do myślenia.
*
Przejazd z Muzeum Archidiecezjalnego do Muzeum Narodowego. „W walce z żywiołem. Katastrofalne powodzie w Poznaniu w latach 1888 i 1889” to pierwszy wykład z cyklu „Opowieści z ratusza”, na którym jestem. Poznański ratusz od dawna jest w remoncie, ale co pewien czas główny gmach muzeum gościnnie użycza miejsca swojemu oddziałowi na prezentację wykładów poświęconych historii miasta.
60 slajdów (głównie zdjęć, kilka rycin) obrazujących dwie największe powodzie w XIX-wiecznym Poznaniu. Urok starych fotografii łączy się tu z wartością dokumentacyjną – możemy zobaczyć Poznań, którego już dawno nie ma. Szkoda tylko, że wykład prowadzony jest dość chaotycznie. Prelegent jest z pewnością wybitnym historykiem, ale chyba lepiej pisze niż mówi. 🙂
*
I na koniec najnowsza wystawa słynnej skandalistki Doroty Nieznalskiej w Zamku Cesarskim. Wystawa „Rassenhygiene” to zestaw wykonanych przez Niemców podczas wojny czarno-białych fotografii polskich dzieci, przewidzianych do zniemczenia. Podobne zdjęcia widziałem wielokrotnie w muzeach historycznych i książkach o II wojnie światowej. Czy proste ich powiększenie i umieszczenie na jednej ścianie przez artystkę, która przecież nie ejst ich autorką, można nazwać sztuką? Zdjęcia pozostają dla mnie tylko dokumentami historii, nie mają wartości artystycznej.
Po wyjściu z Zamku powrót do Śremu, niestety cały czas w deszczu.
11 października, niedziela – wernisaż wystawy „130 lat Urzędu Pocztowego Śrem 1” w Muzeum Śremskim. Swoje zbiory wystawił kolekcjoner Sławomir Tomków z Leszna. Tytuł wystawy trochę jest mylący, ponieważ eksponatów związanych ze śremskim urzędem pocztowym nie ma dużo; to eksponaty ogólnie przedstawiające historię poczty i telekomunikacji. Po raz pierwszy od początku lat 90. mogę zobaczyć teleks; obsługiwałem taki, kiedy pracowałem w Odlewni Żeliwa. Co ciekawe, sam kolekcjoner nie wie, co to jest, nazywa urządzenie telefaksem. No cóż. Zarówno teleksy jak i telefaksy, kiedyś symbol nowoczesności, odeszły już do lamusa techniki.
11 października, niedziela – podsumowanie finansowe tygodnia. Liczba tłumaczeń o dziesięć procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
15 października, czwartek – po raz pierwszy od sierpnia codzienne zakupy w Biedronce już o 6 rano. Po dwóch i pół miesiąca sieć powróciła do tak wczesnej godziny otwierania sklepów.
15 października, czwartek – skończyłem lekturę książki „Cyganie na polskich drogach” Jerzego Ficowskiego. To pierwsza pozycja tego autora, którą przeczytałem, wcześniej znałem go tylko z audycji w Polskim Radiu. Książka podobała mi się, chociaż nie wiem, jak odbierają ją teraz zwolennicy poprawności politycznej :-). Widać ogromną fascynację Ficowskiego Cyganami; badaniu ich historii, zwyczajów, języka poświęcił praktycznie całe życie. Książka jest przeniknięta sympatią do nich; z drugiej strony Ficowski nie ukrywa, jakie są źródła zarobkowania tej mniejszości. Słowa „pasożytnictwo, „kradzież” często się w niej pojawiają.
15 października, czwartek – coraz to nowe rekordy liczby zakażeń spowodowały, że rząd wprowadził nowe obostrzenia. Między innymi Poznań i powiat poznański znalazły się w czerwonej strefie. Co to będzie oznaczało dla życia kulturalnego? Czy znowu zamkną wszystkie muzea i inne placówki kultury, jak to zrobiono w marcu? Czy będę miał po co jeździć do Poznania?
15 października, czwartek – dowiedziałem się o chorobie nowotworowej Piotra Bajora. Jest powszechnie znany w Śremie, prowadzi firmę zajmującą się czyszczeniem tapicerki i dywanów, wielokrotnie wykonywał usługi również w moim mieszkaniu. Teraz zbiera pieniądze na bardzo kosztowną terapię (koszt to około półtora miliona złotych) i zwrócił się o pomoc na portalu siepomaga.pl. „Nie ma dobrego czasu na chorowanie, ale rok 2020 jest pod tym względem wyjątkowo okrutny…”, tak zaczyna się jego wpis na portalu. Również wpłaciłem 1000 złotych.
17 października, sobota – wyjazd na kolejną przechadzkę po Poznaniu, organizowaną przez Koło Przewodników PTTK im. Marcelego Mottego, tym razem pod hasłem „Tajemnice Chwaliszewa”. Wyjazd obarczony pewnym ryzykiem, ponieważ z powodu epidemii do końca nie jestem pewien, czy dojdzie do skutku. Na profilu koła na Facebooku od 4 października nie ma żadnych wpisów. Czy to znaczy, że epidemia zmusiła organizatorów do odwołania spotkań? Na szczęście okazuje się, że nie. Na miejscu pod krzyżem Chwaliszewskim stoi już grupka osób. Oprowadzać nas będą Grażyna Arasimowicz i Hubert Kubica.
Na wzięcie udziału w wycieczce zdecydowałem się, ponieważ nie znam dobrze Chwaliszewa, chociaż ta dzielnica Poznania leży w samym środku miasta – w połowie drogi pomiędzy Starym Rynkiem a Ostrowem Tumskim. Ale i sami poznianiacy chyba tej dzielnicy dobrze nie znają. Chwaliszewo zostało poważnie zniszczone podczas walk o miasto w 1945 roku, po wojnie praktycznie nie zostało odbudowane; decydującym czynnikiem, który zadecydował o utracie jego znaczenia, było jednak zasypanie starego koryta Warty, skierowanie głównego nurtu rzeki dawnym kanałem ulgi i przeniesienie mostu Bolesława Chrobrego, prowadzącego na Ostrów Tumski, dalej na północ. Chwaliszewo przestało być wprawdzie dzięki temu wyspą, nowa trasa mostowa spowodowała jednak odcięcie dzielnicy od reszty organizmu miejskiego, podobnie jak to się stało ze Śródką. Śródka, dzięki budowie mostu Biskupa Jordana, powoli odzyskuje dawny wigor; czy to samo stanie się kiedyś z Chwaliszewem, tego nie wiem.
Wycieczka „Tajemnice Chwaliszewa” wiedzie nas nie tylko przez Chwaliszewo po drodze zwiedzamy też Groblę i Czartorię, które do zmiany koryta Warty również były oddzielnymi wyspami; dwugodzinny spacer okazuje się całkiem interesujący. Zaczynamy przy krzyżu Chwaliszewskim (to już któryś z rzędu krzyż ustawiony w tym miejscu, przy dawnym moście); położony niżej parking okazuje się być dawnym… portem rybackim. Znam bardzo dobrze sylwetkę (kiedyś ewangelickiego) kościoła Wszystkich Świętych, ale dopiero teraz dostrzegam ustawiony przy nim pomnik Stefana Stuligrosza. To przy tym kościele słynny dyrygent, wtedy organista, prowadził przez pierwsze lata po wojnie swój chór „Poznańskie Słowiki”. Następnie skręcamy w Groblę, mijając Muzeum Etnograficzne i budynki Starej Gazowni, dochodząc do pomnika Zygi Latarnika. Ustawiona w tym miejscu latarnia gazowa jest chyba atrapą – w rzeczywistości jest elektryczna, co stanowi o wyższości mojego Śremu z jego prawdziwą latarnią gazową i pomnikiem Dziewczynki z Zapałkami nad Poznaniem ;-). Jeszcze wcześniej mijamy dom, w którym mieszkał dziadek Angeli Merkel – obecna kanclerz Niemiec jest w jednej czwartej Polką. Później wchodzimy w już całkiem nieznane mi okolice – Wartostradę, plażę miejską, kontenerART (dopiero teraz mogę zobaczyć na władne oczy jeden z ważniejszych punktów kulturalnych na mapie Poznania), park Stare Koryto Warty. Zaułek Ślepego Antka upamiętnia jednego z najsłynniejszych chwaliszewian, Antoniego Gąsiorowskiego, który podczas okupacji kierował akcją Bollwerk (w lutym 1942 roku spalono niemieckie magazyny wojskowe nad Wartą) i niestety przypłacił to życiem. Niezwykły krajobraz, widziany przeze mnie po raz pierwszy, w którym zrujnowane kamienice sąsiadują z nowoczesnymi i bardzo drogimi apartamentowcami. Po dwugodzinnym spacerze powracamy do krzyża Chwaliszewskiego.
Wycieczka z pewnością udana i interesująca, chociaż zabrakło w niej dokładniejszego objaśnienia pewnych spraw. Przede wszystkim dokładnego zarysu dawnych wysp, Chwaliszewa i Grobli (w domu będę to musiał sprawdzić na dawnych mapach), a także okoliczności zmiany koryta Warty, której dokonano już po wojnie, w latach 60. Czy była to dobra decyzja? Zdania mogą być podzielone, w każdym razie przywrócenie poprzedniego stanu nie jest już możliwe.
17 października, sobota – po zwiedzeniu Chwaliszewa przejazd do Galerii Miejskiej „Arsenał” na Starym Rynku, gdzie chcę zwiedzić dwie nowe wystawy.
Brzeginki to w mitologii słowiańskiej nimfy wodne, rusałki. To też tytuł wystawy Justyny Górowskiej prezentowanej na parterze „Arsenału”. Brzeginek wprawdzie na wystawie na pierwszy rzut oka nie zobaczymy; gros eksponatów na niej tu urny, w których w czasach prehistorycznych po kremacji składano popioły zmarłych. Urny nie są oczywiście autentycznymi artefaktami z dawnych wieków, zostały wydrukowane współcześnie na drukarkach 3D. Jaki mają one związek z brzeginkami? Usiłuje to wytłumaczyć folder dostępny na wystawie, niestety tekst ten jest dla mnie zbyt ezoteryczny, nie rozumiem go :-). Nie przeszkadza to zresztą temu, że udające wykopaliska białe urny nawet mi się podobają; przedstawiane na ekranach smartfonów przymglone postaci to chyba owe brzeginki. Jakie jest jednak przesłanie wystawy? Wydaje mi się ona niedokończona, zestawienie urn z pogańskimi boginkami byłoby interesującym punktem wyjścia do dalszych działań artystycznych, tych działań tu jednak nie ma.
*
Przechodzę na górne piętro „Arsenału”. Trzeba przyznać, że prezentowana tu wystawa „Magiczne zaangażowanie” ma atrakcyjną formę wizualną i od samego wejścia zachęca do zanurzenia się w świat sztuki – a właściwie sztuki i nie-sztuki, ponieważ, jak sami autorzy piszą, można w niej wyodrębnić dwa szlaki: artystyczny i aktywistyczny. Nad całością zwisa olbrzymi „pająk”, praca grupowa artystów, czyli wstęgi rozchodzące się spod sufitu i spadające na prace i zwiedzających, z sufitu zwisają też przetwory w słoikach, mające symbolizować, jak rozumiem, ekologiczną żywność. Bo też o ekologii, o ochronie naszego środowiska naturalnego, ale również kulturowego, jest ta wystawa.
Ten główny temat wystawy jest prezentowany w ujęciu nie tylko „magicznym”, ale też religijnym, i to nawiązującym do całkiem konkretnej religii, to jest chrześcijaństwa. Świadczy o tym wspomniany szlak aktywistyczny, składający się z sześciu instalacji w kształcie… ołtarzy szafiastych, które można zobaczyć w naszych kościołach. Świadczą o tym też na przykład „wota” w postaci sylwetek zwierząt, stworzone na wzór wotów składanych dawniej w kościołach w podzięce za uzdrowienie, czy video z postacią kobiety kroczącą przez las z kadzielnicą. Czasami te nawiązania ocierają się o prześmiewczość, jak transparent z napisem „Bug cię kocha” (w części ekspozycji poświęconej ratowaniu polskich rzek). Domyślam się, że większość z wystawiających się tu artystek i artystów jest dalekich od Kościoła i akcenty religijne na wystawie traktuje tylko instrumentalnie, jako lekką prowokację, nie ma tu jednak obrazy uczuć religijnych, nie ma nic niesmacznego.
Poziom prac jest różny; dużo jest dobrych i bardzo dobrych, w prosty i wyrazisty sposób ukazujących zagrożenia płynące z rozwoju cywilizacyjnego dla środowiska, jak drewniana, stylizowana na sztukę ludową „szalupa ratunkowa” z siedzącymi w niej polskimi rzekami.
Zgodnie z moimi zainteresowaniami najwięcej uwagi poświęciłem video art: przede wszystkim pięknej, poetyckiej pracy „Zachwyt – Smętek” Klaudii Paliwody oraz klipom zespołu „Siory” Oli Winickiej. W tych ostatnich zachwyca bardzo dobra choreografia i kostiumy tancerek; szkoda tylko że z powodu zbyt cichego ustawienia dźwięku nie można wsłuchać się w warstwę tekstową tych utworów.
Tyle na temat wymiaru artystycznego i przesłania ekologicznego wystawy. Kiedy oglądam takie wystawy i obserwuję debaty z udziałem ekologów, przychodzi mi jednak zawsze na myśl historia, którą kiedyś przeczytałem w gazecie. W Stanach Zjednoczonych był pewien ekolog, który brał udział w protestach przeciwko zawłaszczaniu naszego życia przez samochody i propagował jazdę na rowerze. Na te protesty organizacji ekologicznych przyjeżdżał jednak zawsze… samochodem, dopiero na miejscu wyciągał z niego rower i jeżdżąc na nim wraz z innymi ekologami usiłował blokować ruch samochodowy.
Przypomina mi się też pewna debata ekologiczna, której kiedyś wysłuchałem w zamku Cesarskim w Poznaniu. Uczestnicy panelu dyskusyjnego wskazywali na różne zagrożenia dla środowiska, popijając przy tym hipsterskie napoje… z plastykowych kubków z wetkniętymi w nie plastykowymi słomkami. Zorientowali się dopiero wtedy, kiedy ktoś zwrócił na to uwagę.
Ruchy ekologiczne w Polsce istniały wprawdzie już w czasach PRL, były jednak wtedy bardzo słabe i nieliczne; zaczęły się rozwijać dopiero od lat 90., a naprawdę zyskały na sile i znaczeniu dopiero w ostatnich latach.
Biedni z reguły nie myślą o ekologii, chcą się przede wszystkim wzbogacić; przyroda jest na dalszym tle. Bycie „ekologicznym” zaczyna nam być potrzebne dopiero wtedy, kiedy wejdziemy do klasy średniej, kiedy mieszkamy nie w bloku, lecz domu jednorodzinnym w dobrej dzielnicy, jeździmy dobrym samochodem, kupujemy drogie – i z reguły niepotrzebne – ubrania. Albo kiedy nasi rodzice to wszystko już osiągnęli, a my się możemy przeciwko temu „zbuntować”. Do wyznania wiary w „ekologię” dochodzi wtedy wyznanie wiary w feminizm, ogólnie pojętą lewicowość.
Ci, którzy do klasy średniej nie należą, prości robotnicy, chłopi z popegeerowskich wsi, z reguły ekologami nie są. Mają inne priorytety.
Jak bardzo pragnę, aby obecna epidemia nie zepchnęła nas znowu do stanu powszechnego, rozumianego dosłownie, w sensie ekonomicznym, ubóstwa… Życzę ekologom, aby jak najdłużej mieli okazję do protestowania – bo to będzie oznaczało, ze nasz kraj się rozwija ;-).
17 października, niedziela – po powrocie z Poznania zadzwoniła do mnie I. z Warszawy, dawna koleżanka mojej siostry, jeszcze z Puław. Chociaż byłem zmęczony po wycieczce i już leżałem w łóżku, rozmawialiśmy godzinę. I. szuka szczepionki przeciwgrypowej, nie dla siebie, tylko klientki jej męża, która w czasach pandemii boi się grypy. Szczepionki nie można kupić w Polsce, klientka poprosiła więc męża I., który jest taksówkarzem, aby przywiózł ją z Niemiec. Mąż I. nie ma teraz dużo pracy, chętnie więc się zgodził, ale, jak się okazuje, i w niemieckich aptekach nie ma szczepionek, ludzie wykupują wszystko na pniu. Czy mogę pomóc, zadzwonić do aptek w Niemczech?
Niedawno zmarła ciotka I. w Puławach, miała koronawirusa. I. ma wyrzuty sumienia, że nie pojechała na pogrzeb; pocieszam ją, że według moich informacji i tak nie mogłaby wziąć udziału w pogrzebie; zmarli na Covid są kremowani i chowani bez udziału rodziny (czy tak jest naprawdę?). W krótkim czasie zmarły też dwie inne ciotki I.; nie była na ich pogrzebach, sama ma problemy zdrowotne, być może już niedługo będzie chodzić o kulach.
Długa rozmowa też o mojej siostrze, jej rodzinie, o dawnych znajomych z Puław, z których wielu już nie ma wśród nas…
18 października, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń dziesięć procent wyższa niż przed epidemią.
21 października, środa – otwarcie marketu Aldi w Śremie. Z ciekawości jestem pod marketem już przed 6 rano, czyli tuż przed godziną otwarcia. Spodziewałem się tłumów, tymczasem przed sklepem czeka tylko około 10 osób. Punktualnie o 6 obsługa zaprasza do środka; a ja wchodzę jako… pierwszy klient w historii śremskiego Aldiego. Na miejscu jest oczywiście prasa – Bartosz Klimczuk z „Tygodnika Śremskiego”, który robi mi zdjęcia. Będę w gazecie :-).
Kupuję tylko kilka artykułów spożywczych, wydaję niewiele ponad pięć złotych. Jeśli pominąć promocje, Aldi wcale nie jest taki tani, w Biedronce ceny są na podobnym poziomie albo niższe.
21 października, środa – zwiedziłem wystawę fotograficzną „4 na 9” Śremskiej Grupy Fotograficznej w bibliotece w Śremie. Wernisaż odbył się przedwczoraj, jednak z powodu epidemii był zamknięty dla publiczności. Wystawa dobra, lepsza niż się spodziewałem, na zdjęciach są przedstawione różne motywy, nie tylko Śrem; fotografie są zróżnicowane również formalnie. Obok wykonanych z motolotni przez Barbarę Sokołowską bardzo realistycznych panoram rynku w Śremie, masztu radiowo-telewizyjnego w Górze i Jeziora Grzymisławskiego wiszą zamglone (stylizowane na Jana Bułhaka?) krajobrazy sfotografowane przez Piotra Pieczykolana, czy poetycki, starający się przeniknąć tajemnicę kobiecości tryptyk „Dysharmonia” Sławomira Radziejewskiego.
Po wystawie krótka rozmowa z dyrektorem Jerzym Kondrasem i Ewą Bąk z Pracowni Biograficznej. Okazuje się, że liczba korzystających z biblioteki spada, od początku pandemii biblioteka straciła kilkuset czytelników.
22 października, czwartek – w Niemczech wprowadzono nowe przepisy. Od najbliższej soboty Polacy wjeżdżający do Niemiec będą musieli okazać negatywny wynik testu na koronawirusa lub poddać się kwarantannie. To nie jest równoznaczne z zamknięciem granicy, które miało miejsce w marcu, ale niewiele do tego brakuje… Jak to wpłynie na moją pracę?
23 października, piątek – rząd wprowadził nowe obostrzenia: nauka zdalna (oprócz klas 1-3), limity kupujących w sklepach i, co dla mnie najgorsze, zamknięcie restauracji. Czy znowu mnie czeka gotowanie ziemniaków i smażenie mrożonek na obiad z Biedronki, jak w marcu i kwietniu?
24 października, sobota – wyjazd do Muzeum Ziemi Średzkiej w Koszutach. Byłem dotychczas tylko raz w tym muzeum, około 20 lat temu, a może i jeszcze wcześniej, w latach 90., czas więc sobie je przypomnieć. Jazda rowerem przez Zaniemyśl, Polwicę, Annopole, Słupię Wielką, na miejscu jestem punktualnie o 11, godzinie otwarcia muzeum.
Muzeum Ziemi Średzkiej w Koszutach składa się z dwóch wyraźnie wyodrębnionych części – na parterze mamy rekonstrukcję wnętrz dawnego dworu ziemiańskiego, pamiątki dawnych czasów, kiedy Koszuty należały do rodziny Rekowskich, na piętrze ekspozycję poświęconą historii powiatu średzkiego.
Parter dworu w Koszutach sprawia bardzo dobre wrażenie. Zainteresuje szczególnie kolekcjonerów i miłośników zabytkowych mebli i dawnego wyposażenia, nawet toaletowego, higienicznego, które w Koszutach również jest eksponowane. Ekspozycja jest przemyślana, każde pomieszczenie kiedyś pełniło inną funkcję; tak więc mamy jadalnię, salon, pokój pani, pokój pana domu, pokój dziecięcy. Mnie bardziej od mebli i wyposażenia interesuje wprawdzie sztuka. Na ścianach zawieszono bardzo dużo obrazów i grafik. Obrazy przeważnie nie mają dużej wartości artystycznej, ale nie szkodzi, przecież nie jesteśmy w muzeum sztuki :-). Zresztą i tu trafiają się perełki. Bardzo mi się podobają dwa portrety kobiece w jadalni, jeden niemiecki, drugi prawdopodobnie włoski; w tejże jadalni możemy zobaczyć również ciekawy obraz „Kobieta z pończoszką” średzkiej malarki Marii Kremerówny. W innym pomieszczeniu wiszą dwa niewielkie, ale też interesujące obrazy niemieckiego malarza Otto Müllera-Hartau, pierwszy przedstawiający widok z Zamku Królewskiego w Warszawie, drugi to pejzaż. Co do grafik (między innymi Andriollego), które tak mnie interesują, są one najczęściej zawieszone zbyt wysoko i niestety nie mogę ich dokładnie obejrzeć. Minusem wystawy jest również to, że nie wszystkie eksponaty są podpisane i opisane, w każdym pomieszczeniu są tylko plansze z ogólnymi informacjami i opisem najważniejszych przedmiotów.
Parter muzeum w Koszutach jest więc w istocie muzeum wnętrz, którymi są też dobrze mi znane muzea w Rogalinie, Dobrzycy i Lewkowie. Wyposażenie wprawdzie nie jest tak bogate jak w tamtych pałacach, ale jest to zrozumiałe, w Rogalinie i Dobrzycy mieszkała arystokracja, Rekowscy nie byli tak zamożną rodziną jak Raczyńscy czy Gorzeńscy. Ogólnie wystawa jest dobrze zaaranżowana i warta zwiedzenia.
Na piętrze dworu w Koszutach eksponowana jest obecnie niewielka wystawa czasowa Wielkopolskiego Festiwalu Fotografii im. Ireneusza Zjeżdżalki, przede wszystkim jednak jest to miejsce wystawy stałej poświęconej historii Środy i powiatu średzkiego. Interesują mnie dawne mapy powiatu i dokumenty, na przykład z okresu powstania wielkopolskiego; z zaciekawieniem czytam też plansze poświęcone wybitnym średzianom, nie tylko Janowi Henrykowi Dąbrowskiemu. O niektórych z nich usłyszałem po raz pierwszy, albo nie wiedziałem, że wywodzili się ze Środy, jak na przykład Maria Radziejewska, jedna z miłości Henryka Sienkiewicza.
Niestety całość tej ekspozycji sprawia trochę siermiężne wrażenie, nie jest nowoczesna, brakuje w niej multimediów. Ważne momenty historii Środy zostały na niej potraktowane również zbyt skrótowo albo w ogóle pomięte. Mam na myśli organizowane tu przez cały okres I Rzeczypospolitej sejmiki średzkie, pracę organiczną w okresie zaborów, kompanię średzką walczącą w powstaniu wielkopolskim i przede wszystkim tragiczny okres okupacji.
Rozumiem wprawdzie, że na przeszkodzie takiego kompleksowego i szczegółowego ukazania historii Środy stoi po prostu brak miejsca – piętro dworu w Koszutach nie dysponuje wystarczająco dużą powierzchnią wystawową, wymagałoby to zbudowania nowego muzeum lub zaadaptowania innego budynku. Być może udałoby się przeznaczyć na ten cel domek ogrodnika stojący obok dworu, albo – jeśli ten jest za mały – wybudować całkiem nowy pawilon? Wiązałoby się to z wysokimi kosztami, w których musiałby partycypować budżet państwa lub środki Unii Europejskiej, ale jest to możliwe, o czym świadczy niedawna rozbudowa Muzeum Śremskiego.
Muzeum Ziemi Średzkiej w Koszutach i Muzeum Śremskie są rzeczywiście całkiem różne. Muzeum Śremskie jest nowocześniejsze, w bardziej atrakcyjny sposób przedstawia też historię miasta. Jeśli chodzi o główną ekspozycję, przewagę ma parter muzeum w Koszutach. Dzięki zachowanym XIX-wiecznym tapetom, meblom, nawet dawnej bieliźnie, przyborom toaletowym wnętrza te po prostu tchną autentycznością.
Na koniec krótka przechadzka po parku, który nie jest tak duży jak arboretum w Kórniku czy park w Gołuchowie, ale również ma swój urok, wreszcie po 2,5 godzinach zwiedzania powrót do Śremu.
24 października, sobota – skończyłem lekturę „Na tropach bohaterów Trylogii” Marcelego Kosmana. Wobec samej Trylogii mam uczucia mieszane – „Ogniem i mieczem” (które czytałem chyba jeszcze w podstawówce) nie podobało mi się, przeczytany w liceum jako lektura „Potop” podobał mi się, „Pana Wołodyjowskiego” nie znam – ale książkę Kosmana przeczytałem z zainteresowaniem. Skrzetuski, Wołodyjowski, Kmicic istnieli naprawdę, Sienkiewicz pozmieniał im tylko imiona; ich przygody również oczywiście są przeważnie zmyślone, tak samo jak nieprawdziwa jest cała panorama XVII wieku. Jak napisał cytowany przez Kosmana w ostatnich zdaniach książki Adam Kersten: „Sienkiewiczowskie spojrzenie jest poważnie wypaczone – widzi się tylko to, co się chce zobaczyć […] Można tak jednostronnie czytać powieść historyczną, nie wolno tak jednak odczytywać historii – prawda jest inna”.
Przypominają mi się napaści środowisk pisowskich na Olgę Tokarczuk, zwłaszcza po otrzymaniu przez nią nagrody Nobla. Zarzucano jej propagowanie fałszywego obrazu historii Polski, pisanie, że Polacy mieli niewolników i uciskali innych. To prawda, że Tokarczuk nie jest obiektywna w swoim pisaniu o dziejach Polski, ale tak samo mijał się z prawdą Sienkiewicz. Tymczasem Tokarczuk jest przez PiS opluwana, Sienkiewicz gloryfikowany. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Tokarczuk nagina historię z pozycji lewicowych, Sienkiewicz prawicowych.
25 października, niedziela – po wczorajszej wycieczce do Koszut dzisiaj kolejna, tym razem na wystawę „August Zamoyski. Myśleć w kamieniu” w Muzeum Narodowym w Poznaniu. Na wyprawy rowerowe zazwyczaj jeżdżę tylko raz w tygodniu, tym razem zrobiłem jednak wyjątek. Bardzo chcę zobaczyć tę wystawę, a biorąc pod uwagę gwałtowny rozwój epidemii, wzrost zakażeń, po prostu obawiam się kolejnego lockdownu i ponownego zamknięcia muzeum. Na dzisiaj zaplanowano też oprowadzanie kuratorskie po wystawie. Z powodu ograniczeń liczby uczestników pewnie nie uda mi się wziąć w nim udziału, jednak należy spróbować.
W Muzeum Narodowym jestem o 11.15, kwadrans po otwarciu, i od razu kieruję się na wystawę. Poświęcona jednemu z najwybitniejszych, choć dzisiaj już trochę zapomnianemu polskiemu rzeźbiarzowi, Augustowi hrabiemu Zamoyskiemu, od samego wejścia sprawia bardzo dobre wrażenie. Zwiedzających wita wielka (i dobra artystycznie) XIX-wieczna fotografia rodziny dziadka artysty, obok zamieszczono szczegółowe drzewo genealogiczne. Ze zdumieniem odkrywam, że August Zamoyski był w prostej linii potomkiem Izabeli Czartoryskiej z moich Puław. Po zwiedzeniu dwóch pierwszych pomieszczeń wystawy czeka mnie kolejna mila niespodzianka – oprowadzanie pod kierunkiem dr Agnieszki Skalskiej rzeczywiście dochodzi dzisiaj do skutku, a ponieważ na razie są tylko trzy chętne panie, mogę dołączyć jako czwarty. Grupa nie może być liczniejsza, obowiązuje zakaz zgromadzeń powyżej pięciu osób. Możliwość porozmawiania z kuratorką wystawy, dowiedzenia się ciekawych rzeczy o artyście, jest dla mnie bardzo cenna.
Wystawa „August Zamoyski. Myśleć w kamieniu” została przeniesiona z Muzeum Literatury w Warszawie i tę literackość, narracyjność widać na wystawie. Nie ogranicza się ona do ukazania najważniejszych dzieł rzeźbiarza, ukazuje całość życia i twórczości Augusta Zamoyskiego, od dzieciństwa przez liczne zmiany miejsca zamieszkania po śmierć na emigracji we Francji. Z życie miał naprawdę interesujące i bujne – trzy formalne małżeństwa (pierwsze z włoską tancerką Ritą Sacchetto spowodowało ostracyzm arystokratycznej rodziny), nieformalny związek ze śpiewaczką Manetą Radwan, przyjaźń z Witkacym i innymi przedstawicielami bohemy artystycznej i śmietanki towarzyskiej przedwojennej Polski i Francji, liczne podróże. Urodzony w Jabłoniu koło Radzynia Podlaskiego, Zamoyski uczył się na ziemiach polskich i w Niemczech, mieszkał w Zakopanem, Nowym Jorku, Paryżu, Brazylii i w ostatnich latach życia znowu we Francji. Wszystkie te etapy życia są bogato udokumentowane. Wystawa ma nie tylko wymiar artystyczny, lecz również dokumentalny – zaprezentowano na niej dokumenty (jak świadectwo szkolne Augusta, rękopisy Ferenca Liszta), ale przede wszystkim mnóstwo fotografii i filmów, te ostatnie zostały nakręcone amatorską kamerą przez samego hrabiego.
Najważniejsze są jednak dla mnie rzeźby – od pierwszej rzeźby krokodyla z kutego żelaza, wykonanego przez kilkunastoletniego chłopca pod kierunkiem kowala z majątku Zamoyskich, po ostatnie, przeniknięte religijnością i – być może – poczuciem zbliżającej się śmierci.
Znałem dotychczas tylko jedną rzeźbę Zamoyskiego – ekspresjonistycznego „Lecha”, który swego czasu wywarł na mnie duże wrażenie. Od ekspresjonizmu artysta przeszedł do formizmu, nie była to jednak sztuka abstrakcyjna, rzeźbiarskie portrety Rity Sacchetto podobają mi się, figuratywność przedstawienia zachowują, przynajmniej częściowo, też inne prace z tego okresu.
Po krótkim czasie Zamoyski odszedł od formizmu i zwrócił się ku realizmowi, chociaż nie można mówić, że całkowicie porzucił ten pierwszy kierunek, był on widoczny również w jego późniejszych dziełach. Ten „powrót do porządku”, zwrócenie się ku realizmowi, był dobrą decyzją, Już w drugim pomieszczeniu, w którym przedstawiono warsztat artysty, przedstawiono bardzo dobrze wyrzeźbione głowy jego wiejskich modelek i prywatnych zleceniodawców; najbardziej efektowne (efekt ten był na pewno zamierzony przez twórców wystawy) jest jednak przejście z ciemnego trzeciego pomieszczenia do rozświetlonego ostatniego, w starym gmachu muzeum. Witają nas tu posągi Wenus, za nimi monumentalny posąg bogini Rhei, może najważniejszy na wystawie, przedstawiono też zdjęcia rzeźb zdobiących przestrzenie publiczne w Brazylii, których z oczywistych powodów nie można było przewieźć do Poznania, jak posąg „Carmela de Pampulha” w Belo Horizonte czy pomnik Fryderyka Chopina w Rio de Janeiro..
Na wystawie „August Zamoyski. Myśleć w kamieniu” spędziłem cztery i pół godziny; po wystawie Michaela Willmanna w Pawilonie Czterech Kopuł we Wrocławiu była to druga wielka wystawa monograficzna, którą widziałem w tym roku. Z pewnością było warto.
25 października, niedziela – wracając z Poznania, natknąłem się na protest kobiet (mężczyźni też tam byli) przed biurem posła Zbigniewa Dolaty z PiS-u na Mickiewicza. Protestowały przeciwko jego słowom „Cała ta zgraja pod moim biurem przypomina małpy w zoo”; szerzej chodzi oczywiście o wyrok Trybunału Konstytucyjnego orzekający sprzeczność aborcji eugenicznej z konstytucją. Protesty odbywają się w całej Polsce. Niektórzy snują domysły, że PiS celowo je wywołał, kierując odpowiednie zapytanie do Trybunału, aby odwrócić uwagę od epidemii; inni podejrzewają Jarosława Kaczyńskiego o jakieś makiaweliczne machinacje (dąży do wprowadzenia stanu wyjątkowego?). Nie wiem, jak to się skończy, ale organizowanie masowych protestów, kiedy mamy rekordy zakażeń, jest głupotą.
25 października, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
26 października, poniedziałek – pierwszy dzień, kiedy z powodu zamknięcia lokali znowu nie mogę zjeść obiadu w restauracji. Na „obiad” biorę kurczaka na wynos z niedawno otwartego lokalu w moim bloku. Jest nawet smaczny, ale zjedzenie go skutkuje w nocy refluksem, z którym zmagam się od lat. Czy niekontrolowany zwrot treści pokarmowej z żołądka w nocy, podczas snu, mnie w końcu kiedyś zabije?
27 października, wtorek – obiad na wynos z bistro „Jedynka”, w którym dotychczas okazjonalnie jadałem na miejscu. Nie wystygł po drodze, kiedy szedłem z nim do domu, był smaczny i obfity. Pani z bistro do jednorazowych pojemników nałożyła chyba więcej niż zwykle na talerz, mogłem więc obejść się bez kolacji :-).
29 października, czwartek – po raz pierwszy widziałem w Śremie karetkę pogotowia z ratownikami w pełnym rynsztunku antycovidowym. Przyjechała do kogoś na Okulickiego i właśnie odjeżdżała na sygnale. Nie wiedziałem, że ratownicy noszą nawet maski przeciwgazowe. Scena trochę jak z filmu katastroficznego..
30 października, piątek – premier Morawiecki ogłosił zamknięcie cmentarzy od 31 października do 1 lutego. Szkoda, ponieważ na Wszystkich Świętych zawsze odwiedzałem jakiś zabytkowy cmentarz, a teraz będzie to niemożliwe..
Jak można się było spodziewać, zaraz po ogłoszeniu decyzji przed godziną 16 w Śremie i w całej Polsce na groby ruszyły tłumy ludzi i Święto Zmarłych mieliśmy dwa dni wcześniej. Wbrew intencjom rządu decyzja może nawet przyczynić się do wzrostu liczby zakażeń – podobno dzisiaj na cmentarzu było bardzo tłoczno.
30 października, piątek – skończyłem lekturę książki „Odkryj Dzielnicę Zamkową”, zawierającej materiały z konferencji podczas V Weekendu z Historią na Trakcie Królewsko-Cesarskim, który odbył się w Poznaniu w 2010 roku. Byłem kilkakrotnie na tych weekendach, które są organizowane zresztą do dzisiaj, tylko nie są już wydawane z ich okazji książki z referatami naukowymi. Pierwsze artykuły, poświęcone urbanistyce tak dobrze mi znanej dzielnicy, nie były ciekawe (urbanistyka, w przeciwieństwie do architektury, nie jest moim hobby), kolejne, opowiadające o historii Zamku Cesarskiego i jego otoczenia, były znacznie bardziej interesujące.
31 października, sobota – wczoraj zmarł Witold Krzesiński, mój dawny kolega z germanistyki. Polskie Radio poinformowało o tym tuż przed wiadomościami radiowymi o 12. Witek był dziennikarzem radiowym, kiedyś korespondentem Polskiego Radia w Niemczech, potem dyplomatą: konsulem w Hamburgu, pełniącym obowiązki ambasadora w Australii. Wiele lat po studiach, w 2009 roku, Witek znalazł mnie na Naszej Klasie i zaprosił do grona znajomych, potem znajomość przeniosła się do Facebooka. Na żywo po studiach spotkaliśmy się tylko raz, przy okazji spotkania naszego roku w Warszawie 23 maja 2009 roku. Na studiach nie byliśmy w specjalnie zażyłych stosunkach, okazało się jednak, że Witek bardzo dobrze mnie pamiętał i chyba lubił. Pozostanie w mojej pamięci…
1 listopada, niedziela – w uroczystość Wszystkich Świętych wizyta na Wyspie Edwarda w Zaniemyślu, miejsce odpoczynku, zabawy i – tragicznej śmierci hrabiego Edwarda Raczyńskiego. Właściwie miałem całkiem inne plany na ten dzień, chciałem pojechać na Łysą Górę, najwyższy szczyt w okolicy, ale… zbyt dawno ostatnio jechałem tą trasą. Po wjechaniu w grodzewskie lasy skręciłem w niewłaściwą drogę i zamiast ma Łysej Górze znalazłem się w okolicach Kotowa, a potem leśnymi drogami dojechałem do Zwoli. Stąd już asfaltową drogą przez Majdany do Zaniemyśla. Z Zaniemyśla chciałem już wracać do Śremu, kiedy nagle zobaczyłem drogowskaz w kierunku promu na Wyspę Edwarda.
Chociaż w Śremie mieszkam od 1987 roku a przez Zaniemyśl przejeżdżałem setki razy, nigdy jeszcze nie zwiedziłem największej atrakcji tej wioski (kiedyś miasteczka). Przyczyną była owa przeprawa promowa, często nieczynna, do niedawna wyspa nie miała połączenia ze stałym lądem, zwiedzenie jej wiązało się więc z komplikacjami. Sytuacja zmieniła się w lipcu 2017 roku, kiedy w Zaniemyślu zbudowano most.
Most? Hm… Waham się przed użyciem tego słowa; ponieważ Zaniemyśl z Wyspą Edwarda łączy coś, co przez gospodarzy terenu (gminę) zostało nazwane mostem pontonowym; w istocie jest to dość wąski ciąg plastykowych (polietylenowych) płyt, które uginają się przy każdym kroku. Cierpiący na gefyrofobię na pewno nie mogą przejść tą drogą; tabliczki zabraniają też wchodzenia na most dzieciom bez opieki dorosłych i osobom pod wpływem alkoholu. Na szczęście, odpukać, chyba jeszcze nie wydarzył się tu żaden tragiczny wypadek. Uważnie, wolno stawiając kroki, przechodzę na wyspę.
Wyspa, kiedyś nazywana Grunt, ma długą i ciekawą historię. W 1331 roku stanowiła podobno punkt obronny w walce z najazdem krzyżackim, o czym świadczyć miały wykopane tu i wydobyte z jeziora fragmenty uzbrojenia i wyposażenia krzyżackiego, o których pisze hrabia Edward Raczyński w swoich „Wspomnieniach Wielkopolski” z 1842 roku. Jak i sam Zaniemyśl w ciągu dziejów miała różnych właścicieli. Na początku XIX wieku był nim kasztelan Józef Jaraczewski, przyjaciel Raczyńskiego, który postanowił… podarować wyspę hrabiemu z Rogalina.
Odpowiedni akt został spisany w 1815 roku:
„Działo się w Poznaniu dnia 1go października 1815 r. Jw. Józef Jaraczewski, dziedzic majętności Jezierskiej oraz należącej do niej i.t.d., tudzież jeziora Zaniemyślskiego, jakoteż znajdującej się na tem jeziorze wyspy Grunt zwanej i.t.d., powodowany przyjaźnią moją, na dokładnej znajomości charakteru, światła i talentów zasadzającą się ku Jw. Edwardowi Raczyńskiemu, dziedzicowi dóbr Rogalina, kawalerowi krzyża wojskowego polskiego i maltańskiego, posłowi na sejm z powiatu poznańskiego, starając się o wszelkie środki, które by mi częściej sprowadzać mogły ucieszenie miłego społeczeństwa, udzielam niniejszem na osobę jedynie tegoż, prawem dożywocia, wolne używanie i zarządzanie wyspą na jeziorze Zaniemyślskiem, dotąd Grunt zwaną, a odtąd wyspą Edwarda zwać się mającą .i.t.d., z obowiązkiem udzielenia mi corocznie na dniu 4 października, jako rocznicy objęcia w posiadłość wyspy Edwarda, przez tejże dożywotniego posiedziciela, jw. Edwarda Raczyńskiego, gałązki bluszczu, jako znaku przyjaźni, która do niniejszego aktu obie strony powoduje.”
(Źródło: „Rozmaitości – pismo dodatkowe do Gazety Lwowskiej”, 1845, pisownia oryginalna)
Wspomnianej gałązki bluszczu darczyńca niestety nie doczekał, zmarł już w marcu następnego roku.
Hrabia Edward dobrze wykorzystał i zagospodarował dar. Przede wszystkim zbudował tu swoją letnią siedzibę, dom z drewnianych bali (wewnątrz ściany są ceglane), obiektem przebudowy stała się też cała wyspa – założył na niej park krajobrazowy z bogatym drzewostanem, w którym szczególnie wyróżnia się kilkanaście zabytkowych dębów, pomników przyrody. Najcenniejszy z nich, dąb „Edward Raczyński”, stoi tuż koło domu hrabiego. Sam dom jest powszechnie nazywany Domkiem Szwajcarskim, podobno przypomina stylem budownictwo alpejskie, ale nie wiem, czy Raczyński sam używał tej nazwy.
W pamięci zaniemyślan wyspa i jezioro ją okalające zapisały się jednak przede wszystkim jako sceneria „bitew morskich”, które stały się sławne na całe Wielkie Księstwo Poznańskie.
Miedzioryt przedstawiającą taką bitwę zamieszczono na okładce numeru 12 leszczyńskiego „Przyjaciela Ludu” z 24 września 1836 roku, na kolejnej stronie czasopisma czytamy:
„Obrazek dający nam choć słabe wyobrażenie romantycznej Zaniemyśla okolicy, przedstawia oraz bitwę morską, którą tutaj w roku 1819 stoczono; zapewne dla przypomnienia walk, nie tyle może świetnych, ale walk krwawych i zażartych, jakie tu niegdyś w istocie z zaciętym prowadzono nieprzyjacielem. Dwa okręty do tej użyte igraszki po dziś dzień pokazują. Pewien znakomity obywatel, chcąc miłych sobie gości niezwyczajnym sposobem zabawić, i nieszczędząc na ten cel znacznych kosztów, wyprawił tutaj morskiej bitwy igrzysko. Uzbrojone okręty po różnych ewolucyach na niestałym żywiole, przystępują do zdobycia nadbrzeżnego szańca. Po skończonem igrzysku wesoła nastąpiła uczta.”
Owym „znakomitym obywatelem” był sam Raczyński; bitwy były oczywiście towarzyską zabawą, podczas której nie rażono się ogniem z broni palnej, tylko oblewano wodą z sikawek. Za życia Raczyńskiego odbyło się tylko kilka „bitew morskich”, pamięć o nich jednak przetrwała; w 1979 roku XIX-wieczna zabawa użyczyła swojej nazwy – Zaniemyskie Bitwy Morskie – corocznej imprezie odbywającej się w Zaniemyślu w lipcu, odpowiednikowi Dni Śremu i  Średzkim Sejmikom Kultury.
Wyspa była niewątpliwie wytchnieniem dla hrabiego Edwarda w jego bardzo aktywnym życiu na rzecz polskości, życiu często przepełnionym goryczą z powodu niezrozumienia przez współczesnych. Na niej też tragicznie zakończył swoje życie. Powodem była budowa Złotej Kaplicy w katedrze poznańskiej, którą zainicjował i bardzo wspomagał finansowo, ufundował też stojące w niej posągi Mieszka I i Bolesława I. Umieszczenie pod posągami napisu „Ofiarował do tej kaplicy Edward Nałęcz Raczyński” stało się pretekstem do ataków na niego społeczeństwa poznańskiego, które zarzucało mu wywyższanie się. Depresja i inne problemy zdrowotne (m.in. bóle kręgosłupa) doprowadziły go do podjęcia tragicznej w skutkach decyzji. Przygotował się do niej bardzo starannie, dwa dni przed śmiercią sporządził też testament, w którym czytamy:
„Ludzie mnie odpychali. Przyjmij mnie Panie. Umieram z tym oświadczeniem, żem nie kochał tyle co Polskę i Kościół katolicki. Tam, gdzie umieram, chcę być też pochowany, jak nakazuje Kościół i według jego surowych praw”.
20 stycznia 1845 roku udał się do dworu w Mechlinie, potem do Zaniemyśla. Na probostwie odwiedził swojego przyjaciela ks. Rybickiego, potem poszedł na wyspę. Chciał być sam, kazał więc iść stróżowi do domu, następnie jego kilkuletniej córeczce dał list, prosząc ją, aby zaniosła go do księdza proboszcza. Kazał jej przy tym nie odwracać się, jeśli usłyszy strzał, tylko jeszcze szybciej biec na plebanię. Następnie ustawił naprzeciwko swojego domu armatkę-wiwatówkę, ukląkł przy niej i odpalił lont za pomocą świecy umocowanej na kiju. Kula strzaskała mu głowę.
Życzeniu Edwarda Raczyńskiego w testamencie stało się zadość – został pochowany przy kościele w Zaniemyślu. W 1846 roku Konstancja, żona Edwarda, sprowadziła zamówiony przez Raczyńskiego posąg bogini Higiei, który początkowo miał stać na gmachu Ziemstwa Kredytowego w Poznaniu, i ustawiła go na grobie. Kopia posągu (Higieja ma rysy twarzy Konstancji) stoi przed Biblioteką Raczyńskich w Poznaniu.
Wyspa Edwarda jest rzeczywiście dobrym miejscem na odwiedziny w uroczystość Wszystkich Świętych – taka refleksja przychodzi mi na myśl, kiedy samotnie spaceruję po wyspie. Wyspa jest opustoszała – Domek Szwajcarski i inne, wybudowane później obiekty (hotelik, restauracja, pokoje noclegowe, plac zabaw dla dzieci) są zamknięte i czekają na lepsze czasy, być może z powodu epidemii, a być może po prostu jest już po sezonie. Przed domkiem stoi armatka, ale chyba to nie ta sama… Na wystawie stałej w Muzeum Śremskim znajduje się bardzo podobna armatka, która, według tradycji, jest właśnie tą, która posłużyła hrabiemu do targnięcia się na własne życie. Czy to prawda? Nie jest to istotne… Szkoda, że wszystkie obiekty są nieczynne; aby je zwiedzić z przewodnikiem albo wziąć udział w jakiejś imprezie kulturalnej na Wyspie Edwarda, będę musiał poczekać do sezonu letniego – i zakończenia epidemii.
1 listopada, niedziela – podsumowanie finansowe tygodnia. W Polsce rekordy zakażeń koronawirusem, a w mojej firmie rekordy obłożenia tłumaczeniami. Liczba tłumaczeń o 50 procent wyższa niż przed epidemią. Z brak mocy przerobowych dużo z tych tłumaczeń musiałem zlecić moim tłumaczom, nie zawsze z pozytywnym skutkiem – w przypadku jednego obszernego zlecenia musiałem potem poświęcić dużo czasu na poprawki.
Niestety obawiam się załamania koniunktury w listopadzie. Szykuje nam się drugi lockdown.
2 listopada, poniedziałek –tłumaczenie ustne w jednej ze śremskich firm. Tłumaczenie oczywiście w formie telekonferencji, ale musiałem pojechać do zakładu, w domu nie mam odpowiedniego sprzętu i oprogramowania.
4 listopada, środa – rząd wprowadza kolejne ograniczenia. Nie ma jeszcze zakazu przemieszczania się, ale od soboty duża część sklepów będzie zamknięta. Tak, jak się spodziewałem, zamknięte będą też muzea i galerie sztuki. To jeden z największych nonsensów tego niby-lockdownu; jakże  często w muzeum byłem jedynym zwiedzającym wystawę.
6 listopada, piątek – zmarł jeden z moich klientów. Poinformowała mnie o tym dzisiaj jego córka, która przejęła firmę. Był jednym z moich większych klientów, często zamawiał tłumaczenia. Miał zaledwie 47 lat, dopadł go zawał…
8 listopada, niedziela – wycieczka rowerowa do Poznania, chyba najbardziej nieudana w tym roku. Chciałem wziąć udział we mszy w kościele Bożego Ciała, zbyt późno wyjechałem jednak ze Śremu i przy kościele byłem kwadrans po rozpoczęciu mszy. Zmieniłem plan i zamiast do niego pojechałem do kościoła Franciszkanów na Wzgórzu Przemysła, który też od dawna chciałem dokładnie zwiedzić. Dopiero na miejscu okazało się, że nie była to dobra decyzja – kościół był w generalnym remoncie, o którym nie wiedziałem, a msza odbywała się w bocznej kaplicy, która nie ma żadnego zabytkowego wyposażenia.
Msza była raczej smutna – razem ze mną tylko 12 wiernych, wszyscy w maseczkach, również ksiądz, chociaż jako celebrujący mszę nie musiał jej nosić, do komunii przystąpiło razem ze mną pięć osób. A na sam koniec w ogłoszeniach duszpasterskich usłyszeliśmy, że… za tydzień będziemy mogli znowu podziwiać główną nawę kościoła, remont właśnie się kończy. Co za pech, trzeba będzie przyjechać jeszcze raz.
8 listopada, niedziela – skończyłem przesłuchiwanie (po raz kolejny) 155-płytowego boksu Jana Sebastiana Bacha. Ciekawe, że tym razem zwracałem większą uwagę na utwory, które kiedyś nie podobały mi się tak bardzo. Mam na myśli muzykę organową, ale też utwory wokalne – msze, oratoria.
8 listopada, niedziela – podsumowanie tygodnia. Bardzo dużo zleceń, podobnie jak w ubiegłym tygodniu; jak i tydzień temu liczba tłumaczeń o połowę wyższa niż przed epidemią.
9 listopada, poniedziałek – przejrzałem album „Budapeszt” zabrany z regału bookcrossingu w Poznaniu. Wydany na Węgrzech, ale po polsku, w 1967 roku. Kosztował wtedy 90 forintów, co było chyba dość wysoką kwotą. Zdjęcia nie mają dużej wartości artystycznej, mają walor raczej poznawczy, dokumentują świat, którego już nie ma. Lubię dawną czarno-białą fotografię.
11 listopada, środa – Dzień Świętego Marcina. Kiedyś jeździłem w ten dzień na imieniny ulicy Święty Marcin w Poznaniu, wielką paradę i święto miasta, które dzisiaj z wiadomych powodów się nie odbędą. Nie pojadę też na odpust do żadnego kościoła pod wezwaniem św. Marcina, chociaż jest ich w okolicy bardzo dużo: Poznań, Leszno, Jarocin, Śnieciska, Mchy, Stary Gostyń… (wezwanie kiedyś było popularne w Wielkopolsce). Z powodu epidemii odpusty nie mają zwykłej uroczystej formy, a w świątyniach są limity wiernych. Zamiast tego decyduję się pojechać do Gryżyny, aby przypomnieć sobie… nie kościół, lecz ruiny dawnego kościoła, właśnie pod wezwaniem św. Marcina.
W kościele pw. św. Barbary w Gryżynie w powiecie kościańskim byłem na mszy tylko raz, w 2015 roku, a więc dość dawno temu. Trochę się od tego czasu pozmieniało. Przede wszystkim parafia w Gryżynie została połączona z parafią w Racocie, nie scalona, tylko właśnie połączona swoistą unią  personalną, Racot i Gryżyna mają teraz wspólnego proboszcza. Nie wiem, jaka była tego przyczyna, nie pytam o to księdza, chociaż mam okazję zamienić z nim kilka słów na koniec nabożeństwa.
Gryżyna jest kościołem zabytkowym, wybudowanym w stylu neogotyckim pod koniec XIX wieku, ale nie jest to zabytek wysokiej klasy; to typowa architektura historyzująca wieku pary i elektryczności, czysta w swej neogotyckiej formie, ale nie wyróżniająca się. Msza okazuje się jednak dla mnie bardzo ciekawym przeżyciem z powodu obecności na niej Emiliana Prałata, regionalisty z Turwi, który zamiast kazania opowiada nam o historii kościoła i przede wszystkim krucyfiksie ufundowanym przez Wawrzyńca Engeströma, który zmarł w Gryżynie w 1910 roku. Krucyfiks wydaje się rzeczywiście interesującym dziełem sztuki; chociaż do dziewięciu pomieszczonych w nim relikwii (datujących się rzekomo nawet ze starożytności), o których z takim zapałem opowiada Emilian Prałat, podchodziłbym z dystansem. Ileż razy wskazywano, że gdyby relikwie traktować jako autentyczne pamiątki, święci musieliby mieć po kilkanaście rąk, tyleż nóg, kilka głów… 🙂
Po mszy przejazd do głównego celu mojej podróży, czyli do ruin kościoła św. Marcina, znajdujących się w pewnym oddaleniu od wioski. Kiedyś rozlokowana wokół nich była też Gryżyna; po przeniesieniu wioski w obecne miejsce, kościół znalazł się na uboczu, stopniowo popadał w zapomnienie, aż w XVIII wieku został opuszczony, stał się ruiną i taką pozostaje do dzisiaj. Nie szkodzi, świątynia, zbudowana z polnych kamieni w XIII wieku w stylu wczesnego gotyku, jest bardzo malowniczą ruiną, zachowały się z niej zewnętrzne ściany (do wysokości siedmiu metrów), wciąż jest widoczne wyodrębnione prezbiterium, otwory okienne. To cenny zabytek ziemi kościańskiej; jest zabezpieczony, jego stan nie będzie więc pogarszał się.
Z dawnym kościołem św. Marcina związana jest też legenda o brzozie gryżyńskiej, która rosła w tym miejscu do 1875 roku. Legenda jest wymieniana w wielu źródłach, począwszy od XIX wieku, zna ją już Oskar Kolberg, jedną z wersji cytowałem we wpisie sprzed pięciu lat. Dzisiaj inna wersja, mową wiązaną, autorstwa Franciszka Morawskiego. Wiersz po raz pierwszy wydano w I tomie jego „Pism” w 1841 roku.
Brzoza Gryżyńska
Lubisz urocze wiejskich marzeń kwiaty / Przyjmij więc jeden w ofierze; / Pierwsza to gadka wielkopolskiej chaty / W szaty się rymu przybierze.
Nie żądaj od niej świetnego ubrania, / W proste się barwy przystroi; / Skromne są ludu naszego podania, / Skromny im wierszyk przystoi.
Wznosi się w gruzach na gryżyńskiej ziemi / Kościół świętego Marcina, / Głośnie on niegdyś hymny grzmiał boskiemi, /Dziś głucha w polu ruina.
Mnóstwo tam grobów i mogił dokoła, / Liczne kryje pokolenia, / A biała brzoza jak skrzydłem anioła, / Cichy sen zmarłych ocienia.
Jeśli to drzewo pierwszy wieniec wiosny, / Ciekawość twoją obudzi; / Skąd polubiła ten pobyt żałosny, / Gryżyńskich spytaj się ludzi.
Onego czasu lecz któż wie jak wiele? / W prostym ci rzekną sposobie, / Zmarło tu dziecię i przy tym kościele / W zimnym złożono je grobie.
Cicho, cichutko w swej mogile leżał / Antoś, matczyna nadzieja, / Kiedy wtem kopacz do księdza przybieżał, / I tak strwożył dobrodzieja:
„Jakieś nam licho na cmentarz się wdarło, / Próżno człek strzeże i czuwa; / Dziecię co właśnie przed tygodniem zmarło, / Wciąż rączkę z grobu wysuwa.”
Dziwi się pasterz, krzyż i stułę bierze. / Biegnie na miejsce zjawiska / I trzykroć żegna i zmawia pacierze, / I sam rączkę w ziemię wciska.
Wznosi się sercem, duszę w niebo wznosi, / Przy drobnej klęczy mogile, / Ale daremnie i błaga i prosi, / Widmo powraca za chwilę.
Budzi się rączka tajemniczej siły, / Wzrusza swój wzgórek grobowy / I znów z zielonej wyrasta mogiły / Bieluchna jak śnieg majowy.
Dziwi się pleban, całą wioskę woła, / Młodzież i starce i dziadki, / A kiedy wszyscy już staną do koła, / Tak się odzywa do matki:
„Co w syna twego dzieje się tu grobie, / Ja ludzką myślą nie schwycę; / Samej to tylko wiadomej jest tobie, / A więc wyjaw tajemnicę”.
Wzbrania się matka i zalewa łzami, / I ręce łamie z rozpaczy, / Gdy wtem strasznymi zaklęta słowami / Tak się wśród jęku tłumaczy:
„Kara to mojej matczynej ślepoty. / Bóg mi złem za złe odmierzył; / Synek ten memi popsuty pieszczoty / Raz mnie w swym gniewie uderzył”.
„Bierz więc tę rózgę i chłoszcz rękę syna”, / Tak pasterz na nią zakrzyknął. / „Ziemskiej on się tu kary dopomina, / Aby wieczystej uniknął”.
„Uderz zawoła – i silnym ramieniem / Matka do grobu ciągniona / Odwraca oczy i z ciężkim westchnieniem / Okropnej kary dokona …
I patrz! zaledwie różdżkę puszcza z dłoni / I pada jakby nieżywa. / Sama się rączka w grób swój cofa, chroni, / I znów ją ziemia pokrywa.
I wszystkie serca zimny przestrach ściska, / Śmiertelnym dreszczem przenika; / A ksiądz na pamięć strasznego zjawiska / Różdżkę na grobie zatyka.
I drugim cudem w pierwszej zaraz wiośnie / Gęsty liść ją ozielenia, / Coraz się wyżej i wzmaga i rośnie, / W rozległe drzewo zamienia.
Runął kościółek i niejedne czasy, / Niejedna przeszła nawała, / Walą się dęby walą całe lasy, / A brzoza stoi jak stała.
I wciąż liczniejsze przychodzą tam dzieci, / Patrzą nań w strachu i grozie / I coraz dalej i słynie i leci / Powieść o gryżyńskiej brzozie.
Tyle poeta. Tak, wiem, że nie jest to arcydzieło literatury, że Franciszek Morawski należał do trzeciej ligi polskich romantyków :-). Dla nas, zainteresowanych historią i kulturą Śremu i okolic, to jednak wiersz ważny – świadectwo kultury ludowej tej ziemi.
11 listopada, środa – przejrzałem „Rysujki”, czyli tomik rysunków satyrycznych Zbigniewa Jujki, wydany jeszcze w PRL, w 1987 roku. Z pewnością był jednym z najwybitniejszych karykaturzystów PRL, i nie tylko – był aktywny do śmierci w 2019 roku. Na szczególną uwagę zasługują rysunki bez dialogów. Nie jest łatwo zbudować czytelną pointę bez słów.
13 listopada, piątek – przeczytałem „Opowiadania odeskie i inne” Izaaka Babla. To tylko niewielki wybór z „Opowiadań odeskich” i „Armii konnej”, uzupełnionych o dwa inne opowiadania, wydany w serii „Kolibra” przez Książkę i Wiedzę w 1973 roku. To mój pierwszy kontakt z twórczością Babla, twórczością, która zrobiła na mnie dobre wrażenie. Może kiedyś będę miał okazję poznać ją bliżej…
14 listopada, sobota – kolejna wycieczka do lasów grodzewskich. Znowu chciałem wjechać na Łysą Górę i znowu nie udało mi się odnaleźć prowadzącej do niej drogi. Zamiast tego mogłem przypomnieć sobie Zwolę, w której ostatecznie wyjechałem z leśnych ostępów. Wioska bardzo się zmieniła od lat 90., rozrosła się. Większość mieszkańców na pewno nie ma nic wspólnego z rolnictwem – to bogata klasa średnia, która się pobudowała „na wsi”, o czym świadczą architektura domów i stojące przed nimi modele samochodów. Zwola jest na pewno bogatszą wioską od stolicy gminy Zaniemyśla.
14 listopada, sobota – w Zwoli otrzymuję telefon.
– Tu Komenda Powiatowa Policji w Kościanie. Mamy zdarzenie drogowe, do przesłuchania dwoje obywateli Niemiec. Może pan przyjechać?
– Chętnie, ale jestem teraz na wycieczce rowerowej, w domu będę za dwie godziny; nie mam też samochodu i nie mam jak dojechać ze Śremu do Kościana.
– Żaden problem, przyjedziemy po pana.
Wizyta na policji w Kościanie trwa siedem godzin, w tym więcej czekania, podczas gdy przesłuchujący policjant konsultuje się z prokuratorem i po raz kolejny zmienia zarzuty, niż samego tłumaczenia przesłuchania, ale to tego jestem  już przyzwyczajony. W domu będę późnym wieczorem. Przemęczenie i późna, spożyta tuż przez pójściem do łóżka, kolacja sprawią, że nie zasnę już tej nocy…
15 listopada, niedziela – kolejna wycieczka do powiatu kościańskiego, tym razem do Cichowa, pierwsza wizyta w tej wiosce od długiego czasu, siedmiu czy ośmiu lat. Jazda przez Dalewo (chcę zajrzeć do kościoła, ale jest zamknięty, msza rozpocznie się dopiero za godzinę) i Mościszki, częściowo  gruntowymi drogami, po półtorej godzinie jestem na miejscu.
Cichowo stało się sławne w 1999 roku, kiedy otwarto tu Skansen Filmowy Soplicowo. Nazwa nawiązuje oczywiście do „Pana Tadeusza”, a w skład skansenu wchodzą elementy scenografii przekazane tu po realizacji filmu Andrzeja Wajdy. Kiedy odwiedziłem go po raz pierwszy, nie były jeszcze gotowe wszystkie zabudowania, z tej pierwszej wizyty zapamiętałem praktycznie tylko zwierzyniec, podczas późniejszych wizyt zainteresowała mnie też kolejka parkowa, podobno o najmniejszym rozstawie szyn w Polsce (241 mm). Sama wioska ciekawiła mnie mniej.
Teraz, kilka lat po tej wizycie, wywiera na mnie wrażenie całkiem nowej, nieznanej i – bardzo atrakcyjnej dla turystów. Gmina Krzywiń i prywatni przedsiębiorcy musieli bardzo dużo w niej zainwestować – widać nowe pensjonaty, restauracje, teraz, niestety, z powodu epidemii nieczynne. Nad Jeziorem Cichowskim dwa kąpieliska, jedno oddalone od centrum wioski, na drugim, tym głównym, zlot zrobiły sobie… morsy. Kilkadziesiąt pań i panów (dominują panie, młode dziewczęta) kąpie się w wodzie jeziora. Brr…, aż się otrząsam na ten widok; nie wyobrażam sobie teraz pójścia w ich ślady, ale może kiedyś…
Objeżdżam też inne uliczki wioski, małej, ale urokliwej, i odkrywam cichowską przyrodę. Cichowo to nie tylko jezioro; bardzo malownicze, z jarami, zagłębieniami terenu, są też lasy otaczające wioskę – wszystko to skąpane w słońcu, mimo niskiej temperatury jest słonecznie. Inna ciekawostka to „Droga Przemyśleń”, wiodąca wzdłuż gruntowego szlaku do Łagowa, czyli zbiór aforyzmów wypisanych na deskach i zawieszonych na drzewach, wszystkie autorstwa Piotra Buksalewicza, literata i przez 20 lat burmistrza Krzywinia, obecnie mieszkańca Cichowa. Niektóre banalne, niektóre odkrywcze i ciekawe jak: „Internet – internat dla e-młodzieży”. Przeczytam je, wracając przez Łagowo, Miranowo i Dolsk do Śremu.
Skansenu Filmowego Soplicowo niestety dzisiaj nie odwiedzę – z powodu Covid-19, jak głosi tablica na bramie wjazdowej, jest on zamknięty. Trzeba poczekać do końca epidemii.
15 listopada, niedziela – przeczytałem książkę, a właściwie broszurę „Zamki i pałace Wielkopolski” Brunona Cynalewskiego, wydaną przez KAW w 1986 roku. Dużo opuszczeń (największe to brak Zamku Cesarskiego w Poznaniu), błędów, informacji już nieaktualnych. Mimo to książeczka może stać się inspiracją do następnych wypraw rowerowych.
15 listopada, niedziela – podsumowanie tygodnia. Po dwóch bardzo dobrych tygodniach tydzień słabszy – liczba tłumaczeń o 15 procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
18 listopada, środa – po przesłuchaniu boksu płyt Bacha skończyłem przesłuchiwanie 10-płytowego boksu Debussy’ego, wydanego przez Membran Music. To jakby powrót do mojego wybuchu zainteresowania muzyką klasyczną i kolekcjonowania płyt, w tym boksów płytowych, w 2011 roku; przez kilka latach zakupów na Allegro, w sklepie Gigant i na innych platformach zgromadziłem 2000 płyt, prawie wszystkie z muzyką klasyczną. Jeszcze w poprzednim roku, 17 listopada 2010, w Merlinie kupiłem jedną z najważniejszych płyt z muzyką popularną w mojej kolekcji – „God Help the Girl”. O płycie napisałem wtedy artykuł w polskiej i angielskiej Wikipedii, przez pewien czas korespondowałem z główną wokalistką Catherine Ireton. Pierwszą płytą kupioną na Allegro 14 kwietnia 2011 roku była „Write about Love” zespołu Belle and Sebastian; pierwszym boksem był wybór utworów Ravela, drugim właśnie Debussy, oba wydane przez Membran Music. Nagrania przeważnie z lat 50., czasami jeszcze starsze z lat 40. i 30. (chodzi chyba o prawa autorskie, które już wygasły), ale nie przeszkadza mi to. Dużo pięknej muzyki, z Debussy’ego podobają mi się zwłaszcza jego utwory na fortepian. Suite bergamasque mógłbym słuchać bez końca…
21 listopada, sobota – wycieczka do Grobelki, gdzie chcę zobaczyć kapliczkę św. Antoniego. O miejscu tym przeczytałem po raz pierwszy w przewodniku „Śrem” Zbigniewa Szmidta w 1994 roku, ale dopiero teraz mogłem je zobaczyć na własne oczy. Wcześniej zaglądam do Lucin, gdzie wczoraj krótko przed północą wybuchł pożar, o którym przeczytałem dzisiaj w Internecie. Strawiony przez pożar dom przy ulicy Lipowej w Lucinach nadaje się tylko do rozbiórki. Właśnie odjeżdżają spod niego trzy ostatnie wozy strażackie, które brały udział w akcji gaśniczej. Przed domem stoi chyba właściciel, opowiada kolegom czy sąsiadom o pożarze i o tym, jak został bez niczego. Nawet kurtka, w którą jest ubrany, jest pożyczona od sąsiada.
Z Lucin polną i leśną drogą kieruję się na północny zachód. W dużym oddaleniu od wsi mijam osadę składającą się z kilku domów – to wciąż Luciny, ulica Leśna, krótko zwiedzam zabudowania, potem jadę dalej na północny zachód. Wreszcie na skrzyżowaniu leśnych dróg (w pobliżu robotnicy prowadzą akurat prace wycinkowe) widzę mój cel podróży.
Zawieszona na drzewie kapliczka jest mała, ale bardzo oryginalna. W szklanej obudowie, podobnej do piramidy, widać sylwetkę św. Antoniego z Dzieciątkiem Jezus, całość przyozdobiona jest kwiatami. Kapliczką opiekuje się Koło Łowieckie w Śremie, o czym świadczy przymocowaną pod nią tablica ze słowami skierowanymi do odwiedzających to miejsce: „Turysto, pozostaw kapliczkę, jak zastałeś, dziękujemy – myśliwi K.Ł. 74 w Śremie Ostoja”.
Skąd wziął się tak ciekawy świątek na takim odludziu? Zbigniew Szmidt pisze w swoim przewodniku, że upamiętnia on „śmierć leśniczego, który zginął przed 1910 r., posadzony w mrowisku przez złodziei drewna”. W Internecie nie znajduję jednak żadnego potwierdzenia takiego zdarzenia, również po przejrzeniu dawnej prasy w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej.
Całkiem inne wytłumaczenie odnajduję w książce „Zachowanie lokalnego dziedzictwa – świątki przydrożne, kościoły i cmentarze w regionie śremskim”. Czytamy w niej:
„Według relacji Edmunda Karalusa z Kalej z kapliczką tą wiąże się pewna historia. Otóż jeszcze w latach przedwojennych w Kalejach osiedlili się Żydzi, którzy po przejściu trąby powietrznej założyli tartak i przetwarzali przewrócone drzewa. Dziadek pana Karalusa, pan Sobczak, będąc młodym chłopcem znalazł pewnego razu w lesie torbę pieniędzy. Okazało się, że znaleziona torba należy właśnie do Żydów. Uczciwy młodzieniec oddał znalezione właścicielom. Na pamiątkę tego wydarzenia ufundowano kapliczkę św. Antoniego Padewskiego, patrona między innymi rzeczy zaginionych.”
Żydzi fundatorami chrześcijańskiego ludowego świątka? Opowieść brzmi nieprawdopodobnie, ale nie jesteśmy w stanie jej zweryfikować. Być może tkwi w niej ziarno prawdy, być może jest ona wynikiem przekręcenia jakiejś innej autentycznej historii.
Figurka świętego Antoniego to obecnie właściwie jedyna rzecz obecnie kojarzona z Grobelką. Leśnictwo od dawna tu nie funkcjonuje; nie ma też już całkiem dużego folwarku utworzonego około 1910 roku przez Skrzydlewskich, ówczesnych właścicieli majątku. Po obejrzeniu kapliczki jadę dalej leśną drogą, którą nigdy jeszcze nie jechałem (to jeden z ładniejszych kompleksów leśnych w okolicach Śremu), aż do szosy poznańskiej, gdzie wyjeżdżam niedaleko „Marzymięty”. Stąd już drogą wojewódzką do Śremu.
22 listopada, niedziela – wyjazd na mszę w kościele pw. Bożego Ciała w Poznaniu. Zna go chyba każdy śremianin, ale niewielu było w środku. Ja też zajrzałem do budynku tylko dwa albo trzy razy, nigdy nie byłem w nim na mszy, która, zwłaszcza w wioskach i miasteczkach, jest często jedyną okazją, aby dokładnie obejrzeć otwarty i oświetlony kościół. Nie zwiedzam ich wtedy oczywiście podczas nabożeństwa, robię tu też przed i tuż po nim.
Kościół Bożego Ciała jest największą po katedrze świątynią gotycką w Poznaniu. Jest też jedną z najstarszych – został ufundowany przez króla Władysława Jagiełłę w 1406 roku. Ma więc bardzo długą i bogatą historię – niszczony, odbudowywany; przez długi czas położony poza miastem, niedaleko rozlewisk Warty, wielokrotnie był zalewany przez powodzie. Jego gospodarzami przez wieki byli karmelici trzewiczkowi, w XIX wieku przez krótki czas reformacji, od 1899 roku jest kościołem parafialnym.
Oryginalny, średniowieczny gotyk możemy podziwiać do dzisiaj w postaci portali, maswerków, sklepień. We wnętrzu dużo  też jednak stylu barokowego – przed wszystkim główny ołtarz wykonany przez Pompeo Ferrariego, a także autorstwa tegoż Ferrariego boczna kaplica Matki Boskiej Szkaplerznej – najładniejsza część kościoła. Na ścianach prezbiterium wiszą XVII-wieczne portrety Władysława Jagiełły i królowej Jadwigi (para królewska wygląda zupełnie inne niż w poczcie Matejki), a w bocznych nawach stoją zabytkowe, ozdobione malowidłami konfesjonały. Nad jednym z nich zawieszono koronę – podobno spowiadał się w nim król Jan III Sobieski. To niezwykłe uczucie przystąpić do spowiedzi przy konfesjonale, przy którym klęczał tak znamienity penitent – i takiego uczucia doznał piszący te słowa, spowiadając się tego dnia w świątyni. 🙂
Niestety wadą kościoła jest niedostateczne oświetlenie, które nie pozwala dokładnie obejrzeć wszystkich elementów wyposażenia. Nawet podczas mszy liczba zapalonych świateł jest zbyt mała, a światło naturalne jest zbyt skąpe, aby rozświetlać wnętrze świątyni.
*
Co było impulsem do zbudowania w średniowieczu tak dużego kościoła poza granicami miasta? Myślę, że wszyscy choć trochę wykształceni poznaniacy znają odpowiedź na to pytanie, nie lubią jednak o tym mówić.
Na stronie internetowej parafii czytamy: „Historia kościoła Bożego Ciała w Poznaniu rozpoczyna się 15 sierpnia 1399 roku. Tego dnia Najświętsze Hostie wykradzione z kościoła OO. Dominikanów (dzisiaj Księży Jezuitów), następnie sprofanowane w kamienicy przy ul. Żydowskiej, zostały porzucone na nadwarciańskich łąkach. Biskup Wojciech Jastrzębiec wraz z duchowieństwem w uroczystej procesji przeniósł Ciało Pańskie do kościoła św. Marii Magdaleny (ówczesnej fary na Placu Kolegiackim). Na miejscu znalezienia Hostii wybudowano najpierw drewniana kaplicę. Później, zgodnie z życzeniem króla Władysława Jagiełły (dokument fundacyjny z 1406 roku), wybudowano kościół w miejscu, gdzie „Ciało Pańskie cudownie znalezione zostało””
Nie dowiadujemy się z tego opisu, kto miał się dopuścić tego wykradzenia i profanacji hostii, poprawność polityczna AD 2020 zabrania o tym pisać :-). Odpowiedź na to pytanie daje dopiero stojący pośrodku nawy głównej ołtarz św. Onufrego, ze scenami z dziejów kościoła. Zacytujmy fragment przedwojennego przewodnika „Opis kościoła Bożego Ciała w Poznaniu” Leona Rankowskiego:
Na ołtarzu jest pięknie rzeźbiona skrzynia czyli predela, ściany jej wyłożone są spiżowemi płytami, przedstawiającemi sceny z dziejów powstania kościoła.
Jest więc kradzież hostyj przez niecną przekupioną niewiastę; na drugiej płycie widzimy żydów kłujących hostje, na trzeciej biskup z duchowieństwem i wiernymi odnoszą znalezione hostje do kościoła 27 św. Marji Magdaleny, na czwartej Jagiełło i Jadwiga kładą kamień węgielny pod kościół Bożego Ciała. Spód ołtarza jest otwarty, jest tam okolenie studni a przy niej w koło widzimy pochylone trzy figury z dębowego drzewa, przedstawiające trzech żydów w chwili, kiedy hostje św. do wody wrzucają.
Do niedawna w kościele pw. Najświętszej Krwi Pana Jezusa w Poznaniu wisiała tablica z inskrypcją również nawiązująca do tych rzekomych wypadków::
Ty Boże, jak za taką krzywdę nagrodzimy? / Twoję, gdy ciężką mękę w Poznaniu widzimy. / Ty sam Boże jakoś jest zawsze sprawiedliwy, / Ty wyniszcz aż do szczętu ten naród złośliwy.
Dopiero w 2005 roku tablica została usunięta na polecenie arcybiskupa Gądeckiego.
*
A jak doszło to tej kradzieży i profanacji?
Pierwszą zapisana wersja legendy o trzech hostiach pochodzi dopiero z 1609 roku. Zapisał ją Tomasz Treter, kanonik warmiński:
Rok 1399. Żydzi rabinowie duchem diabelskim pobudzeni wszelkie sztuki- i sposoby przedsięwzięli, którymi by Najświętszego Sakramentu Hostię w ręce swoje dostać mogli. Ani czart ojciec ich usiłowaniu pomocy swojej ubliżył, który niewiastę chrześcijańską dużo ubogą i córkę jedynaczkę swoim poduszczeniem do tego przywiódł, że u Żydów poznańskich przyjęła służbę; w krótkim czasie chytrością czartowską podsyceni Żydzi, chęć jej nabycia Najświętszej Hostii otwierają łagodnymi słowy, i nadzieją obfitej zapłaty zachęcając, przyrzekłszy jej zupełnie, że o tym nikt wiedzieć nie mógł. Gdy zbrodnią już dawno umyśloną bezbożna niewiasta do skutku przywieźć postanowiła, z córką się namówiwszy, do kościoła OO. Dominikanów w żydowskiej ulicy przyległego w sam dzień Wniebowzięcia Panny Marii przyszła. Tam po skończonym nabożeństwie, gdy każdy na godzinę obiednią do domu odszedł, w jednym kącie kościoła ukryła się, zaczem drzwi zamknięto i zakonnicy do stołu poszli. Wkrótce dostatecznie przejrzawszy wszystko, do miejsca przyszła, w którym Najświętszy Sakrament przechowywano, a usiłując mocą oderwać drzwiczki, niewidzialną siłą o zie­mię jest uderzona, i raz, i drugi niby na przestrogę od Boga. Jednakowoż chciwością i łakomstwem uwiedziona, trzeci raz tamże weszła i nie tak swoją mocą jak boskim dopuszczeniem drzwiczki cyborium otworzyła i wziąwszy z puszki trzy Hostie, puszkę na swoje miejsce wstawiła, a za­mknąwszy jak były drzwiczki, świętokradzkimi rękoma Przenajświętsze Ho­stie w białą chustkę zawinęła, którą dla strachu omdlewającą i upadającą podniosła córka i w ciemny kąt wprowadziła, gdzie tak długo taiła się, pokąd po otworzeniu kościoła i zejściu się ludzi wolnego z kościoła wyjścia nie upatrzyła. Przyjęli Żydzi z pociechą wielką ten najświętszy zbawienia naszego zadatek, odebrali od niezbożnej niewiasty i dawszy jej znakomitą nagrodę, od siebie wyprawili. Rabinowie tak wielkiej zbrodni wynalazcy zwoławszy starszych Żydów, aby wściekłość nad Ciałem Chrystusa Pana wy­konać mogli, przenieśli się do kamienicy między mieszkańcami swoimi leżącej, a naówczas szlachetnych Świdwów dziedzicznej, na miejsce podziemne, to jest do sklepu ukryli się, gdzie stół przy filarze sklepienie trzymającym postawiwszy, na nim trzy Przenajświętsze Hostie porzucili. Jeden z nich diabelską poruszony zapalczywością, nożem jedną Hostię przebił, z której krew wytrysnąwszy owego niegodziwego złoczyńcy twarz znacznie skropiła i tak mocno do niej przylgnęła, iż żadnym sposobem jej potem obmyć ani zetrzeć nie można było. Tego złoczyńcy przykładem inni żydzi postępując sobie, inne także Najświętsze Hostie częstymi razami kłuli, i słup ściany i całą posadzkę na ziemi krwią w swym sklepie skropili. Są tego do dziś dnia na tym miejscu znaki i ślady, a gdy Żydówka jedna, przytomna temu kłuciu Hostii, od dawnego czasu ślepotą dotknięta, odzyskała nagle wzrok, i cud ten po mieście rozgłaszać zaczęła, Żydzi zobaczywszy, że ta ich niegodziwa robota już do wiadomości bardzo wielu przychodzi i niemałym niebezpieczeństwem grozi, gdy już wszelkim sposobem dokładali, którymi by Najświętsze Hostie zagubić mogli (albowiem w ogień, studnią i kloakę rzucali, przecież na nich żadnego znaku i kłucia nie poznać było, ale niena­ruszone przymioty i białość wydawała się), ten między inszymi wynala­zek osobliwszy wymyślili, aby dwóch ze starszyzny za miasto, gdzie pastwi­ska i topieliska były, wyszedłszy, Najświętsze Hostie w trzęsawicy zatopili i błotem przyrzucili, którzy do bramy miasta, która natenczas zamkową na­zywała się, przechodząc, na to samo miejsce przyszli byli, gdzie do dziś dnia wspaniały kościół Bożego Ciała wystawiony widzimy, naówczas zaś same tyl­ko pastwiska miasta i bagna były, dwie darnie odwalili żerdziami i trzy Naj­świętsze Hostie w ów dół włożyli; tak mniemając, iż zaleconej sobie powin­ności zadosyć uczynili, do domu odeszli. To samo miejsce jest w kościele przykryte żelazną kratą, w którym niecnotliwi Żydzi ów boski skarb nieczy­stymi rękami złożyli. Niecnotliwi owi rabinowie, zakopawszy trzy Najświęt­sze Hostie w błockach, do miasta powrócili. Bóg zaś na zawstydzenie niedo­wiarstwa ich i zatwardziałości wkrótce bydlęta wzruszył, które przyzwoite godności boskiej uszanowanie oddały. Albowiem dnia niedzielnego pa­sterz, który trzodę miejską pasał, wziąwszy z sobą Pawełka, dziecko, na owe pastwisko, gdzie trzy Najświętsze Hostie zakopano, woły zagnał, a zostawiw­szy na straży ich chłopczynę, sam dla słuchania Mszy świętej do miasta wró­cił. Aliści po odejściu pasterza trzy Najświętsze Hostie wzniosły się na po­wietrze, latać w górze poczęły, jakoby owe najbielsze motyle; co po trzykroć działo się, on że chłopiec widział, a gdy nawet i bydlęta poklęknąwszy utajo­nego w nich prawego Boga sławiły, on też podobnie klęknął dla uszanowa­nia; powiada to, co widział syn wracającemu z miasta ojcu, który wiary ubliża temu rozumiejąc, że to przez lekkomyślność synowi zdawało się. Alić po małej chwili widzi i sam pasterz, że bydlęta na kolana klękają i podobnie unoszącym się nad topieliskami trzem Najświętszym Hostiom cześć ukłonu oddają. Pomieszany takim cudem, zostawiwszy synaczka, pobiegł do miasta pasterz i cud ten oznajmił do rady i magistratu, ale żadnej opowiedzeniu jego wiary nie dano, osądzono go za szalonego, i że takimi płochymi rzecza­mi ważył się starszych zatrudniać do więzienia w wieży przy bramie wrocławskiej wsadzić go kazano. Pan Bóg mocą swoją drzwi więzienia pastusze uchyliwszy otworzył oczy magistratowi, który uwierzywszy w cud z proboszczem kościoła farnego św. Maryi Magdaleny na błonia poszedł, a zastawszy rzecz prawdziwą, udał się do biskupa i prosił go, aby na to miejsce on sam z duchowie­ństwem swoim wyjść, Hostie wziąć i one w przyzwoitym miejscu złożyć raczył. Przyjął sprawiedliwe magistratu prośby biskup, a zgromadziwszy wszystko duchowieństwo z jak największą uroczystością, z krzyżami, chorągwiami i światłem na miejsce to samo z procesją poszedł, gdzie przyszedłszy i uczyniwszy Najświętszemu Sakramentowi powinny pokłon i uszano­wanie, niejakiemu księdzu staruszkowi wielką świątobliwością między ludźmi słynącemu — który się Jan Ryczywół nazywał, rozkazał, aby bliżej owego bagniska i trzęsawicy przystąpiwszy, rękami Najświętsze Hostie podniósł i do niego przeniósł. Uczynił kapłan rozkazowi zadosyć i zaraz bez od­włoki poszedł i owe święte komunikanty zaraz biskupowi do rąk z wielkim uszanowaniem oddał. Potem biskup Hostie te w kościele farnym Maryi Magdaleny złożył. Ale Najświętszy Sakrament ten, chociaż w zamkniętym cyborium farnego kościoła był zachowany, na miejsce jednak tam, gdzie był znaleziony, chociaż go do inszych kościołów przenoszono, zawsze się tam pokazywał i widzieć wszystkim dawał. Wystawiono tedy w tym miejscu ka­pliczkę i w niej Hostie złożono. W kilka lat później Władysław Jagiełło wystawił na miejscu kapliczki wspaniały kościół, sprowadziwszy do niego XX. Karmelitów trzewikowych. Tymczasem nie zaniedbano także ukarać Żydów i świętokradzką niewiastę. Złożono na nich sąd, przekonano o zbrodni­ę i wydano wyrok skazujący na okropne męczarnie.
(Źródło: Krzysztof Kwaśniewski, „Poznańskie legendy i nie tylko”)
Trudno oceniać wiarygodność tej opowieści. Była ona kwestionowana już w XIX wieku przez Józefa Łukaszewicza. Prawdopodobnie jest zmyśleniem, a jeśli w 1399 roku w Poznaniu rzeczywiście oskarżono Żydów o profanację, brak dowodów, że rzeczywiście miała ona miejsce. Podobne opowieści krążyły zresztą w średniowieczu po całej Europie, jako preteksty do pogromów antyżydowskich.
Ta możliwa fałszywość i brak dowodów nie mogą być jednak usprawiedliwieniem dla rugowania opowieści z przestrzeni publicznej. Relacja o rzekomej kradzieży i profanacji powinna być przytoczona w całości, bez ukrywania szczegółów – opatrzona odpowiednim komentarzem – w kościele i na stronie internetowej parafii. Antysemityzm jest godny potępienia, tak samo jako zapominanie o antysemityzmie. To też część naszej historii.
22 listopada, niedziela – Skąd się wzięło powiedzenie „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek”? To przysłowie przypomniało mi się, kiedy w ubiegłą niedzielę, 22 listopada, byłem na mszy w kościele pw. Bożego Ciała. Jest z nim związana przede wszystkim legenda o trzech hostiach, którą przytoczyłem w poprzednim wpisie na blogu, kościół zasłynął jednak z jeszcze jednego powodu, związanego z osobą Władysława Jagiełły, fundatora kościoła, wtedy należącego do karmelitów trzewiczkowych. Na ścianie prezbiterium wisi XVII-wieczny portret władcy, na przeciwległej ścianie jego małżonka – królowa Jadwiga. Portret oddaje rzeczywisty wizerunek Jagiełły chyba bardziej niż najbardziej znany portret Matejki z pocztu królów i książąt polskich, mimo że artysta wyposażył go w sarmacki wąs.
Władysław Jagiełło jako fundator kościoła rzeczywiście zasłużył na takie wyróżnienie. Czy jednak naprawdę był dobrym chrześcijaninem?
Zacytujmy znowu Józefa Łukaszewicza, który w swoim „Obrazie historyczno-statystycznym miasta Poznania” cytuje kolejną legendę związaną z kościołem:
Rok 1402. Podczas świąt wielkanocnych znajdował się Władysław Jagiełło w Poznaniu. Sarnicki przytacza następującą anegdotę, którą od mieszczan poznańskich słyszał: Król był na nabożeństwie zmartwychwstania pańskiego w kościele Bożego Ciała. Ujrzawszy w czasie nabożeństwa obraz Wniebowstąpienia Pańskiego ciągniony dawnym obyczajem w górę za pomocą sznurów, zapytał: „Czyj to był obraz?” Gdy mu powiedziano, że Chrystusa, rzekł: „Dajcież mu świecę”. Wkrótce potem spuszczono z góry obraz diabła odmalowanego w postaci smoka. Król znowu zapytał: „A to czyj wizerunek?” Gdy mu powiedziano, że jest to diabeł z nieba strącony, „Zapalcież mu – rzekł – dwie świece woskowe”. Zapytany o przyczynę tych względów dla diabła, miał wyrzec słowa, które później w mowie naszej w przysłowie weszły: „Służ Bogu, a diabła nie gniewaj”. Inni utrzymują, że do przysłowia tego dał powód pewien sędzia poznański, z przydomkiem Diabeł, który zapewne z przyczyny przymiotów swoich uzyskał.
Wspomniany sędzia poznański to Mikołaj z Wenecji, skądinąd sam bohater wielu legend związanych z Pałukami. A legenda o Jagielle w poznańskim kościele karmelitów? Opowieść zacytowana przez Łukaszewicza nie brzmi prawdopodobnie, choćby z tego powodu, że w 1402 roku kościół jeszcze nie istniał, stała tu tylko niewielka kaplica. Bardziej prawdopodobna byłaby wersja o wizycie Jagiełły w wielkiej, już nieistniejącej kolegiacie Marii Magdaleny, przytaczana w innych źródłach. Obie wyglądają zresztą na etymologię ludową, próbę wyjaśnienia znanego przysłowia, chociaż może jest w nich ziarno prawdy…
22 listopada, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
23 listopada, poniedziałek – skończyłem przesłuchiwanie 10-płytowego boksu z muzyką Ravela, czyli kolejnego impresjonisty; wydany przez Membran Music zestaw również kupiłem w 2011 roku, był to pierwszy boks w mojej kolekcji. Ravel był lepszym instrumentalistą niż Debussy, jeśli chodzi natomiast o utwory na fortepian, bardziej podoba mi się Debussy. Lubię obu; niedoskonałości dawnych nagrań z lat 50., czy nawet jeszcze wcześniejszych nie przeszkadzają mi w słuchaniu, paradoksalnie ich klimat nawet pasuje do impresjonizmu.
23 listopada, poniedziałek – skończyłem lekturę zbioru opowiadań „Klejnoty” Guy de Maupassanta. To pierwszy mój kontakt z twórczością znanego pisarza. Opinia jednego z największych nowelistów świata jest jak najbardziej zasłużona – dużo opowiadań dobrych i bardzo dobrych, kilka arcydzieł. Ale i polscy pisarze tego okresu (koniec XIX wieku), Prus, Sienkiewicz, Orzeszkowa, Konopnicka, również pisali znakomite opowiadania i nowele.
25 listopada, środa – po kilkunastu stronach przerwałem lekturę książki „Mity starożytnych Indii” Władimira Ermana i Eduarda Tiomkina. Tak jak się spodziewałem, temat w ogóle mnie nie interesuje, w przeciwieństwie do mitów greckich, których mam u siebie kilka zbiorów. Podobnie jest z książkami teologicznymi i religioznawczymi. Dużo czytam (a raczej kiedyś czytałem) książek o chrześcijaństwie, tematy religii Wschodu natomiast w ogóle mnie nie pociągają. Jestem człowiekiem kultury śródziemnomorskiej, europejskiej…
25 listopada, środa – po raz kolejny przesłuchałem komplet (cztery płyty) „Das wohltemperierte Klavier” w wykonaniu Rosalyn Tureck i „Wariacje Goldbergowskie” w wykonaniu Bronisławy Kawalli. Oba kupiłem w 2011 roku i słuchałem ich już dziesiątki razy. Nagranie Kawalli pochodzi z 1989 roku, nagranie Tureck jest jeszcze starsze – z 1952/1953 roku, ale ta staromodność i niedostatki techniczne dawnych nagrań fortepianowych wcale mi nie przeszkadza, wolę je od nagrań Glenna Goulda i wykonań na klawesyn (mam w domu łącznie cztery komplety „Das wohltemperierte Klavier” i trzy komplety „Wariacji Goldbergowskich”).
25 listopada, środa – jak co roku telefon od E. z Warszawy z życzeniami urodzinowymi i imieninowymi. Do urodzin jeszcze dwa dni, E. dzwoni jednak już teraz, bo, jak wyjaśnia, zachorowała na nowotwór piersi, przechodzi badania, terapię i nie wiadomo, czy znajdzie czas później. E. jest trzy lata starsza ode mnie, ale studiowaliśmy germanistykę na jednym roku w Warszawie. Nie można powiedzieć, że byliśmy kolegami na studiach, nasze relacje nie były bliskie, w erze Naszej Klasy a potem Facebooka E. odnalazła mnie jednak na tych portalach społecznościowych i zaprosiła do grona znajomych. E. jest poetką, kiedyś napisałem nawet wstęp do jednego z tomików jej wierszy. Zapraszała mnie potem na promocję książki w Warszawie, było to jednak w tygodniu, nie w weekend, więc z powodu pracy nie pojechałem.
Dzisiaj rozmawialiśmy również o Witku Krzesińskim, który zmarł 30 października, oraz o L., innej koleżance z warszawskiej germanistyki. Z L. podczas moich studiów znałem się lepiej niż z E.; jaką miłą niespodzianką było przypadkowe spotkanie z nią na Międzynarodowych Targach Książki w Warszawie w 2008 roku, gdzie była w obsłudze jednego ze stoisk. W 2009 roku zaprosiła mnie na zorganizowany przez siebie zjazd naszego roku, na którym był też Witek i kilkoro innych znajomych. Dzisiaj dowiedziałem się od E., że L. zapadła na chorobę Alzheimera, która jest tak poważna, że trafiła do domu opieki. E. nie zna niestety żadnych szczegółów.
– Cóż, jesteśmy już w takim wieku, że nasz powoli wybierają – zauważa E.
28 listopada, sobota – dwugodzinna wycieczka po lasach grodzewskich. Znowu nie udało mi się odnaleźć drogi na Łysą Górę i do Białego Gościńca, ale nie szkodzi. Przejażdżka leśnymi drogami przy chłodnej, ale słonecznej pogodzie była dobrym relaksem.
29 listopada, niedziela – wyjazd na mszę w kościele pw. Najświętszego Serca Jezusowego i Matki Boskiej Pocieszenia, czyli kościoła Jezuitów w Poznaniu. Byłem tu chyba kilkanaście razy, ale nigdy w samym kościele, tylko w działającej przy nim Galerii u Jezuitów, na wystawach, koncertach. To jedno z ciekawszych miejsc życia kulturalnego w Poznaniu; jezuici wcale nie obawiają się nowoczesnej, nawet awangardowej sztuki. Samej świątyni jednak nigdy dotąd nie zwiedziłem.
Podróż ze Śremu do Poznania bardzo pechowa, cały czas w deszczu. Zaczęło padać już w Śremie, myślałem, że przestanie, tymczasem przed Poznaniem deszcz jeszcze się wzmógł, na miejscu jestem więc cały przemoczony.
Kościół Najświętszego Serca Jezusa i Matki Boskiej Pocieszenia jest warty zobaczenia choćby z tego powodu, że jest najstarszy w lewobrzeżnym Poznaniu (w całym mieście najstarsza jest oczywiście katedra na Ostrowie Tumskim). Został zbudowany jeszcze przed lokacją miasta w 1253 r. na terenie ówczesnej Osady św. Gotarda, co wskazuje na wezwanie tej pierwszej świątyni. W 1244 roku Przemysł I ufundował tu klasztor Dominikanów; zakonnicy zbudowali nowy kościół, który pozostawał ich własnością aż do kasaty zakonu przez władze pruskie w 1837 roku.
Od 1920 roku kościół i klasztor są własnością jezuitów. W ubiegłym roku świętowano stulecie jezuitów w Poznaniu, ale przecież obecność zakonu w mieście datuje się od dawniejszych czasów. Jezuicka była obecna fara, czyli kościół św. Marii Magdaleny, a przy niej funkcjonowało kolegium jezuickie. Stulecie dotyczy więc jedynie własności podominikańskiego kościoła, który dzisiaj chcę zwiedzić.
Świątynia przy ulicy Szewskiej jest jedną z ciekawszych w Poznaniu, zachowały się w niej nawet wczesnogotyckie elementy architektury – przede wszystkim mury obwodowe i portal w zachodniej elewacji. We wnętrzu (nawa kościoła i przylegająca do niej kaplica są duże, nie sprawiają takiego wrażenia z zewnątrz) dominuje barok, niecechujący się takim przepychem jak w poznańskiej farze, ale też interesujący. Moją uwagę przyciąga jednak najbardziej obraz Matki Boskiej Śnieżnej wzorowany na wizerunku z rzymskiej bazyliki Santa Maria Maggiore.
Po obejrzeniu głównej hali kościoła przechodzę do kaplicy Matki Boskiej Różańcowej, gdzie, jak się okazuje, odbywają się teraz, w czasie pandemii, nabożeństwa. Kaplica jest całkiem inna w charakterze od centralnej nawy kościoła, przede wszystkim dzięki jej neogotyckiemu wystrojowi. Niezbyt lubię neogotyckie kościoły, wolę oryginał, to jest prawdziwy, średniowieczny gotyk, kościół przy Szewskiej okazuje się jednak wyjątkiem. Zarówno duży ołtarz jak i polichromie w kaplicy są ciekawe i warte zobaczenia. Są tu zresztą też interesujące elementy wyposażenia z wcześniejszych epok, przed wszystkim płyta nagrobna Feliksa Paniewskiego z norymberskiego warsztatu Vischerów. Inne płyty z ego warsztatu możemy zobaczyć w katedrze i kolegiacie w Szamotułach.
Po wyjściu z kościoła niestety wciąż pada. Dopiero po południu, w drodze powrotnej deszcz ustanie.
29 listopada, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
30 listopada, poniedziałek – po raz kolejny przesłuchałem siedmiopłytowy boks utworów na fortepian Griega. Podobają mi się, chyba nawet bardziej niż „Peer Gynt”. Ludowość tych utworów jest całkiem inna niż ludowość mazurków Chopina, a główny motyw z „Wesela w Troldhaugen” chyba bardzo prześladował norweskiego kompozytora, skoro cytował go w tylu swoich utworach :-).
1 grudnia, wtorek – znowu przesłuchałem, i to dwukrotnie, płytę „God Help the Girl”. Od listopada 2010 roku słuchałem jej już kilkaset razy. Na początku mojej fascynacji Catherine Ireton słuchałem jej codziennie; fascynacja irlandzko-brytyjską wokalistką, która bardzo chciał zrobić karierę, ale jej się to nie udało, chyba już definitywnie minęła, wciąż jednak czasami sięgam po tę płytę, jedną z nielicznych płyt z muzyką pop w mojej kolekcji.
2 grudnia, środa – dzisiaj była kolej na ponowne przesłuchanie kompletu koncertów fortepianowych Rachmaninowa, również kupionych w czasie mojego szału kolekcjonowania płyt. Nagranie londyńskiej New Philharmonia Orchestra bardzo dobre. A później znowu „Wariacje Goldbergowskie” Bronisławy Kawalli…
3 grudnia, czwartek – pierwszy śnieg w Śremie. W Radiu Poznań jeden z redaktorów powiedział, że to może być wielka atrakcja dla pięcioletnich lub sześcioletnich dzieci, które (oczywiście z powodu zmian klimatycznych i ocieplenia) jeszcze nigdy nie widziały śniegu. Coś w tym jest… Dawno nie widziałem tyle śniegu na ulicach w Śremie, ośnieżony krajobraz Śremu przypominał Puławy, w których panuje inny klimat. Do jutra to wszystko jednak stopnieje, idzie ocieplenie.
3 grudnia, czwartek – podsumowanie listopada. Miesiąc dobry, nawet bardzo dobry. Mój dochód był o jedną czwartą wyższy niż przed epidemią.
5 grudnia, sobota – wyjazd do kościoła św. Antoniego Padewskiego, czyli franciszkańskiego, na Górze Przemysła w Poznaniu. Wnętrze kościoła przez długi czas było w remoncie, który zakończył się 15 listopada, chcę teraz wreszcie dokładnie je obejrzeć.
Przed wizytą na Górze Przemysła zaglądam jednak najpierw do Centrum Handlowego „Posnania”, podobno największego w Wielkopolsce. Znają je, przynajmniej z zewnątrz, wszyscy śremianie, ponieważ leży ono tuż przy rondzie Rataje, a więc przy wjeździe do Poznania od strony Śremu.
Tylko raz byłem w „Posnanii”, w październiku 2016 roku. Było to zaraz po otwarciu galerii, nie wszystkie sklepy więc wtedy jeszcze działały, a moja wizyta nie trwała długo. Teraz, po czterech latach, galeria wygląda inaczej, bóg handlu Merkury objawia w niej swoje pełne oblicze :-). Jest dopiero 10.30, pół godziny po otwarciu galerii, ale kupujących jest już dużo. Strach pomyśleć, co będzie po południu, dzisiaj, w wigilię mikołajek; ze względu na ograniczenia spowodowane pandemią klienci będą musieli chyba czekać w kolejce na zewnątrz (jak głosi informacja na drzwiach, w centrum może jednocześnie przebywać 8500 osób). Najwięcej czasu spędzam w sklepie RTV, gdzie interesuje mnie sprzęt audio. Od pewnego czasu interesuję się radiami internetowymi, ale ostatecznie chyba nie kupię takiego; bardziej prawdopodobny jest zakup przeze mnie radia DAB+, dzięki czemu będę mógł słuchać Dwójki, która w odbiorze analogowym w Śremie od dawna jest niedostępna. Po wyjściu ze sklepu zaglądam też do ogromnego Carrefoura, potem zwiedzam całą galerię. Z „Posnanii” wychodzę po godzinie, o 11.30. Kiedy ostatni raz spędziłem tyle czasu w galerii handlowej? Kilkanaście lat temu? Czy jeszcze wcześniej? W Śremie nie ma tak dużych sklepów, a w Poznaniu zaglądam przeważnie tylko do Starego Browaru, i to wcale do nie sklepów, tylko na wystawy sztuki tam organizowane. Po godzinie spędzonej w „Posnanii”, chociaż niczego nie kupiłem, zaczynam rozumieć fenomen wielkich centrów handlowych, popularność, jaką się cieszą, zaczadzenie kupujących ofertą handlową i możliwościami, jakie oferują.
*
Czas przenieść się (rowerem :-)) ze sfery profanum do sfery sacrum.
Franciszkanie konwentualni przybyli do Poznania w 1646 roku, czyli stosunkowo późno, o wiele później niż do innych miast Wielkopolski (w Śremie osiedlili się już w XIII wieku, tuż po założeniu miasta). Ich pierwszy kościół i klasztor mieścił się na Grobli, potem objęli kościół św. Rocha na Miasteczku, wreszcie pod koniec XVII wieku powrócili na lewy brzeg Warty. Budowa obecnej świątyni trwała od 1674 aż do 1757 roku, w międzyczasie świątynia została poważnie uszkodzona podczas wojny północnej w 1704 roku. Później kościół również był wielokrotnie przebudowywany; pod zaborami nastąpiła kasata klasztoru i rozebrano większość zabudowań klasztornych; podczas działań wojennych w 1945 roku runął fragment sklepienia kościoła, niszcząc część wyposażenia. A jak wygląda teraz?
Świeżo odnowiony kościół św. Antoniego Padewskiego prezentuje się bardzo dobrze. Przywrócono blask jego barokowemu wyposażeniu, ołtarzom i polichromiom. Ciekawe, że duża część tego zabytkowego wyposażenia jest dziełem dwóch braci – Antoniego i Adama Swachów, którzy stworzyli je na początku XVIII wieku. Antoni wyrzeźbił m.in. ołtarz główny z postacią św. Franciszka oraz stalle; Adam namalował freski ze scenami z życia świętego. Szczególnie te polichromie mnie interesują; niestety, chociaż odnowione, są umieszczone wysoko i słabo oświetlone, tak że nie mogę przyjrzeć się im dokładniej. Przydałby się jakiś album z reprodukcjami tych wszystkich malowideł, rzeźb, ołtarzy, tablic epitafijnych.
Dla poznaniaków najważniejszy z pewnością jest jednak nie ołtarz główny, lecz ołtarz znajdujący się po jego lewej stronie, w kaplicy Najświętszej Marii Panny, z wizerunkiem Matki Bożej w Cudy Wielmożnej – Pani Poznania. Obraz, niewielki rozmiarami, sprawia wrażenie jakby przytłoczonego dużym ołtarzem z czarnego drewna, w którego centrum się znajduje, to jednak jeden z najcenniejszych świętych wizerunków w Poznaniu – dzięki niemu kościół na Górze Przemysła jest sanktuarium.
Remont świątyni nie jest jeszcze całkowicie zakończony, na odsłonięcie czekają tablice, obrazy w prawej nawie, być może więc przyjadę tu kiedyś jeszcze raz; mam nadzieję, że oświetlenie również wtedy będzie lepsze.
6 grudnia, niedziela – dzień świętego Mikołaja. Szkoda, że tak mało osób w Śremie wie, że było to też wezwanie pierwszego, od dawna już nieistniejącego kościoła w naszym mieście. Powstał zapewne niedługo po przyznaniu Śremowi praw miejskich w 1253 roku, nie wiadomo, dokładnie kiedy; w każdym razie pierwsza wzmianka o nim pochodzi z 1298 roku, kiedy to ustanowiono archidiakonat śremski. W tymże 1253 roku miasto lokowano na lewym brzegu Warty i tutaj też znajdował się kościół, prawdopodobnie w miejscu obecnej Wieży Ciśnień. Za tą lokalizacją przemawiałoby odkrycie w tym miejscu stu kilkudziesięciu szkieletów podczas prac budowlanych prowadzonych w 1936 roku. Musiały to być pozostałości przykościelnego cmentarza.
Imię pierwszego plebana śremskiego – Jana – znamy dopiero z dokumentów z lat 1380-1387, potem ta najstarsza siedziba śremskiej parafii znika nam z oczu, aby pojawić się dopiero w XVII wieku, już jako kaplica obecnej śremskiej fary, położonej po drugiej stronie Warty. Ponowna lokacja i przeniesienie miasta na prawy brzeg Warty w 1393 roku spowodowała powolny upadek tej pierwszej śremskiej świątyni, która z kościoła parafialnego stała się tylko kościołem filialnym.
Wzmianki o nim pojawiają się ponownie dopiero w dokumentach z czasów nowożytnych – sporządzonych podczas wizytacji kościelnych w 1610 i 1667 roku. Z pierwszego dowiadujemy się, że kościół miał jeden ołtarz, ale z wyobrażeniami aż pięciorga świętych: Mikołaja, Sebastiana, Doroty, Katarzyny i Barbary i że został ufundowany jako kaplica (oratorium) przez kuśnierza Mikołaja zwanego Dosmaralem w czasie zarazy w Śremie w 1604 roku i erygowany w 1606 roku.
W 1667 roku kaplica (capella se oratorium) miała już trzy ołtarze – główny św. Mikołaja, drugi św. Mikołaja, Rocha, Sebastiana, Doroty, Barbary i Katarzyny z wyobrażeniem (cum imagine) św. Mikołaja i trzeci bez wezwania. Drewniana kaplica musiała być jeszcze w dobrym stanie, jej dach był „świeżo i dobrze pokryty”, wyposażenie było jednak skromne – składało się tylko z dwóch uszkodzonych świeczników, ołtarza przenośnego (portatile) i dzwonka. Kaplica pojawia się ponownie w protokole lustracji starostwa śremskiego w 1789 roku, wtedy jej stan został określony już jako zły. Ostatecznie została rozebrana prawdopodobnie w pierwszej połowie XIX wieku. Pamiętajmy o niej w dzień jej patrona…
6 grudnia, niedziela – dzisiaj, w dzień świętego Mikołaja, wysłuchałem na płycie „Dziadka do orzechów i króla myszy” E.T.A. Hoffmanna. Dwie płyty z nagraniem baśni niemieckiego romantyka, która stała się podstawą libretta baletu Czajkowskiego, znalazłem wczoraj w kościele franciszkańskim w Poznaniu; ktoś wyłożył je do zabrania.
Postacią E.T.A. Hoffmanna interesowałem się jeszcze w liceum, ale było to zainteresowanie bardziej biografią pisarza, który miał ciekawe życie i wiele związków z Polską – mieszkał w Poznaniu i Warszawie, ożenił się z Polką. Przez jego powieści i opowiadania trudno było mi jednak przebrnąć, chociaż lubię fantastykę w literaturze i baśnie romantyczne. Na III roku warszawskiej germanistyki zapisałem się nawet na proseminarium o baśniach niemieckiego romantyzmu, z dzieł tego gatunku wolałem jednak utwory innych autorów: „Undine” Friedricha de la Motte Fouqué, „Das Märchen von Gockel und Hinkel” Clemensa Brentano, „Peter Schlemihl’s wundersame Geschichte” Adalberta Chamisso. Przeczytałem wtedy na studiach po niemiecku również „Dziadka do orzechów” Hoffmanna, ale opowiadanie nie zrobiło na mnie specjalnego wrażenia. Bardziej podobały mi się balet Czajkowskiego, który widziałem w operze w Poznaniu, oraz wersja dramatyczna baśni w wykonaniu niemieckiego teatru z Drezna, który przedstawił ją kiedyś podczas gościnnych występów na deskach tejże opery.
Teraz, po 35 latach od przeczytania niemieckiego oryginału, audiobook z polskim tłumaczeniem opowiadania podoba mi się o wiele bardziej, może dzięki dobrej interpretacji Krzysztofa Kowalewskiego i Agnieszki Suchory. Szkoda tylko, że znany aktor niepoprawnie wymawia nazwisko radcy Drosselmeiera.
6 grudnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
8 grudnia, wtorek – podano, że liczba wszystkich zgonów (nie tylko na koronawirusa) w Polsce w listopadzie dwukrotnie przekroczyła poziom z ostatnich lat, była najwyższa od… II wojny światowej. Rzeczywiście, od kilku tygodni liczba zgonów na Covid-19 kształtuje się na poziomie kilkuset dziennie. Przypomniał mi się dowcip, który usłyszałem na początku pandemii. Parafianka pyta proboszcza:
– Księże proboszczu, czy nasza parafia jest przygotowana na epidemię koronawirusa?
– Tak, jest.
– A w jaki sposób?
– A dokupiłem pół hektara cmentarza.
Przypomniały mi się też teorie z początku pandemii, kiedy to uważano, że niska liczba zakażeń w Polsce i krajach postkomunistycznych w porównaniu z krajami Europy Zachodniej wynika z tego, że są u nas obowiązkowe szczepienia przeciwko gruźlicy. Teraz zakażeń mamy więcej niż na Zachodzie. Jak się okazuje, szczepienia przeciwko gruźlicy nie miay tu nic do rzeczy. Rzeczywistym powodem, dla którego pandemia nas początkowo oszczędzała, było oddalenie od centrów cywilizacyjnych i niższa gęstość zaludnienia. Teraz koronawirus rozpanoszył się i u nas na dobre.
9 grudnia, środa – ktoś mi powiedział, że na koronawirusa zachorowali moi sąsiedzi, małżeństwo, podobno oboje leżą w szpitalu. Nie wiem, czy to plotka, czy prawda. W każdym razie w mieszkaniu nikogo nie ma, okna są zasłonięte roletami.
11 grudnia, piątek – Koło STOP (Stowarzyszenia Technicznego Odlewników Polskich) przy Odlewni Żeliwa w Śremie (kiedy pracowałem w Odlewni, również byłem jego członkiem) na swoim profilu na Facebooku zamieściło zdjęcia z wizyty Alfreda Babczyka na spotkaniu koła. Alfred Babczyk był dyrektorem Odlewni od 18.05.1973 r. do 30.03.1991 r., w tym roku ukończył 85 lat. Nie wiedziałem, że utrzymuje kontakt z dawnymi pracownikami zakładu. Kiedyś napiszę o nim wspomnienie…
12 grudnia, sobota – trzy i półgodzinna wycieczka rowerowa po lesie koło Zaniemyśla. Najpierw chcę zobaczyć nowe, budowane od kilku lat, osiedle domów jednorodzinnych w Zbrudzewie. Widok kilkudziesięciu wyglądających tak samo domów sprawia niezbyt dobre wrażenie, ale poczekajmy na zakończenie budowy. Ze Zbrudzewa przejazd leśną drogą do Tesin, wioski, w której byłem chyba tylko raz, jeszcze w latach 90. Obok Tworzykowa to najmniejsza i najbardziej izolowana miejscowość w powiecie: tylko dwa zamieszkane domy, poza tym ruiny jakichś zabudowań gospodarczych. Potem znowu polnymi i leśnymi drogami do kapliczki w Grobelce, przy której byłem 21 listopada, i dalej do Kalej. Z Kalej chcę przejechać do Jezior Wielkich i przez Zaniemyśl wrócić do Śremu, niestety w lesie gubię drogę. Godzinę albo i dłużej jeżdżę po leśnych drogach, trafiając między innymi na… Kopalnię Gazu Ziemnego Kaleje, która wbrew swojej nazwie jest położona już na terenie gminy Zaniemyśl. Nie miałem pojęcia, że tak blisko Śremu leży tak duży i ważny zakład wydobywczy. Wreszcie udaje mi się odnaleźć drogę z Zaniemyśla do Śremu, a jeszcze zanim do niej dotarłem, mijam kolejną kopalnię, tym razem piasków kwarcowych. Tę już znałem, ponieważ jest moim klientem, czasami wykonuję dla niej tłumaczenia. Kompleks leśny na zachód od Zaniemyśla jest ładny; będę musiał tu kiedyś ponownie przyjechać, kiedy będzie cieplej (dzisiaj temperatura wynosiła tylko jeden stopień Celsjusza) i słonecznie. Dzisiejsze całkowite zachmurzenie było jedną z przyczyn, dla których nie mogłem odnaleźć drogi – z powodu braku słońca nie orientowałem się w stronach świata.
13 grudnia, niedziela – wyjazd do Głuszyny, na mszę w tamtejszym kościele św. Jakuba Apostola, a także aby przypomnieć sobie te dzielnicę Poznania. Byłem w niej chyba tylko raz, chyba jeszcze w latach 90, chciałem zwiedzić wtedy kościół, który był jednak niestety zamknięty; aby zwiedzić takie małe, wiejskie kościoły, należy pojechać do nich na mszę, normalnie nie są dostępne.
Gotycki kościół św. Jakuba Apostoła jest jednym z najstarszych w Poznaniu, pochodzi z XIII wieku i choćby z tego powodu wart jest zobaczenia. Jego wnętrze wprawdzie nie jest tak imponujące przepychem jak wnętrza innych zabytkowych kościołów, które ostatnio zwiedziłem w Poznaniu. Najcenniejsze elementy wyposażenia to XVII-wieczny obraz św. Jakuba w ołtarzu głównym i datujący się z tego samego stulecia obraz Maryi z Dzieciątkiem w prawym ołtarzu bocznym (uznawany za cudowny, obwieszony mnóstwem wotów); dla mnie najciekawsze są dwie romańskie kamienne kropielnice pod chórem muzycznym, pochodzące chyba z XIII wieku.
Chociaż na drzwiach kościoła wisi kartka informująca o ograniczeniu liczby wiernych do 20 na czas epidemii, jest nas na mszy dwa razy więcej. Zachowanie wiernych („Bóg zapłać” na koniec kazania, rozbudowane modlitwy, których nie słychać w miejskich kościołach) przypomina mi bardziej wiejskie kościółki, ale jest to zrozumiałe. Parafia w Głuszynie obejmuje też podpoznańskie wsie Daszewice i Babki, a i sama Głuszyna bardziej przypomina bardziej dużą wioskę, w granice Poznania została włączona dopiero przez Niemców w 1942 roku.
Dzielnicę mogę dokładniej obejrzeć po wyjściu z mszy. Oprócz kościoła najbardziej reprezentacyjnym budynkiem, położonym tuż obok niego, jest Ochotnicza Straż Pożarna, w której akurat trwa impreza charytatywna, są zbierane paczki świąteczne. Przy kościele są też sprzedawane wypieki z napisem OSP, czuję się więc trochę jak na wiejskim odpuście. W Głuszynie są też aż trzy cmentarze parafialne, jeden przy kościele, jeden trochę dalej przy drodze do Piotrowa, i jeden, największy, przy ulicy Daszewickiej. Na tym ostatnim jest wspólna kwatera 139 żołnierzy radzieckich, poległych w 1945 roku, oraz pomnik lotników z pobliskiej bazy w Krzesinach, którzy zginęli, jak głosi napis, „w obronie polskiego nieba”. Napis oczywiście dezinformuje, umieszczone na pomniku daty śmierci sięgają od końca lat 50. do początku lat 90., lotnicy ci zginęli więc podczas zwykłych lotów szkoleniowych czy ćwiczebnych, nie na wojnie. Obecność lotnictwa i lotników jest jednak wyczuwalna w całej Głuszynie. Nic dziwnego. Od północy dzielnica jest odgrodzona płotem z drutem kolczastym od lotniska wojskowego w Krzesinach; ważna jednostka wojskowa – centrum dowodzenia operacjami powietrznymi i radarem wczesnego ostrzegania – znajduje się też w pobliskich Babkach.
Na koniec zaglądam do parku w Głuszynie. Dość ładny choć niewielki park nosi imię Pawła Edmunda Strzeleckiego.
*
Paweł Edmund Strzelecki, najsłynniejszy obywatel Głuszyny, obecnej dzielnicy Poznania, urodził się tu w 1797 roku; jego ojciec był dzierżawcą tutejszych dóbr biskupich. Z pochodzeniem Strzeleckiego z Głuszyny jest wprawdzie trochę tak jak z pochodzeniem Wisławy Szymborskiej w Kórnika 🙂 – we wczesnym dzieciństwie wraz z rodziną przeniósł się do Skurbaczewa koło Trzemeszna i potem już nie odwiedzał rodzinnej wioski. Dość często zmieniał miejsca zamieszkania, wreszcie trafił do dóbr Adama Turno, byłego żołnierza napoleońskiego i pamiętnikarza, w Więckowicach koło Buku. Tam poznał jego córkę z pierwszego małżeństwa z Urszulą Prusimską – urodzoną w 1805 roku Aleksandrynę, zwaną Adyną.
Strzelecki zakochał się w urodziwej pannie, która miała …włoskiego pochodzenia koloryt lica, jakby trochę rozpuszczonego w słońcu złota, oczy jakby z czarnej lawy Wezuwiusza; włosy jakby z najpołyskliwszych piór tego ptaka, co to Rzymianom od prawej strony szczęścia wróżbą bywał…
Adyna odwzajemniała uczucie, na małżeństwo nie wyraził jednak zgody ojciec – pochodzący z zubożałej rodziny Strzelecki nie był dobrą partią, według powszechnie znanej legendy młodzi zaplanowali więc… ucieczkę. Miało to mieć miejsce w 1819 roku. Uciekinierów miano schwytać już po kilku godzinach, a Adynę odwieźć do domu.
To jedna z najbardziej znanych historii miłosnych Wielkopolski, ale ile jest w niej prawdy? Opowieść o nieudanym porwaniu Adyny przez Strzeleckiego spopularyzowała XIX-wieczna pisarka Narcyza Żmichowska; nie ma jednak żadnych wiarygodnych źródeł, które by ją potwierdzały. W biografii Strzeleckiego w ogóle jest pełno luk, wynikających z braku dokumentów.
Po nieszczęśliwie zakończonym romansie Strzeecki wyjechał na zachód Europy. We Włoszech spotkał księcia Franciszka Sapiehę, który powierzył potem mu zarządzanie swoimi majątkami pod Mohylewem. Podobno wywiązywał się  tego zadania tak dobrze, że zmarły w 1829 roku książę pozostawił mu w spadku ogromną sumę. Pieniądze Strzelecki przeznaczył na podróże.
Strzelecki wyjechał z kraju w 1829 roku, aby już nigdy do niego nie wrócić. Mieszkał najpierw we Francji, potem w Wielkiej Brytanii. W latach 1834-1843 odbył wielką podróż dokoła świata. Strzelecki eksplorował podczas niej Amerykę Północną i Południową, Oceanię, najbardziej znanym etapem podróży jest jednak pobyt w latach 1839-1843 w Australii, Nowej Zelandii i na Tasmanii. Zbadał Wielkie Góry Wododziałowe i nazwał ich najwyższy szczyt Mount Kościuszko. Jest bohaterem australijskiej Polonii po dziś dzień, ale pamiętają o nim wszyscy Australijczycy. Kiedy czytam życiorys Strzeleckiego umieszczony na tablicy w głuszyńskim parku, przypomina mi się, że Górę Kościuszki zdobył też mój zmarły półtora miesiąca temu kolega z germanistyki, Witek Krzesiński, kiedy pełnił obowiązki ambasadora Polski w Australii…
W 1843 roku Strzelecki powrócił do Wielkiej Brytanii, gdzie przyjął obywatelstwo brytyjskie. Pod koniec lat 40. XIX wieku bardzo zasłużył się też w Irlandii, organizując z ramienia rządu brytyjskiego pomoc dla tej ówczesnej części Zjednoczonego Królestwa, która została dotknięta klęską głodu. Zmarł w Londynie w 1873 roku. W 1997 roku jego prochy przewieziono Polski i złożono w Krypcie Zasłużonych Wielkopolan na Wzgórzu Świętego Wojciecha w Poznaniu, obok śremianina Józefa Wybickiego.
O Adynie Strzelecki pamiętał i korespondował z nią do końca życia. Jeden ze szczytów Gór Błękitnych w Australii nazwał w 1839 roku Mount Adine, nazwa ta jednak nie przyjęła się. Kiedy 15 lutego 1840 roku postawił stopę na najwyższym szczycie kontynentu, tak pisał do swojej ukochanej:
Góra Kościuszki (2230 m), drugi szczyt po Mount Adine nazwany ku czci Polaka, której nikt przede mną nie zdobył, ze swymi wiecznymi śniegami i ze swą ciszą i całą uroczystością śmierci, która ją otacza, zarezerwowałem i postanowiłem, aby przypominała i przeniosła na ten kontynent imię drogie i święte dla każdego Polaka, każdego człowieka kochającego wolność i honor, dziś ten punkt kulminacyjny nazywa się Mount Kościuszko… Wszyscy pochwalili tę nazwę… Oto kwiat z Góry Kościuszki. Niechaj przypomina ci zawsze o wolności, patriotyzmie i miłości. Zrobi ci to wielką przyjemność; jesteś Polką; z duszy i serca kocham cię za to jeszcze więcej; kocham i ja tę nieszczęśliwą Ojczyznę i gotów jestem wiele jej poświęcić, choć poza tobą i twoją miłością, wszystko, co się do niej odnosi, jako wspomnienie przypomina mi jedynie gorycz, ból i zmartwienie…
Nie wiem, czy zagadka rzekomej ucieczki Strzeleckiego z Adyną zostanie kiedykolwiek rozwiązana, czy należy ona do świata rzeczywistego czy legendy. W każdym razie oboje zachowali się w naszej pamięci. W tyle razy odwiedzanym przeze mnie pałacu w Dobrzycy, gdzie przebywał jej ojciec Adam Turno, można zobaczyć popiersie Adyny; Strzelecki wszedł do panteonu podróżników czczonych w całej Polsce.
Źródło cytatów: Jerzy Sobczak, Przez Wielkopolskę…
13 grudnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
14 grudnia, poniedziałek – skończyłem lekturę „Egipcjanina Sinuhe” Miki Waltariego. Pamiętam, że o książce usłyszałem po raz pierwszy w 1982 roku, kiedy w akademiku w Lublinie mieszkałem w jednym pokoju z Przemkiem i Andrzejem. Byli na pierwszym roku historii, na którym uczyli się dziejów starożytnych, i obaj byli zafascynowani powieścią. Mnie książka też się podobała, chociaż zastanawiam się, na ile wiarygodne jest to przedstawienie starożytnego Egiptu za czasów faraona Echnatona. W powieści występują autentyczne postaci – obok Echnatona jego ojciec Amenhotep i matka Teje, jego słynna siostra Nefertete, syn Tutanchamon, w gruncie rzeczy historycy niewiele jednak wiedzą o ich życiu, tak więc fabuła książki to głównie owoc fantazji autora. Jej forma spisywanego po latach pamiętnika egipskiego lekarza powoduje też dla mnie, zainteresowanego historią i czytającego dużo źródeł historycznych, pewien zgrzyt w odbiorze – bohaterowie książki myślą w sposób współczesny, dwudziestowieczny, który na pewno nie cechował starożytnych Egipcjan. To jednak normalne w beletrystyce historycznej; pisarze traktują swoich bohaterów inaczej niż zawodowi historycy.
15 grudnia, wtorek – dzisiaj po porannych zakupach w „Biedronce”, które zrobiłem jak zwykle o szóstej rano, kiedy wyszedłem ze sklepu, zaczepił mnie mężczyzna stojący pod marketem.
– Przepraszam, czy może mnie pan poratować? Jestem bezdomny i…
– Jeśli jest pan bezdomny, proponuję zwrócić się do hostelu w Nochowie. To niedaleko, cztery kilometry stąd. Zapewnią panu nocleg.
– Właściwie to chciałbym dostać się do Poznania…
– Może pan pojechać autostopem.
– Teraz, w czasie pandemii? Kto mnie weźmie?
Nie, nie dostał ode mnie żadnych „dwóch złotych na bilet autobusowy”, czy ile tam chciał. Nie wiem, czy był w rzeczywistej potrzebie, czy nie, ale padłem ofiarą już tylu oszustów. Czy postąpiłem dobrze? Nie mnie to rozsądzać.
16 grudnia, środa – wizyta u fryzjera w moim bloku. Boję się, że na fali wprowadzanych nowych obostrzeń salon niedługo może być znowu zamknięty.
17 grudnia, czwartek – usuwanie kamienia nazębnego w gabinecie dentystycznym w moim bloku. Koszt – 200 zł, czyli mimo moich obaw nie zmienił się od poprzedniego roku. Na koniec roku porządkuję sprawy, które z powodu pandemii stale odkładałem na później. Czeka mnie jeszcze wizyta u urologa, ale z tym poczekam do następnego roku.
17 grudnia, czwartek – przeczytałem książeczkę „Uwaga! Zeznają zboczeńcy”, wydaną w serii „Nowego Tygrysa” w 2000 roku. „Nowy Tygrys” był w Polsce na przełomie tysiącleci kuriozum wydawniczym. Formatem i logo wzorował się na słynnym „Żółtym Tygrysie” z czasów PRL, tomiki te wypełniały jednak całkiem inne treści. Tak jest i tutaj – jedenaście rozdziałów wypełnionych rozmowami nie tylko z dewiantami, lecz również aktorem filmów porno, striptizerką… Po przeczytaniu książeczka trafi z powrotem na regał bookcrossingu, skąd ją wziąłem.
19 grudnia, sobota – ponowny wyjazd do lasów w okolicach Zaniemyśla. Tydzień temu jechałem przez Tesiny, dzisiaj dojeżdżam prawie do samego Zaniemyśla i skręcam w lewo w leśną drogę. Mijam zamknięty bar, leśnictwo Łękno z kempingiem i miniośrodkiem wypoczynkowym i wjeżdżam do lasu. Nigdy tu jeszcze nie byłem, chociaż to tak blisko Śremu. Lasy rozciągają się tu na wiele kilometrów na północ, a jeziora jeszcze dalej: Łękno, Jeziory Małe, Jeziory Wielkie, Bnińskie, Kórnickie, Skrzyneckie Duże, Skrzyneckie Małe. Jak widać, ich nazwy nie są oryginalne, pochodzą od leżących nad nimi miejscowości. Jeziora tworzą długi łańcuch ciągnący się kilkadziesiąt kilometrów.
Na plaży Łękno spotykam grupę dzieci z opiekunami, prawdopodobnie z pobliskiej szkoły podstawowej w Łęknie, chociaż jest dzisiaj sobota. Szkoła mieści się w dawnym pałacu; jeszcze kilka lat temu mieścił się tu Zespół Szkół Ekonomicznych; do którego dojeżdżała też młodzież ze Śremu, wśród jego uczniów i znajomych jest też kilku moich uczniów i znajomych. Dzisiaj w parku otaczającym szkołę trenują młodzi kolarze z kórnickiego klubu Jedynka, co chwila mijają mnie na rowerach.
Z Łękna kieruję się nie na południe, w stronę Zaniemyśla, lecz na północ, do Jezior Małych, gdzie skręcam w gruntową drogę prowadzącą, jak głosi drogowskaz, do Doliwca.
Doliwiec Leśny, w którym jeszcze nigdy nie byłem, okazuje się jedną z ciekawszych wiosek w okolicy. Położony w środku lasu, bez utwardzonych dróg, a jednocześnie wcale nie jakaś  „wioska zabita dechami”. Budynki są nowe, a na początku miejscowości po prawej stronie rozciąga się… zamknięte i strzeżone osiedle domów jednorodzinnych. Cała wioska leży na wzniesieniu – przesmyku między Jeziorami Małymi i Wielkimi, te drugie widać na końcu wsi, do jeziora nie można jednak podejść – tabliczka z napisem „Teren prywatny” zabrania wstępu.
Najciekawszy jest jednak teren tuż przed wjazdem do wsi. Nad Jeziorami Małymi stoi przyozdobiony kwiatami krzyż przydrożny. Według legendy w miejscu tym przed wiekami banda zbójców obrabowała i zamordowała pewnego kupca; krzyż mieli postawić inni kupcy, jego konfratrzy, wracający z Poznania do Wrocławia. Legendę można oczywiście między bajki włożyć – po jego formie widać, że krzyż pochodzi prawdopodobnie z XIX lub początku XX wieku.
A niedaleko krzyża rośnie dąb „Dziaduś” – jeden z najciekawszych zabytków przyrody w okolicach Śremu. Prezentuje się chyba nawet lepiej niż dęby rogalińskie – jego 810 cm obwodu stawiają go na szóstym miejscu wśród dębów w Polsce. Z dębem tym, nazywanym wcześniej też Piastowskim lub Królewskim, wiąże się kolejna legenda – miała tu odbyć się narada wojenna z udziałem Władysława Łokietka przed wielką bitwą z Krzyżakami w 1331 roku. Chociaż obrona pasa jezior w wojnie z Krzyżakami jest wydarzeniem historycznym, narada pod dębem jest wytworem ludowej fantazji. Według obliczeń dendrologów dąb ma ok. 570 lat, w roku bitwy jeszcze go więc nie było, poza tym król Władysław Łokietek nie brał osobistego udziału w bitwie.
Spod dębu wracam do szosy zaniemyskiej, tym razem już nie błądząc jak tydzień temu.
19 grudnia, sobota – przejrzałem zbiór karykatur „Nic się nie zdarzyło!!!” Andrzeja Czeczota, drugi po zbiorze rysunków Zbigniewa Jujki. To samo pokolenie co Jujka, ale kreska całkiem inna, bardziej nawiązująca do art brut. Pamiętam dobrze jego rysunki z prasy z czasów PRL, te wydane w opublikowanym w 1980 roku zbiorku nie należą jednak do jego najlepszych. Cenzura epoki późnego Gierka na pewno nie przepuściłaby prac, w których artysta całkowicie szczerze dawałby wyraz swoim poglądom na temat rzeczywistości PRL.
20 grudnia, niedziela – wyjazd na mszę do kościoła pw. Narodzenia Najświętszej Marii Panny w Lubiniu. Co jeszcze można napisać o najpiękniejszym kościele w okolicach Śremu, który odwiedziłem już kilkadziesiąt razy? Wprawdzie ostatni raz byłem tu w 2017 roku. Po mszy po raz kolejny przypominam sobie pełen przepychu barokowy wystrój świątyni, jak zwykle z przewodnikiem Zenona Szymankiewicza w ręku.
20 grudnia, niedziela – „Tydzień Ziemi Śremskiej” informuje: „Tylko w listopadzie tego roku na terenie powiatu śremskiego poszczególne urzędy stanu cywilnego gmin wchodzących w skład powiatu wydały łącznie 115 aktów zgonu. To niemal trzykrotnie więcej aktów zgonu w stosunku do listopada 2019 roku, kiedy łącznie urzędy na terenie powiatu wydały ich 47.” Jeśli to prawda, to gorzej niż w skali całego kraju, gdzie śmiertelność w stosunku do listopada 2019 r. wzrosła „tylko” o 100 procent. 😦
20 grudnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
23 grudnia, środa – podsumowanie tygodnia. W tygodniu, na który przypadły święta Bożego Narodzenia, liczba tłumaczeń o połowę mniejsza niż zwykle. Pracowałem tylko trzy dni.
24 grudnia, czwartek, do 27 grudnia, niedziela – święta Bożego Narodzenia u siostry i jej rodziny na Górnym Śląsku. Do końca miałem obawy przed tym wyjazdem, rząd apeluje o pozostanie w domach. Przeważyło pragnienie spotkania się z siostrą, której nie chcę sprawić przykrości odmową w odpowiedzi na zaproszenie. W 2014 roku zdiagnozowano u niej nowotwór. Ileż razy była w szpitalu, przechodziła chemioterapię… Walka o jej życie spowodowała, że choroba się zatrzymała, ale na jak długo? Skutkiem ubocznym chemioterapii był zator płucny, który ją dodatkowo osłabił. Wejście na czwarte piętro jest dla niej dużym wyzwaniem.
Mój szwagier, mąż siostry, od ośmiu lat jest na emeryturze górniczej. Dorabiał w wielu firmach, obecnie pracuje przy produkcji serków w Danone, a ostatnio również w swojej parafii, wykonując prace porządkowe.
Moja siostrzenica również ma bujne życie zawodowe (i nie tylko 🙂 ). Pracuje obecnie w Żabce, ale na czarno, bez ubezpieczenia. Nie wiedziałem, że tak duża i znana sieć zatrudnia pracowników na czarno… Moja siostrzenica chce teraz zostać… motorniczą tramwaju. Chodzi na kurs przygotowujący, w styczniu czeka ją egzamin. Lubi sobie pospać i nie bardzo ją sobie wyobrażam zaczynającą pracę o czwartej rano, ale trzymam kciuki, aby jej się udało.
28 grudnia, poniedziałek – powrót pociągiem z Górnego Śląska do Poznania i potem autobusem do Śremu. Już podczas jazdy odbieram kilkanaście telefonów. Czy pracuje pan? Czy możemy przyjść z tłumaczeniem? Na kiedy pan to zrobi? Mój stały klient chce mnie nawet zabrać jutro na tłumaczenie ustne u notariusza do Wrocławia, ale odmawiam. Będę miał dzisiaj i jutro mnóstwo pracy z tłumaczeniami pisemnymi.
29 grudnia, wtorek – rozmowa telefoniczna z F. i jego córką A. F., stały klient, oraz jego żona zadzwonili do mnie wczoraj, akurat kiedy wysiadałem z pociągu w Poznaniu, chcieli, abym przygotował ich córkę licealistkę do Olimpiady Języka Niemieckiego. Od razu odmówiłem, ale ponieważ harmider na dworcu nie pozwalał na dłuższą rozmowę, czułem się w obowiązku to wyjaśnić dzisiaj w spokojnych warunkach. Po kilku minutach rozmowy z F. mogłem porozmawiać też z A.
– Tak, tata wyjaśnił mi, w czym rzecz. Mogę się do ciebie zwracać po imieniu, prawda? Niestety już od dawna nie prowadzę lekcji, jestem tylko tłumaczem. Poza tym nie bardzo widzę sens w takim przygotowaniu, jeśli miałoby ono obejmować kilka godzin. Musielibyśmy się uczyć wiele miesięcy, albo i dłużej. Nie znam też wymagań na olimpiadzie. Sam brałem udział w Olimpiadzie Języka Niemieckiego i zająłem wtedy nawet ósme miejsce w finale, ale było to w 1981 roku, teraz ta olimpiada wygląda inaczej. Mogę ci pomóc, gdyby miała jakieś pytania dotyczące gramatyki czy słownictwa, ale regularne lekcje nie wchodzą w grę…
Szkoda, że muszę odmówić. A., którą pamiętam, kiedy była jeszcze w brzuszku mamy, a potem małą dziewczynką, sprawia wrażenie mądrej i rozsądnej dziewczyny, ale lekcjami rzeczywiście już od dawna się nie zajmuję i wątpliwe jest, abym kiedykolwiek powrócił do nauczania.
29 grudnia, wtorek – w szpitalu w Śremie rozpoczęły się szczepienia przeciwko koronawirusowi.
30 grudnia, środa – skończyłem lekturę książki „Bitwa o Poznań 1945” Zbigniewa Szumowskiego. Wrażenia z lektury mam mieszane. Wydana w 1971 roku książka jest pełna przemilczeń, dotyczących głównie okrucieństw Armii Czerwonej i udziału poznaniaków w szturmie na Cytadelę; bardziej od aspektów militarnych, na których skupia się książka, interesowały mnie też inne obszary historii, jak życie prywatne, codzienne; nie można jednak odmówić książce zalet. Jest pracą naukową, bardzo szczegółową w opisie miesięcznego oblężenia Poznania.
30 grudnia, środa – skończyłem przesłuchiwanie (po raz kolejny) 40-płytowego boksu Vivaldiego. Podobno Igor Strawiński lekceważąco powiedział, że Vivaldi napisał jeden koncert 500 razy, mnie jednak ta muzyka się podoba – nie tylko koncerty skrzypcowe, również na przykład kantaty.
Rok 2021
1 stycznia, piątek – i mamy nowy rok. Kiedy 4 marca zaczynałem pisanie tego bloga, „Dziennika czasów zarazy”, nie przypuszczałem, że z wpisami dojdę do 2021 roku, że epidemia potrwa tak długo. Kiedy wreszcie nadejdzie jej kres?
2 stycznia, sobota – podczas porannych zakupów w „Biedronce” stwierdziłem, że półlitrowa butelka Coli Original, którą zawsze kupuje na moje wycieczki rowerowe, podrożała z 0,99 zł do 1,69 zł. Przyczyna to oczywiście wprowadzony od nowego roku podatek cukrowy… Trzeba się będzie przestawić na kawę w termosie?
2 stycznia, sobota – kolejna wycieczka do dąbrowskich i grodzewskich lasów, już szósta od początku epidemii. W maju i listopadzie jeździłem po Łęgach Mechlińskich, do Dąbrowy, Grodzewa, Kotowa. Próbowałem też odnaleźć trasy na Łysą Górę i do „Białego Gościńca”; kiedyś dobrze je znałem, ale długa przerwa sprawiła, że wypadły z mojej pamięci. Którąkolwiek leśną drogę wybierałem za Grodzewem, na koniec wyjeżdżałem w Kotowie lub Zwoli. Wreszcie dzisiaj się udało.
Kotowo – maleńka osada nad Wartą, obejmująca chyba tylko dwa gospodarstwa, ale zniewalająca urodą tutejszej przyrody. Tuż nad Wartą znajduje się tu popularne wśród śremian miejsce biwakowe, ale Kotowo to przede wszystkim cztery potężne dęby – pomniki przyrody, które ostatnio odwiedziłem 2 maja. Znowu mogę je dotknąć, pogłaskać ich korę, nie zatrzymuję się jednak dłużej, chcę wreszcie odnaleźć Biały Gościniec. Zmiana strategii – zamiast leśnymi drogami postanawiam jechać z Kotowa ścieżką wzdłuż Warty, którą nigdy dotychczas nie jechałem – przynosi efekt, wreszcie odnajduję ruiny; jestem tu po raz pierwszy od lat 90.
„Biały Gościniec” jest oficjalną nazwą miejsca, które na mapach powiatów śremskiego i średzkiego widnieje od ponad stu lat. Na mapie Kreis Schrimm z 1914 roku jest zaznaczone jako „Weißer Krug”. Krug po niemiecku to nie tylko dzban, ale również gospoda i taką też funkcję pełniły zabudowania. Skąd gospoda na takim odludziu? Wyjaśnia to skrót „W.F.” na wspomnianej mapie, czyli Wagenfähre – miejsce przeprawy promowej przez Wartę dla końskich zaprzęgów, która istniało tu już w czasach zaboru pruskiego, na pewno też w okresie międzywojennym. W sieci można znaleźć dawne fotografie zabudowań; na tej z 1930 roku widać już polski szyld „Biały Gościniec” z podaniem nazwiska właściciela – Władysław Skrzypczak. Na czarno-białym zdjęciu widać grupę ośmiu osób, być może rodzinę właściciela, być może gości gospody.
Nie wiem, kiedy przeprawa przez Wartę przestała tu funkcjonować; w każdym razie jej zamknięcie nie oznaczało od razu ruiny budynku. W latach 60. lub 70. „Biały Gościniec” wydzierżawił malarz Jerzy Jurga, jedna z najbarwniejszych postaci w historii Śremu; odludne miejsce tuż nad brzegiem wolno płynącej rzeki sprzyjało twórczości artysty. W 1978 roku Jerzy Jurga za swoją nową letnią siedzibę obrał wprawdzie równie malowniczą chatę w Grodzewie. Tę już dobrze znam, leży przy wjeździe do grodzewskiego lasu, kiedyś były tu organizowane imprezy bractwa kurkowego, którego Jerzy Jurga był członkiem. Podczas moich spotkań z Jerzym Jurgą nigdy nie rozmawialiśmy o „Białym Gościńcu”, chociaż wiedziałem, że spędził w nim kawał życia. Szkoda, artysta zmarł w 2009 roku i już się nie dowiem, jak wyglądało jego życie w dawnej gospodzie.
„Biały Gościniec” od wielu lat jest ruiną, ruiną dawnego zespołu składającego się z widocznych na fotografii trzech budynków. Z jednego nie zostało już nic, z budynku gospodarczego z czerwonej cegły pozostały tylko fragmenty ścian, z budynku dawnej gospody i domu Jerzego Jurgi zachowało się więcej, nawet duża część dachu; w środku jest jednak tylko gruzowisko. Mieszkańcy powiatu śremskiego i średzkiego, w którym leży dawna gospoda (pobliskie Kotowo jest już w powiecie śremskim), pamiętają jednak o miejscu dawnej przeprawy i odwiedzają je, o czym świadczą walające się tu i ówdzie puszki po piwie i inne artefakty współczesnej cywilizacji :-). Gospodarzami terenu są jednak dzikie zwierzęta, między innymi bobry, które właśnie „ścinają” potężne drzewo położone tuż przy ruinach nad Wartą. Praca posunęła się już znacznie naprzód, niedługo drzewo runie.
Odbudowa „Białego Gościńca” jest już z pewnością niemożliwa. Konieczne byłoby rozebranie ruin i postawienie nowych budynków, a to nie miałoby sensu, ani z punktu widzenia ekonomicznego, ani turystycznego.  Można ewentualnie zastanowić się nad zabezpieczeniem ruin, które obecnie stanowią pewne zagrożenie dla zwiedzających. To już jednak jest w gestii władz gminy.
3 stycznia, niedziela – podsumowanie tygodnia. W ostatnim tygodniu roku liczba tłumaczeń była o połowę niższa w porównaniu z obłożeniem przed epidemią.
4 stycznia, poniedziałek – wybuchła afera ze szczepieniem przeciwko koronawirusowi starosty śremskiego. Według Narodowego Programu Szczepień w pierwszej kolejności mają być zaszczepione służby medyczne; tymczasem starosta również się zaszczepił, twierdząc, że szpital jest prowadzony przez powiat, a on jako starosta jest… właścicielem szpitala. Ciekawe, czy będą jakieś poważniejsze konsekwencje.
4 stycznia, poniedziałek – rozmowa klientki płacącej za zakupy przede mną w „Biedronce” z kasjerką.
– A pani zaszczepi się przeciwko koronawirusowi?
– O nie. Dwa lata temu szczepiłam się przeciwko grypie i o mało to życiem przypłaciłam…
6 stycznia, środa – podsumowanie miesiąca i roku. Dochód w grudniu był w mojej firmie o 20 procent niższy w porównaniu ze stanem przed epidemią. W ujęciu całorocznym dochód w 2020 roku był natomiast o 10 procent wyższy od dochodu w 2019 roku. Tłumaczeń było wprawdzie mniej; wyższy dochód wynikał z tego, że pod koniec 2019 roku podniosłem ceny tłumaczeń.
Nie taki straszny ten koronawirus, jak go malują, przynajmniej jeśli chodzi o skutki ekonomiczne w mojej branży – tłumaczeń…
7 stycznia, czwartek – telefon:
– Dzień dobry! Czy pan jest tłumaczem przysięgłym?
– Tak.
– Nazywam się… Jestem studentką na specjalizacji translatologicznej. Czy przyjąłby mnie pan na praktykę?
– Pani mieszka w Śremie?
Nie, w pobliżu. Musimy sobie teraz załatwić praktyki i szukam biura, które by mnie przyjęło.
– Nie prowadzę dużego biura tłumaczeń, pracuję w zasadzie sam. Niestety muszę więc odmówić. Proponuję skontaktować się z jakimś biurem w Poznaniu.
Tylko raz miałem praktykantkę w mojej firmie – osiem lat temu, w 2013 roku. Język znała całkiem dobrze, niestety okazało się, że teksty tłumaczone w mojej firmie (technika, prawo, ekonomia) w ogóle jej nie interesują, interesowała ją tylko literatura piękna, którą ja w mojej pracy zawodowej nigdy się nie zajmowałem. Po kilku bezowocnych próbach wykorzystania jej do pomocy w moich tłumaczeniach reszta praktyk upłynęła nam na poprawianiu przeze mnie tłumaczenia jej ulubionej książki, na co poświęcałem mój wolny czas. Nigdy później nie przyjąłem student ani studentki na praktyki.
9 stycznia, sobota – ukazało się okolicznościowe wydawnictwo upamiętniające XI Ogólnopolski Zjazd Bibliofilów, który odbył się w dniach 13-15 września 2019 r. w Poznaniu i Kórniku. Również wziąłem udział w zjeździe wraz z Krzysztofem Budzyniem i pięcioma osobami z Towarzystwa Miłośników Ziemi Śremskiej. Wydawnictwo jest okazją do przypomnienia sobie niektórych referatów (w książce ukazał się ich wybór), spotkań, rozmów, prezentacji… Zwiedzaliśmy też Złotą Kaplicę w katedrze, Bibliotekę Kórnicką i Izbę Pamiątek Regionalnych w Bninie. I pomyśleć, że ponad rok temu nikt nie słyszał o koronawirusie…
9 stycznia, sobota – kolejny wyjazd do lasów grodzewskich. Tydzień temu po wielu latach udało mi się odnaleźć „Biały Gościniec”, dzisiaj może uda się trafić na Łysą Górę. Łysą Górę, najwyższy szczyt w okolicach Śremu, odwiedzałem wielokrotnie, ale ostatnio byłem tam kilkanaście lat temu. Zapamiętałem ją jako jeden z ładniejszych punktów widokowych w okolicy, z ciągnącymi się w dole lasami; widać było nawet południowy brzeg Warty. Słyszałem, że ostatnio zbudowano na niej wieżę przeciwpożarową, która jest zaznaczona na Google Maps.
Jazda leśnymi drogami w zimowej aurze jest jednym z przyjemniejszych doświadczeń rowerzysty. Śniegu nie napadało bardzo dużo (w samym Śremie prawie go nie ma, już stopniał), utrzymuje się jednak na drogach, białym puchem obsypał drzewa. Las jest pusty, ale bynajmniej nie cichy, słychać odgłosy ptaków, ale nie śpiew, jakby stukanie, zwłaszcza w głębi lasu, z dala od najbliższych wiosek.
Moje kilkakrotne próby znalezienia znajomego szczytu w ostatnich miesiącach kończyły się niepowodzeniem; jadąc drogami i ścieżkami, zawsze wyjeżdżałem w końcu w Kotowie lub Zwoli. Orientację w terenie komplikuje dodatkowo fakt, że drogi w tym kompleksie leśnym zostały w ostatnich latach poprzegradzane barierkami; nie zabraniają one wstępu pieszym i rowerzystom, są raczej zaporą dla samochodów, które chciałyby się wedrzeć do leśnej głuszy.
Opierając się na Google Maps, przejeżdżam za jedną z takich barierek, jadę bardzo urokliwą leśną drogą i… hura!, wreszcie jest, szczyt który zapamiętałem. To na pewno to samo miejsce, ale… gdzie jest wieża przeciwpożarowa, o której słyszałem? Niczego takiego nie ma na szczycie. Pod szczytem stoi wprawdzie niewielka drewniana konstrukcja; ostrożnie wdrapuję się po pokrytych śniegiem szczeblach; roztacza się z niej ładny widok zaśnieżonego lasu, ale to na pewno nie ta wieża, jest na to niska, to raczej jakiś punkt obserwacyjny dla myśliwych.
Czyżbym niewłaściwie do tej pory lokalizował Łysą Górę; czy szczyt, którą za nią dotychczas brałem, nie był Łysą Górą? Trzeba poczekać, może do cieplejszej pory roku, aby rozwiązać tę zagadkę.
Decyduję się wracać inną trasą, której do tej pory nie jechałem. Ośnieżony las sąsiaduje z rozległą polaną czy polem, jazda w dół i w górę (ukształtowanie terenu jest bardzo urozmaicone), po drodze mijam krzyż z napisem „02 IV 05 JPII” (również nigdy wcześniej go nie widziałem), wreszcie docieram do „Białego Gościńca”, przy którym byłem tydzień temu. Przy ruinach tydzień temu bobry ścinały duże drzewo; dzisiaj widzę, że ich praca zakończyła się powodzeniem, drzewo leży zwalone na ścieżce, częściowo zagradzając mi drogę. Bobry zrobiły to, aby pozyskać teraz, zimą, kiedy mają tak mało strawy, pożywienie w postaci gałązek, niedostępnych dla nich, kiedy drzewo rosło.
Z „Białego Gościńca” przejeżdżam brzegiem Warty do Kotowa (po drodze spotykam pierwszych ludzi, grupę trzech rowerzystów), stamtąd przez Dąbrowę do Śremu.
9 stycznia sobota – skończyłem przesłuchiwanie (po raz kolejny, jak wszystkich moich płyt) 30-płytowego boksu Edwarda Elgara. Wrażenia z tej muzyki mam mieszane. Elgar jest autorem marszu „Pomp and Circumstance”, granego zawsze w finale londyńskich „Promsów” (też go lubię), „Enigma Variations”, koncertu wiolonczelowego, lubię też jego utwory kameralne, ale ogólnie nie jest to wybitna muzyka.
10 stycznia, niedziela – czterogodzinna wycieczka do Rogalina, ale nie do parku, który już tyle razy zwiedzałem, i nie do pałacu, który z powodu epidemii pewnie jeszcze długo będzie zamknięty, tylko w miejsce dotychczas w ogóle mi nieznane. Chociaż przejeżdżałem przez Rogalin setki (tysiące?) razy, dzisiaj po raz pierwszy za kościołem św. Marcelina a przed wejściem na dziedziniec pałacowy skręciłem w lewo, kierując się tabliczką z napisem „Łęgi”. Potem jeszcze krótki przejazd przez park i po przekroczeniu furtki wiodącej od zachodu na teren zespołu pałacowo-parkowego jestem na miejscu – na Łęgach Rogalińskich.
Rogalin dębami słynie, ale większość turystów chce zobaczyć tylko te trzy najsławniejsze : Lecha, Czecha i Rusa, rosnące nieopodal pałacu. A przecież dębów jest tu o wiele więcej, w parku angielskim i przede wszystkim na łęgach, łącznie około półtora tysiąca.
Łęgi Rogalińskie są całkiem inne od dobrze mi znanych Łęgów Mechlińskich koło Śremu. Te drugie są właściwie lasem grądowym z dodatkiem bagiennych łąk, w Rogalinie mamy rzeczywiście łęgi, zgodnie z etymologią tego słowa, spokrewnionego z łąką.
Zaraz po przekroczeniu furtki parku wita mnie rozległa pusta przestrzeń, porośnięta przeważnie niską roślinnością, ale bardzo urozmaicona. To starorzecze Warty, wszędzie widać stojące wody, dawne zakola rzeki. Grunt jest też podmokły i trzeba uważać, gdzie się stąpa, na koniec będę miał ubłocone buty. Są też i dęby, niektóre rosnące pojedyncze, inne w grupach, żywe i już uschłe. Nad samą Wartą są otoczone siatką, jako ochrona przed bobrami.
Teren nie jest całkiem bezludny. Po łęgach spaceruje kilka osób, w tym jedna kobieta z psem. Spotykam też rodzinę, która mówi, że idzie zobaczyć Lecha, Czecha i Rusa. Te trzy dęby? To musicie się cofnąć, one są w parku, w całkiem innym kierunku.
Teren jest bardzo interesujący, zwłaszcza dla przyrodnika, ale może fascynować też zwykłego turystę, zwłaszcza fotografa, który znajdzie tu mnóstwo motywów. W ubiegłym roku doszło do konfliktu pomiędzy właśnie fotografami, mianującymi się obrońcami przyrody, a Majątkiem Rogalin, właścicielem terenu, który zaczął tu sadzić wierzby. Protestowano przeciwko niszczeniu krajobrazu; wierzby miały zasłaniać widok na dęby. Było to wprawdzie chyba w innym miejscu łęgów, ponieważ tu tych nasadzeń nie widzę. Jako laik w sprawach przyrodniczych nie rozstrzygam, kto miał rację; myślę, że Majątek dąży do stopniowego przywracania dawnego krajobrazu tych terenów, które jeszcze na początku XIX wieku wyglądały inaczej. W 1842 roku Edward hrabia Raczyński pisał w swoich „Wspomnieniach Wielkopolski”:
Obszerne wkoło Rogalina knieje w czterysta lat później [to jest w XVIII wieku] tak dalece były jeszcze gęste, iż zbrodnia w nich bezkarność, a nieszczęśliwi od świata stroniący schronienie znajdować mogli. W końcu zeszłego wieku widzieliśmy w tym lesie nad drogą do Poznania prowadzącą, wśród gęstych zarośli, mogiły zabitych podróżnych; obok nich stał krzyż wystawiony na grobie pustelnika, który około roku 1780 tu osiadł; kilkanaście lat przemieszkał i tu na osobności życia dokonał: nikt nie wiedział skąd ten człowiek przybył; nikt pochodzenia jego nie znał; głębokie blizny, ślady ran odniesionych jednały mu poszanowanie okolicznych mieszkańców, którzy potrzeby jego opatrywali.
Rogalińskie knieje już nie wrócą; pozostał jednak bardzo interesująco przyrodniczo i krajobrazowo obszar wart zachowania i może też częściowego odtworzenia. Bardzo interesujący i też bardzo obszerny. Łęgi ciągną się na północ od samego Śremu. W pierwszych tygodniach epidemii przejechałem rowerem i zwiedziłem odcinek do Trzykolnych Młynów;  kiedyś chciałbym przejechać też brzegiem Warty od Radzewic przez Świątniki, Rogalin do Rogalinka; wszędzie tu rosną dęby. Taka wycieczka potrwałaby wprawdzie cały dzień, muszę poczekać na cieplejszą porę roku.
10 stycznia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń 25 procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
11 stycznia, poniedziałek – po prawie rocznej przerwie wizyta u urologa. Od 1987 roku mam problemy z nerkami, od wielu lat też z prostatą. Badanie urologiczne – jedno z najbardziej nieprzyjemnych, któremu muszę się poddawać.
12 stycznia, wtorek – znowu przesłuchałem trzypłytowy zestaw „Solo Piano Music” Philipa Glassa w wykonaniu Jeroena van Veena. Brzmienie tych współczesnych, repetytywnych utworów bardzo się różni od klasycznej, romantycznej i impresjonistycznej muzyki na fortepian, której zwykle słucham. A jednak ma w sobie coś wciągającego.
13 stycznia, środa – w laboratorium „Diagnostyka” przy szpitalu w Śremie (działa od niedawna, kiedyś była tu apteka) wykonałem badanie PSA zlecone przez urologa. Mimo zimna i śniegu do laboratorium pojechałem rowerem, w środku czekało już około dziesięciu osób. „Chcieliśmy zimy, to ją mamy”, komentuje jeden z czekających. Wracając, przed szpitalnym oddziałem ratunkowym spotykam drugą kolejkę – sześciu osób czekających na badanie wymazowe w kierunku koronawirusa. Te muszą czekać na zewnątrz. „A pani na którą godzinę?”, pyta jedna z czekających. Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał stanąć w tej kolejce.
16 stycznia, sobota – kolejna czterogodzinna wycieczka do Rogalina, tym razem, aby przypomnieć sobie – po raz enty – dęby rogalińskie. Widziałem je już dziesiątki razy, ale kiedy ostatnio przy takiej mroźnej i śnieżnej pogodzie? Chyba kilkanaście lat temu. Termometr na moim bloku pokazuje temperaturę -3° C, trzeba też uważać na drodze – całkowicie czarny jest tylko odcinek drogi wojewódzkiej ze Świątnik do Rogalina, droga powiatowa ze Zbrudzewa do Świątnik jest jedynie częściowo odśnieżona, co wymusza wolniejszą i ostrożną jazdę.
Pokryty całkowicie śniegiem park  przy rogalińskim pałacu sprawia niezwykłe wrażenie, również swoją bezludnością, mróz zniechęca spacerowiczów, których latem jest tu dużo. Ale przy trzech najważniejszych, w każdym razie najsłynniejszych dębach spotykam młodego mężczyznę, który właśnie ustawia statyw z aparatem fotograficznym.
– Myślę, że jeszcze ciekawsze widoki znajdzie pan na dole, na łęgach – rzucam mimochodem.
– Tak wiem, wychowałem się tu – odpowiada mężczyzna, a ja jeszcze raz podchodzę do rogalińskich sław: Lecha, Czecha i Rusa.
Ne dziwię się malarzom, rysownikom, fotografom, że tak upodobali sobie te trzy dęby; są one naprawdę bardzo fotogeniczne, chociaż wszystkie chyba już martwe. Konary wszystkich trzech muszą być podpierane drewnianymi słupami, co upodabnia je do zgrzybiałych starców podpierających się laskami; przed dotykiem turystów chroni je drewniane ogrodzenie (pamiętam jeszcze czasy, kiedy ogrodzenia nie było); nie zniszczyli ich jednak ludzie, tylko po prostu upływ czasu, a także kozioróg dębosz, owad, który upodobał sobie żerowanie na dębach. W tej zgrzybiałej postaci chyba jeszcze długo postoją.
Ale przecież dęby rogalińskie to nie tylko te trzy najsławniejsze. Jak pisałem tydzień temu, w parku, lasach i na łęgach w Rogalinie rośnie ich prawie półtora tysiąca. Tuż koło Lecha, Czecha i Rusa rośnie drzewko, pęd właściwie, zasadzony tu przez prezydenta Bronisława Komorowskiego w 2015 roku (na krótko przed upływem jego kadencji), o czym przypomina stosowna tabliczka. A przed wejściem na teren dziedzińca pałacowego rośnie… sklonowany dąb Rus. Botanikom z Instytutu Dendrologii w Kórniku udało się pozyskać fragment największego i najstarszego (liczy sobie około 800 lat) z rogalińskich dębów i po sklonowaniu zasadzili sadzonkę. Wprawdzie jeszcze długo poczekamy, zanim stanie się ona (jak i dąb Komorowskiego) prawdziwym dębem.
Po spacerze w parku angielskim schodzę też do dolnego ogrodu, czyli parku w stylu francusko-holenderskim; pod stopami chrzęszczy śnieg, a nagie rzeźby ogrodowe muszą bardzo marznąć z zimna :-). Warto przyjechać tu wiosną lub latem; może pałac wtedy też będzie już otwarty?
16 stycznia, sobota – przesłuchałem czteropłytowy zestaw wszystkich koncertów fortepianowych Johna Fielda. Ten żyjący na przełomie klasycyzmu i romantyzmu irlandzki kompozytor miał wywrzeć duży wpływ na Chopina i rzeczywiście słychać to w muzyce naszego największego kompozytora, chociaż – przyznajmy to – muzyka Chopina jest o wiele głębsza, bogatsza w brzmianie. Mimo to koncerty Fielda podobają mi się. Z jego utworów solowych mam natomiast tylko komplet nokturnów.
17 stycznia, niedziela – przy jedenastostopniowym mrozie pojechałem tylko na krotką przejażdżkę po parku Powstańców Wielkopolskich za Wartą. Jak się okazało, wcale nie znam wszystkich jego zakątków, chociaż to moje miasto.
Przy farze odkryłem nekrolog Wiesława Romanowskiego, emerytowanego dyrektora Poznańskiego Ośrodka Reumatologicznego w Śremie. Znałem go, dawno temu jako dziennikarz „Gazety Śremskiej” przeprowadzałem z nim wywiad. Zmarł 13 stycznia, nie wiedziałem o jego śmierci.
17 stycznia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o dziesięć procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
18 stycznia, poniedziałek – w Śremie mróz 13 stopni, to chyba rekord tej zimy. Z samego rana odwiedziłem firmę znajomego, który wybudował się na Grunwaldzkiej, aby zawieźć mu tłumaczenie. Jazda w śniegu w takich warunkach wymaga dużej ostrożności…
19 stycznia, wtorek – wysłuchałem kompletu „Das wohltemperierte Klavier” Glenna Goulda. Wciąż wolę wykonanie Rosalyn Tureck, ale i preludia i fugi wykonywane przez Goulda mogą być interesujące.
20 stycznia, środa – przedwczoraj zmarła Maria Koterbska. Bardzo ją lubiła moja mama, była piosenkarką jej młodości. Ja też lubiłem jej głos, chociaż nie można było powiedzieć, że byłem jej fanem. Kiedy byłem w liceum, przyznanie się do słuchania Koterbskiej byłoby zresztą obciachem :-). Mam tylko jedną jej płytę, składankę największych przebojów, i dzisiaj też ją przesłuchałem, „Wrocławską piosenkę” nawet kilkakrotnie. Maria Koterbska najbardziej kojarzy mi się z piosenkach o wrocławskich niebieskich tramwajach, pewnie dlatego, że, mam specjalny stosunek do tego miasta, bardzo je lubię i staram się być we Wrocławiu co roku.
22 stycznia, piątek – zmarł Henryk Jerzy Chmielewski, czyli Papcio Chmiel. Jak wszyscy w szkole podstawowej, w latach 70. zaczytywałem się „Tytusami”, doszedłem chyba do dziewiątej księgi („Tytus na Dzikim Zachodzie”), potem odszedłem od komiksu. Czasami zaglądałem też do późniejszych „Tytusów” (Papcio Chmiel narysował ich kilkadziesiąt), ale miałem wrażenie, że autor stracił już wenę twórczą, że się powtarza. Mimo to jego zasługi dla polskiej kultury są ogromne.
22 stycznia, piątek – wysłuchałem płyty „Voice of an Angel” Charlotte Church. Nagrała ją w 1998 roku, kiedy miała… 12 lat, głos jeszcze nie w pełni wykształcony, ale już przepiękny, prawdziwie anielski :-). Potem zmieniła gatunek muzyki, zaczęła śpiewać pop, tej części twórczości już nie znam.
23 stycznia, sobota – planowana wycieczka do Poznania zakończyła się już w Niesłabinie. Deszcz zmusił mnie do odwrotu.
23 stycznia, sobota – obejrzałem film „Mały światek Don Camilla” na stronie Kultura 2. To chyba pierwszy film od kilku lat, który obejrzałem w całości.
Na stronę Kultura 2, czyli stream Telewizji Polskiej trafiłem przypadkiem w tym miesiącu. Mnóstwo ciekawych programów, dawnych seriali, które pamiętam jeszcze z dzieciństwa, i filmów, zarówno archiwalnych jak i współczesnych. Raczej nie będę często go oglądał, praca mi to uniemożliwia, ale może w weekendy…
24 stycznia, niedziela – wyjazd na mszę w kościele Wszystkich Świętych w Poznaniu. Pogodowo jeden z najbardziej pechowych wyjazdów – od Rogalinka do samego Poznania pada na przemian śnieg i śnieg z deszczem, które będą mi towarzyszyć też w drodze powrotnej. Moje włóczkowe rękawiczki po krótkim czasie są całkowicie przemoczone, co w temperaturze 2 °C powoduje grabienie rąk i niemożność swobodnego operowania nimi.
W lesie pomiędzy Sasinowem i Wiórkiem napotykam też na trzy wozy straży pożarnej a przy nich… wypalony samochód. Jest już po akcji, wrak mercedesa trzeba teraz załadować na lawetę pomocy drogowej i odwieźć. Na szczęście kierowca nie ucierpiał, opowiada teraz mężczyźnie, który wybrał się do lasu na spacer z psem, jak podczas jazdy nagle zaczął wydobywać się dym spod maski. Wreszcie w coraz gęstszym śniegu z deszczem dojeżdżam na ulicę Grobla w Poznaniu.
Do kościoła Wszystkich Świętych w Poznaniu zaglądałem do tej pory tylko dwukrotnie, ostatni raz kilkanaście lat temu, chociaż obok budynku przejeżdżam bardzo często. Znałem jego historię; wiedziałem, że był kościołem ewangelickim, ale z zewnątrz nie podobał mi się tak bardzo, nie czułem więc potrzeby dokładnego zapoznania się z jego wnętrzem. Dopiero w czasie epidemii, czasie zamkniętych muzeów i galerii sztuki, zacząłem jeździć na msze do zabytkowych kościołów w Poznaniu.
Pierwsze wrażenie po wejściu do świątyni na kilkanaście minut przed mszą – zaskoczenie i zachwyt. Wnętrze, wystrój kościoła są całkiem inne od jego dość konwencjonalnej architektury. Nie ma układu bazylikowego z nawami; jego wnętrze jest na planie elipsy, z ławkami ustawionymi w półkolu i ołtarzem pośrodku. Jak w dawnych kościołach ewangelickich wystrój jest o wiele skromniejszy, prostszy niż w kościołach katolickich z tego samego okresu, jakże pełna smaku jednak jest ta prostota – wnętrze tonie całe w bieli, oszczędnie podkreślanej złoceniami. Jest tylko jeden ołtarz z obrazem „Wieczerzy Pańskiej”, nad nim płaskorzeźba „Zmartwychwstanie Pańskie”, a po bokach figury czterech ewangelistów. Jak w innych świątyniach ewangelickich są też oczywiście empory.
Całość wywołuje podziw dla kunsztu XVIII-wiecznego niemieckiego architekta (był nim Anton Höhne, mieszkaniec Poznania) i dekoratorów, ale też dla polskich restauratorów, którzy krótki czas temu odnowili świątynię.
Zaczyna się msza, do której służą nie ministranci, tylko… ministrantki. Wcześniej tylko raz widziałem dziewczęta służące do mszy, dawno temu we Włościejewkach (nie wiem, czy jeszcze tam są); myślę, że po niedawnym dopuszczeniu przez papieża Franciszka kobiet do posługi w charakterze również lektorów i szafarzy komunii będzie ich więcej. Zwraca uwagę też bardzo dobra akustyka kościoła; bardzo dobrze słychać księdza prowadzącego dialog z dziećmi i oczywiście organy, jedne z najsławniejszych i podobno najlepszych w Poznaniu. To chyba na jakimś koncercie byłem tu kilkanaście lat temu.
Zbudowany przez niemieckich ewangelików kościół, wtedy pod wezwaniem Świętego Krzyża, jest jednym z cenniejszych zabytków architektury sakralnej w Poznaniu. Niemieckim ewangelikom służył do 1945 roku; po wojnie został przejęty przez parafię Świętego Wojciecha, osobną parafią został dopiero w 1981 roku.
O ewangelickim dziedzictwo pamięta się w parafii, o czym świadczy na przykład zachowane niemieckie epitafium bankiera Goebella z XVIII wieku, dla nas Polaków najwybitniejszą postacią w dziejach parafii jest jednak Stefan Stuligrosz. Od 1945 roku pracował tu jako organista, mieszkał też na probostwie przy kościele. Jeszcze w czasie okupacji prowadził chór, którego kierownictwo powierzył mu ks. Wacław Gieburowski, kiedy ten został wydalony przez Niemców z Poznania. W 1945 roku mógł już oficjalnie założyć Chór Chłopięco-Męski im. Wacława Gieburowskiego, z którym koncertował w kościele. Kiedy w 1950 roku komunistyczne władze rozwiązały wszystkie organizacje kościelne, chór został przejęty przez Filharmonię Poznańską i rychło stał się sławny na całym świecie jako „Poznańskie Słowiki”. O tym wszystkim przypominają tablica pamiątkowa zawieszona w kruchcie i przede wszystkim pomnik Stefana Stuligrosza ustawiony przed kościołem. I ja słuchałem „Poznańskich Słowików” i miałem okazję zetknąć się z druhem Stuligroszem, ale to już temat na całkiem inną opowieść.
24 stycznia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 20 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
26 stycznia, wtorek – do Śremu przyjechała prokurator Ewa Wrzosek, „zesłana” tu na sześć miesięcy przez swoich przełożonych z Warszawy za nieprawomyślne poglądy (w ubiegłym roku usiłowała wszcząć śledztwo w sprawie wyborów prezydenckich). Przed budynkiem prokuratury powitało ją dużo osób – media, członkowie Stowarzyszenia Sędziów Polskich „Iustitia”, członkowie Komitetu Obrony Demokracji. Tylko śremian podobno było jak na lekarstwo. Gdybym wiedział, również przyszedłbym powitać niewygodną dla władz panią prokurator. Chociaż nie wiem, czy miałbym akurat czas – dzisiaj byłem na tłumaczeniu ustnym u notariusza.
26 stycznia, wtorek – po dwóch miesiącach znowu przesłuchałem siedmiopłytowy boks utworów na fortepian Griega. Bardzo mi się podobają zwłaszcza pierwsze trzy płyty z jego „Utworami lirycznymi” („Lyriske stykker”).
28 stycznia, czwartek – rząd poluzował obostrzenia związane z pandemią. Od 1 lutego zostaną otwarte m.in. galerie handlowe, co nie ma dla mnie znaczenia, oraz galerie sztuki i muzea, co z kolei ma dla mnie bardzo duże znaczenie :-).
28 stycznia, czwartek – na stronie Kultura 2 obejrzałem pierwszy odcinek serialu „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”. Nigdy go wcześniej nie widziałem, chociaż to jeden z najsłynniejszych seriali zrealizowanych w peerelowskiej telewizji. Po 40 latach film trąci już myszką i na pewno nie jest arcydziełem, mimo gwiazdorskiej obsady: już w pierwszym odcinku występuje Krzysztof Kolberger w roli Dezyderego Chłapowskiego, Mariusz Benoit w roli Karola Marcinkowskiego, Kazimierz Kaczor w roli Ludwika Franke, Grażyna Szapołowska jako Katarzyna, romansująca z Józefem, bratem Ludwika. Przyjemnie jest jednak oglądać epicką panoramę dziejów Wielkiego Księstwa Poznańskiego, której akcja rozgrywa się również 15 km od Śremu – w Turwi i Rąbiniu. W dalszych odcinkach zostanie wspomniany podobno również Śrem.
29 stycznia, piątek – prawie półgodzinne tłumaczenie rozmowy telefonicznej dla jednego ze stałych klientów. Z reguły nie biorę wynagrodzenia za takie tłumaczenia, nawet jeśli – jak dzisiaj – są tak długie i klient nadużywa mojej uprzejmości.
– Ile płacę? – pyta na koniec klient.
– Jak pan wie, robię to za darmo.
– O, dziękuję. To proszę, prezent dla pana – klient wręcza mi butelkę rumu.
Nie piję takich alkoholi, ale może kiedyś się przyda.
31 stycznia, niedziela – wyjazd na mszę do kościoła św. Wojciecha w Bninie. Tylko raz byłem na mszy w tym kościele, jakieś dziesięć lat temu, czas sobie go przypomnieć. Na wycieczkę do Poznania jest trochę za zimno – termometr na moim bloku pokazuje rano cztery stopnie mrozu. Jest nie tylko mroźno, ale i boczne drogi są oblodzone, o czym boleśnie się przekonuję, przewracając się z rowerem w Zbrudzewie. Na szczęście to tylko potłuczenia, nic mi nie jest. Do kościoła docieram na kwadrans przed mszą.
Nie tylko na tak zwanych ziemiach odzyskanych, lecz również w Wielkopolsce jest dużo kościołów, które są katolickie dopiero od 1945 roku, wcześniej były ewangelickie i służyły mieszkającym tu Niemcom. Taka świątynia jest też w Śremie, to kościół pw. Świętego Ducha (to wprawdzie przypadek szczególny, bo kościół, zbudowany w XVI wieku, był pierwotnie był katolicki, we władaniu protestantów był tylko w latach 1840-1945). Kościoły te dość łatwo można poznać, między innymi po emporach, czyli balkonach otaczających wnętrze, i po ogólnym układzie wnętrza. Takie jest też kościół w Bninie. Nie jest takim arcydziełem architektury jak kościół Wszystkich Świętych w Poznaniu, ale jest ładniejszy od kościoła Świętego Ducha w Śremie, również dlatego, że jest lepiej oświetlony.
Czy bninianie w pełni identyfikują się ze swoim kościołem, tak jak śremianie ze śremską farą, albo kórniczanie z kościołem Wszystkich Świętych przy rynku w Kórniku? Czasami mam wątpliwości, czy dla mieszkańców Bnina nie jest to „erzac”, miejsce tymczasowe, tak jak miejscem tymczasowym dla mieszkańców Dolnego Śląska, Pomorza i Mazur były ich domy jeszcze długo po wojnie. Rzecz w tym, że ich właściwy kościół, dawny kościół św. Wojciecha, którego początki sięgały jeszcze średniowiecza, istniał w całkiem innym miejscu, obok zachowanego cmentarza. Kiedy w 1942 roku zawaliła się jego wieża, Niemcy nakazali rozbiórkę kościoła. Po wojnie nie został on odbudowany, nabożeństwa i msze zaczęto odprawiać w opustoszałym kościele ewangelickim, którego wierni uciekli przed zbliżającą się Armią Czerwoną. Historię parafii i dawnego kościoła opisuje tablica informacyjna przy wejściu do obecnej świątyni. To jednak tylko historia bnińskich katolików i dawnego, średniowiecznego kościoła. Historię dawnych gospodarzy świątyni pomięto. Szkoda, bo to historia również ciekawa.
*
Historia kórnickich ewangelików zaczyna się już w XVI wieku, kiedy Górkowie, ówcześni właściciele miasta, przeszli na protestantyzm i oba kościoły w Kórniku i Bninie przekazali luteranom. Z tych czasów znamy imię tylko jednego luterańskiego pastora – Laurentiusa, który w 1566 roku został zdjęty z urzędu, oskarżony o błędną naukę dotyczącą Wieczerzy Pańskiej. Reformacja w Kórniku i Bninie trwała wprawdzie krótko; po wymarciu roku Górków i przejęciu miasta przez Czarnkowskich w 1592 roku oba kościoły wróciły w ręce katolików.
Ewangelicy powrócili tu dopiero w XVIII wieku wraz z coraz większym napływem ludności niemieckiej na teren Wielkopolski. Gmina ewangelicka powstała 27 października 1775 roku; krótko potem utworzono szkołę; kierował nią i posługę religijną sprawował pastor Licht ze Swarzędza. 1 kwietnia 1776 roku gmina powołała już własnego pastora, Laubera, pochodzącego z Sulechowa, który przedtem służył w parafiach w Piaskach, Jaraczewie i Książu. Za zgodą Teofili Potulickiej z domu Działyńskiej (czyli słynnej Białej Damy) w 1777 roku rozpoczęto też budowę kościoła w konstrukcji z muru pruskiego; właścicielka Kórnika znacząco wspomogła swoich poddanych różnowierców, ofiarowując 3000 guldenów oraz drewno i cegły niezbędne na budowę. Kościół poświęcono na Zielone Świątki 1777 roku. W tym samym roku z Bnina odszedł (do Śmigla) pastor Lauber; w 1778 roku przez krótki czas pastorem był Johann Georg Reder, który jeszcze w tym samym roku został przeniesiony do rodzinnych Rakoniewic; jego następcą został Johann Andreas Rotwitt, który wcześniej był pastorem w Miejskiej Górce. Pastor Rotwitt kierował bnińską parafią przez pięćdziesiąt lat, aż do przejścia na emeryturę w 1828 roku. Za jego urzędu Wielkopolska przeszła pod panowanie pruskie, a bnińscy Niemcy doczekali nadejścia swoich rodaków. Nowe pruskie władze wspierały ewangelickie parafie; gmina w Bninie otrzymywała roczną subwencję w wysokości 300 marek, która potem została zmniejszona do 125 marek. Przełom weków XVIII i XIX nie był jednak czasem tak dużych antagonizmów narodowościowych, jak sto lat później. Pastor Rotwitt, który słynął jako człowiek wielkiej uczoności, prowadził w swoim domu prywatną szkołę, do której uczęszczali synowie również polskich rodzin.
Pod koniec życia pastora Rotwitta wybudowano też nową świątynię. Stary kościół musiał zostać rozebrany w 1826 roku z powodu złego stanu konstrukcji, nowy poświęcono w pierwszą niedzielę po Święcie Objawienia Pańskiego w 1827 roku. W budowie znowu pomógł polski i katolicki właściciel Kórnika – hrabia Tytus Działyński, który ofiarował na ten cel materiały budowlane o wartości 1200 marek. W 1836 roku darowiznę w wysokości 1200 marek na rozbudowę probostwa przekazał też król pruski Fryderyk Wilhelm III
Następcą pastora Rotwitta został jego pomocnik w parafii, urodzony w Sulechowie Otto Wilhem Heinrich, który od 1840 do 1862 roku pełnił też funkcję superintendenta dekanatu śremskiego. Kolejnym pastorem, w latach 1880-1887, był Gustav Element, później, od 1888 roku Gustav Rückert. Wraz ze wzrostem liczby ludności niemieckiej parafia się rozrastała, obejmowała nie tylko miasta Bnin i Kórnik, lecz również okoliczne wioski: Borówiec, Kamionki, Czmoniec, Radzewo, Rogalin, Gądki i inne. Kres jej istnieniu położyła ucieczka Niemców w 1945 roku. Zostały tylko ślady tej społeczności: ukryte w zaroślach cmentarze, kaplice i, między innymi, kościół w Bninie. Pamiętajmy o jego historii, również tej sprzed objęcia budynku przez katolików.
31 stycznia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 40 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
1 lutego, poniedziałek – skończyłem lekturę książki „Mądrej głowie dość dwie słowie” Juliana Krzyżanowskiego. Pamiętam, że książkę zobaczyłem po raz pierwszy w dzieciństwie, u koleżanki z klasy, kiedy wpadłem do niej z wizytą (mieszkała w moim bloku, nad nami) i od tego czasu książka mnie ciekawiła, ale dopiero teraz miałem okazję przeczytać grube, trzytomowe dzieło, wyjaśniające znaczenie polskich przysłów.
Wrażenia mam mieszane. Większości przysłów opisywanych przez Krzyżanowskiego nie znam, brakuje natomiast wielu współczesnych, których etymologię chętnie bym poznał. Jest to jednak zrozumiałe, książka została po raz pierwszy wydana w 1958 roku i w zasadzie należy już do historii języka. Mimo to książka jest ciekawa, nie tyle jako książka o przysłowiach, ile o zjawiskach kultury, które za tymi przysłowiami się kryją. To w istocie 513 esejów o kulturze staropolskiej, która już dawno odeszła w przeszłość.
2 lutego, wtorek – wczoraj zmarł A., mój sąsiad mieszkający piętro wyżej. Miał tylko 59 lat, ale od dłuższego czasu uskarżał się na kłopoty z krążeniem. Od dwóch tygodni czuł się źle, wczoraj miał umówioną wizytę u kardiologa, ale nie zdążył. Rano przyjechało do niego pogotowie, reanimowano go, na próżno…
Dzisiaj po południu przyszła do mnie klientka, aby odebrać tłumaczenie. Widziała nekrolog na drzwiach wejściowych do bloku.
– Przepraszam, czy A. to ojciec może lekarza ginekologa?
– Nic mi o tym nie wiadomo, ale chyba nie.
– Taki młody… W listopadzie zmarł mój tato, też miał tylko 60 lat, ale nawet nie wyglądał na tyle. Koronawirus go pokonał… – Kobiecie załamał się głos.
– Bardzo mi przykro.
– Dziękuję, nic na to nie poradzimy.
4 lutego, czwartek – podsumowanie miesiąca. Dochód w styczniu był o 25 procent niższy w porównaniu ze stanem przed epidemią.
6 lutego, sobota – wyjazd na wystawę sztuki do Galerii Miejskiej „Arsenał” w Poznaniu, pierwsza od 25 października (potem zamknięto muzea i galerie, otwarto je ponownie 2 lutego), a właściwie na dwie wystawy: „AMZN” Tytusa Szabelskiego i zbiorową wystawę pod tytułem „Nowa kolekcja”. Mimo dwustopniowego mrozu pogoda dobra – czasami wygląda nawet zza chmur słońce, nie pada śnieg, ani deszcz, nie grozi mi więc wywrotka jak tydzień temu podczas wycieczki do Bnina. Krótko po otwarciu galerii o 12 jestem na miejscu.
AMZN to skrót od Amazon i temu centrum logistycznemu w Sadach pod Poznaniem poświęcona jest wystawa Tytusa Szabelskiego. Wystawa składa się z trzech części: pierwsza to oryginalne ulotki kolportowane wśród pracowników przez działający w zakładzie związek zawodowy, druga to kilka fotografii pod wspólnym tytułem „Ta fasada jest kłamstwem”, trzecia to video z nagranymi wypowiedziami pracowników.
Amazon, jak kiedyś Biedronka, nie ma w Polsce dobrej prasy. Podobnie jak największa w naszym kraju sieć dyskontów stał się synonimem dzikiego kapitalistycznego wyzysku, nieliczenia się z pracownikiem. Media, zwłaszcza te o nastawieniu lewicowym, lubią takie tematy i często nagłaśniały – prawdziwy lub rzekomy – problem wyzysku w zakładzie; teraz zajął się nim artysta.
Pod względem artystycznym wystawa jest udana. Największą wartość ma dobrze skomponowana instalacja video z komputerowymi animacjami schematów procesów logistycznych i dobrze dobranymi wypowiedziami pracowników. Eksponowane ulotki to dokumenty życia społecznego, nie sztuka, do takich dokumentów sięga też jednak teraz często sztuka współczesna, Tytus Szabelski miał więc pewne prawo je wykorzystać; fotografie też mają bardziej wymowę społeczną niż artystyczną.
A samo przesłanie wystawy? Lewicowe inklinacje środowiska artystycznego są widoczne od XIX wieku; od dawna to raczej prawicowe poglądy w tym środowisku są rzadkością; nic więc dziwnego, że i taką postawę – protestu przeciwko kapitalistycznej firmie – prezentuje autor wystawy. Ma do tego pełne prawo, jak też pracownicy firmy mają prawo uważać, że są wyzyskiwani.
Nie jestem pracownikiem firmy Amazon, trudno jest więc mi tu rozstrzygać, kto ma rację. Mam za sobą jednak 34 lata pracy zawodowej, jeszcze w schyłkowym PRL-u i później w wolnej Polsce, na etacie w państwowym zakładzie, w firmie prywatnej, a od dawna jako samozatrudniony. W moim zawodzie tłumacza również obecnie mam kontakt z bardzo wieloma firmami i przynajmniej pobieżnie znam relacje w nich panujące. Nie znam firmy, w której pracownicy byliby zadowoleni ze swoich zarobków – wszyscy uważają, że zarabiają zbyt mało. Wśród pracowników powszechne jest też przekonanie, że szefowie wymagają od nich zbyt dużo, że wprowadzają niepotrzebny stres. Że takie przekonanie panuje też w Amazonie, oczywiście wierzę.
Słuchając wypowiedzi pracowników Amazona, miałem jednak wrażenie, że nie wiedzą, jak wygląda praca gdzie indziej, to jest nie w korporacjach, wielkich koncernach, tylko małych firmach, firemkach, małych sklepach. W Polsce w takich małych firmach powszechna jest praca na czarno, bez ubezpieczenia, bez opłacanych składek na ZUS, a nawet jeśli jest to praca legalna, powszechna jest praktyka polegająca na wypłacaniu oficjalnie minimalnego wynagrodzenia, a reszty pod stołem, co kiedyś będzie miało wpływ na wysokość emerytury. W dużych korporacjach, mniemam, że również w Amazonie, takich praktyk nie ma.
Kolejna rzecz to jednostronność przedstawienia. Tytus Szabelski podkreśla, że, aby przygotować się do swojego projektu i poznać pracę w firmie, zatrudnił się w Amazonie w sezonie przedświątecznym (czyli bardzo pracowitym) jako zwykły pracownik. Prawdopodobnie nie miał możliwości zatrudnienia się na którymś z kierowniczych stanowisk. Gdyby miał taką możliwość, czy jego ogląd pracy w wielkiej kapitalistycznej firmie uległby zmianie? Niestety, tak jak szeregowi pracownicy narzekają na swoich szefów, tak samo szefowie mogliby coś powiedzieć o swoich pracownikach… :-). Nie piszę tu tylko o okresie PRL-u, kiedy to się mawiało „ludzie udają, że pracują, a państwo udaje, że płaci”. Również obecnie, 32 lata po upadku komunizmu, powszechne jest pragnienie, „aby się nie narobić, ale dorobić”; również dzisiaj znalezienie pracowników naprawdę kompetentnych i dobrych w tym, co robią, jest dla szefa bardzo trudne. Przypuszczam, że Tytus Szabelski jako artysta sam nie zatrudnia żadnych pracowników. Gdyby zatrudniał, może zmieniłby zdanie o kapitalistycznym wyzysku.
6 lutego, sobota – dopiero teraz obejrzałem wystawę „Nowa kolekcja”, której wernisaż odbył się w „Arsenale” 27 listopada, ze względu na pandemię i zamknięcie galerii oczywiście tylko online; teraz, po ponownym otwarciu galerii 2 lutego, widzowie mogą zobaczyć ją na żywo.
Chociaż wystawa zajmuje całe piętro „Arsenału”, jest dość mała, dużo w niej wolnych przestrzeni. Według folderu wystawa „pokazuje fragment odnowionego zbioru sztuki współczesnej Galerii Miejskiej Arsenał w Poznaniu […] pokazuje najnowsze nabytki, które możliwe były dzięki pozyskaniu grantu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz wsparcia Miasta Poznania”. Oznaczałoby to brak jakiejś myśli przewodniej spajającej wystawę i tak rzeczywiście jest, eksponowane prace takiego spajającego elementu ideowego nie mają, co nie oznacza, że wystawa nie jest interesująca.
Pierwsza bardzo dobra instalacja to „Robotnice” Pawła Matyszewskiego – grupa rzeźb… kobiecych piersi zawieszonych na ścianie. Można ją zinterpretować jako „cielesny rodzaj pracy, jakim jest znajdujące się poza ekonomiczną wyceną macierzyństwo”, jak głosi folder, można szukać też innych treści. Dla mnie instalacja była po prostu symbolem kobiecości, ale kobiecości zagrożonej w swej cielesności, zagrożonej w bardzo dosłowny sposób – starością, chorobą. Wykonane przez Pawła Matyszewskiego piersi, pełne zadrapań, często wręcz nieestetyczne, są dalekie od kanonów piękna kobiecego.
W tym samym pomieszczeniu podoba mi się też prosty czarno-biały tryptyk „Kwarantanna” Kuby Borkowicza, w lapidarny sposób symbolizujący współczesność, z którą musimy się zmagać od marca ubiegłego roku. W pomieszczeniu są także dwa video. W pierwszym – „Pocałunku miłości” Franciszka Orłowskiego – artysta zamienia się na ubranie z siedzącym na ławce bezdomnym; w drugim Jana Shostak przedstawia zapis rozmowy z imigrantami, w której uczestnicy proponują zastąpienie słowa „uchodźca” słowem „Nowak”. Oba video są dość naiwne w swoi przesłaniu (Jana Shostak nie zdaje sobie sprawy, że pozytywne lub negatywne konotacje przywiązują się do słowa na skutek jego używania w danych kontekstach, słowo „Nowak” na określenie uchodźcy wkrótce również zaczęlibyśmy więc postrzegać jako „brzydkie”, podobnie jak stało się to z niemieckim wyrazem „Gastarbeiter”), takie jest jednak prawo sztuki zaangażowanej.
Drugie pomieszczenie to dla mnie przede wszystkim Izabella Gustowska i jej cykl portretów połączonych z video „Względne cechy podobieństwa”. Wprawdzie nie bardzo rozumiem, dlaczego prace te pojawiły się na wystawie, ponieważ wcale nie są nowe (widziałem je wcześniej wielokrotnie), ekspresyjne portrety bliźniaczek, niby wyglądających tak samo, ale jakże różnych, wciąż robią na mnie ogromne wrażenie.
Po drugiej stronie widzimy „Recycled News” Jarosława Kozłowskiego, czyli polskie, rosyjskie i japońskie gazety zasłonięte papierowym płachtami. Praca, w zamyśle mająca chyba wskazywać na nieobiektywizm drukowanej prasy zaciemniającej rzeczywistość, jest interesująca; nie mogłem się jednak oprzeć wrażeniu, że to ostrze krytyki skierowane jest w niewłaściwą stronę. Papierowe gazety powoli odchodzą do lamusa, ustępują mediom elektronicznym, o wiele bardziej nieobiektywnym i  drapieżnym niż one – a o nich artysta nie mówi.
I wreszcie ostatnie pomieszczenie z video „Benighted” Marii Ornaf. Według prospektu video jest „wyrafinowaną formą gry z tradycją kina awangardowego”, co – w odniesieniu do formy pracy – jest trafnym spostrzeżeniem. A jakie przesłanie miałoby nieść te kilka zagadkowych czarno-białych scen, nakręconych rzeczywiście w poetyce jeszcze przedwojennego kina awangardowego – kobieta zrzucająca sukienkę, dziewczynka skacząca przez skakankę i inne? Trudno powiedzieć, ale też nie wiem, czy koniecznie trzeba doszukiwać się tych znaczeń. Video ogląda się z przyjemnością.
6 lutego, sobota – skończyłem lekturę zbioru opowiadań „So zärtlich war Suleyken” Siegfrieda Lenza, pierwszej książki w języku niemieckim, którą przeczytałem od dłuższego czasu. Książka po raz pierwszy została wydana w 1955 roku, mój egzemplarz pochodzi z 1961 roku, jest więc starszy ode mnie. Było to jedno z pierwszych dzieł Lenza, napisane długo przed wydaniem jego najsłynniejszej powieści „Lekcja niemieckiego”. „Lekcja niemieckiego” jest arcydziełem, czytałem ją jeszcze w liceum, potem była naszą lekturą na germanistyce. Oniryczno-groteskowe opowiadania o Sulejkach (taka wieś naprawdę istnieje, niedaleko Ełku, w którym Lenz się urodził) i przedwojennych, niemieckich Mazurach są całkiem inne, ale też mi się podobają. Prusy Wschodnie, Pomorze, Śląsk to dla Niemców ich kresy wschodnie, jak nasze Kresy dla nas, Polaków, kraina mityczna, nieomal baśniowa, za którą się tęskni.
7 lutego, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 30 procent niższa niż przed epidemią.
8 lutego, poniedziałek – w jednym z banków, w którym miałem do tej pory lokatę, zamieniłem ją na fundusz inwestycyjny. Długo się przed tym broniłem, nie znoszę funduszy, które są dla mnie formą hazardu, w końcu jednak skapitulowałem. Inflacja jest coraz wyższa, a oprocentowanie lokat jest teraz minimalne – 0,01 procent i nie wygląda na to, aby w bliskiej przyszłości wróciło do jakiegoś akceptowalnego poziomu. Czy to dobra decyzja, czy będę tego żałował? Nie wiem.
8 lutego, poniedziałek – śnieg, śnieg, „im bardziej pada śnieg, im bardziej prószy śnieg, tym bardziej sypie śnieg, jak biały puch z poduszki…” :-). Mieliśmy dzisiaj w Śremie prawie zamieć; nie pamiętam tak obfitych opadów śniegu od mojego zamieszkania w Śremie w 1987 roku. Zamierzałem dzisiaj pojechać rowerem do banku przy placu 20 Października, z powodu pogody poszedłem jednak pieszo, na rowerze mogłem się przewrócić i połamać. A po południu znowu pieszo do szpitala, gdzie o 14.50 miałem wizytę lekarską. Z powodu śniegu pan doktor się spóźnił i musiałem czekać półtorej godziny na moją kolejkę.
8 lutego, poniedziałek – na stronie Kultura 2 obejrzałem ósmy odcinek „Najdłuższej wojny nowoczesnej Europy”. Akcja odcinka rozgrywa się przeważnie w… Śremie, a głównym bohaterem jest ks. Piotr Wawrzyniak. Niestety twórcy serialu nie pofatygowali się na zdjęcia do Śremu, zamiast śremskiego gimnazjum przy ulicy Poznańskiej widzimy jakiś budynek w innym mieście (sceny dziejące się we wnętrzach były kręcone w liceum Marii Magdaleny w Poznaniu), a zamiast śremskiej fary całkiem inny, nieznany mi kościół. Mimo to serial coraz bardziej mi się podoba, oglądam go z przyjemnością.
9 lutego, wtorek – skończyłem przesłuchiwanie 40-płytowego boksu Brahmsa. Tym razem nie słuchałem go w całości, opuściłem na przykład dziewięć płyt z utworami na chór, które mało mnie interesują. Z Brahmsa lubię symfonie, jego utwory kameralne, utwory na fortepian, pieśni. Kompozytor podoba mi się może dlatego, że chociaż był romantykiem, jego twórczość ma w sobie dużo z ukochanego przeze mnie klasycyzmu. Podobnie jest u Chopina.
9 lutego, wtorek  – moja siostrzenica zdała egzamin państwowy na motorniczą tramwaju. Jej marzenie więc się spełniło. Może wreszcie będzie oznaczało to dla niej stabilne zatrudnienie.
10 lutego, środa – projekt ustawy PiS-u o podatku od reklam doprowadził do ogólnokrajowego protestu. Prywatne stacje telewizyjne, ale też internetowe witryny gazet wyłączyły nadawanie swoich programów i serwisów. Projekt ustawy jest powszechnie interpretowany jako skok na kasę prywatnych mediów i próbę podporządkowania ich przez rząd. Nigdy nie byłem zwolennikiem PiS-u, ostatnio ich polityka zaczyna budzić we mnie coraz większy sprzeciw. Wyrok Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji, zesłanie prokurator Ewy Wrzosek do Śremu, teraz ta ustawa. Do tej pory uważałem PiS tylko za partię populistyczną, teraz zastanawiam się, czy wysuwanych przez opozycję oskarżeniach o łamanie demokracji i dążenie do dyktatury nie tkwi cząstka prawdy.
13 lutego, sobota – na stronie Kultura 2 obejrzałem film „Wenecja” Jana Jakuba Kolskiego. To pierwszy jego film, jaki widziałem. Film dobry, nawet bardzo dobry, ukazujący wojnę oczami dziecka.  Odkryta przez mnie w styczniu Kultura 2 coraz bardziej mi się podoba; powracam do telewizji po raz pierwszy od 1995 roku, kiedy to pozbyłem się telewizora z mieszkania.
13 lutego, sobota – przesłuchałem trzypłytowy boks Elisabeth Schwarzkopf, wydany przez EMI. Mimo pozostawiającej wiele do życzenia jakości nagrań (w dużej części z lat 50. albo jeszcze starszych) słucha się jej z przyjemnością  Sopranistka urodziła się w Jarocinie, tak blisko Śremu.
14 lutego, niedziela – z powodu bardzo dużego obłożenia pracą ani wczoraj, ani dzisiaj nie pojechałem nigdzie rowerem. Dzisiaj zrobiłem tylko półtoragodzinną wycieczkę do parku im. Powstańców Wielkopolskich, potem wzdłuż brzegu Warty – mróz, na rzece sunie kra, jestem tuż przy rzece, ale nie wchodzę na przybrzeżny lód, który może się załamać pode mną. Po raz pierwszy zobaczyłem też Stary Młyn, czyli dawny młyn Sylwestra Szczepskiego, zaadaptowany w 2014 roku na apartamentowiec przy Popiełuszki 18.
14 lutego, niedziela – prawie godzinna rozmowa telefoniczna z Kają Puto, dziennikarką z Warszawy. Da tygodnie temu zamieściła ogłoszenie w grupie tłumaczy na Facebooku, że poszukuje tłumaczy, którzy mogliby opowiedzieć jej, jak wyglądała praca tłumacza w latach transformacji, na początku lat 90. Zgłosiłem się, chętnie udzielę informacji. Kaja Puto wyjaśniła, że pisze książkę na ten temat, która ma ukazać się w wydawnictwie Czarne, może w przyszłym roku. Rozmowa była miła, Kaja Puto, urodzona w 1990 roku, oczywiście nie pamięta tych czasów.
14 lutego, niedziela – podsumowanie tygodnia. Tydzień bardzo pracowity, praca nawet po kilkanaście godzin na dobę. Liczba tłumaczeń o 40 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
15 lutego, poniedziałek – dzisiaj obejrzałem ostatni odcinek serialu „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy” na stronie Kultura 2. Serial, oglądany przeze mnie po raz pierwszy, podobał mi się, chociaż jego pierwsza połowa, której scenariusz napisał Andrzej Twerdochlib, była ciekawsza od drugiej autorstwa Stefana Bratkowskiego. Twerdochlib pisał o codziennym życiu w Wielkim Księstwie Poznańskim, Bratkowski  o wekslach, spółkach, pożyczkach. Ostatni odcinek różnił się od pozostałych, opowiadał o powstaniu wielkopolskim, był filmem akcji. Przedstawione w nim wydarzenia – bitwa o koszary w Poznaniu, potyczka z niemieckim pociągiem pancernym – zostały zmyślone przez scenarzystę, ogólnie jednak odcinek, jak i cały serial, oglądało się z przyjemnością.
17 lutego, środa – skończyłem lekturę książki o powstaniach śląskich „Jak starka swego Zeflika na powstanie wysłała. Ludowe opowieści powstańcze”. Wrażenia z lektury mam mieszane. Książka nie ma żadnej wartości literackiej. Nie ma też wartości historycznej, niewiele można się z niej dowiedzieć o przyczynach, przebiegu i skutkach powstań śląskich; to zbiór 111 relacji, z których każda koncentruje się jakimś epizodzie powstańczym, widzianym z bardzo wąskiej perspektywy przeważnie prostego narratora; nie układają się one w ogólny obraz. Książka może być bardzo ciekawa dla Górnoślazaka, który dobrze zna topografię terenu i przebieg powstań, a ja takim czytelnikiem nie jestem. Mimo to książka, pisana częściowo gwarą śląską, może być interesującym dokumentem, pokazującym wielką historię z perspektywy szarego człowieka. Może kiedyś znowu po nią sięgnę.
18 lutego, czwartek – znowu przesłuchałem dziesięciopłytowy zestaw Muzia Clementiego, jeden z pierwszych nabytków w mojej kolekcji. Muzio Clementi – kompozytor epoki klasycyzmu, można go uważać za twórcę nowoczesnej muzyki fortepianowej. Dzisiaj mało znany; za życia był stawiany na równi z Haydnem, Mozartem, Beethovenem. Beethoven uważał, że jego sonaty są lepsze od sonat Mozarta. Opinia to chyba przesadna, ale w sonatach Beethovena słychać wpływ Clementiego.
Wykonania sonat na współczesny fortepian Pietra Spady podobają mi się o wiele bardziej niż te na pianoforte Costantina Mastroprimiano, które również mam w swojej kolekcji, a wieńczący zestaw „The Black Joke” znowu przesłuchałem dzisiaj kilkakrotnie.
20 lutego, sobota – wycieczka do Muzeum Okręgowego w Lesznie na wystawę „Ulicami dawnego Leszna. Podróż sentymentalna”. Właściwie miałem tego dnia pojechać do Poznania, ale dzień wcześniej, 19 lutego, dowiedziałem się o ponownym otwarciu tegoż dnia Muzeum Okręgowego w Lesznie z nową wystawą czasową. Nowa wystawa? Trzeba ją jak najszybciej zwiedzić – znowu rosnąca liczba zakażeń koronawirusem sprawia, że dopiero co niedawna placówka może być w każdej chwili ponownie zamknięta :-).
*
„Ulicami dawnego Leszna. Podróż sentymentalna” koncentruje się na ikonografii miasta – obrazach, grafikach, pocztówkach; towarzyszą im też jednak inne obiekty: porcelana, dawne książki, wyroby rzemiosła, nawet butelki ze starego browaru. Od map (z czasów zaborów, okresu międzywojennego i okupacji) eksponowanych na początku wystawy przechodzimy do placu Metziga, w okolicach którego najpierw zaczęli osiedlać protestanccy uchodźcy ze Śląska w XVII wieku, potem idziemy ulicą Kościelną, obok kościoła św. Mikołaja, do Rynku i zwiedzamy inne ulice i zakamarki miasta, jak malowniczą dzielnicę żydowską.
Wystawa jest z pewnością interesującą – dla leszczynian, dla których, zgodnie z tytułem, ma właśnie wartość sentymentalną  Ja również z ogromnym zaciekawieniem obejrzałbym wystawę z dawnymi widokami Śremu, zwłaszcza gdyby obok elementów dobrze mi znanych pojawiły się na niej nieznane, budynki, obiekty już nieistniejące. Leszczynianinem jednak nie jestem i chociaż byłem w tym mieście dziesiątki razy, nie znam dobrze topografii miasta, ten pierwiastek sentymentalny nie wchodzi więc u mnie w grę. Ważna jest dla mnie przede wszystkim wartość artystyczna obrazów i grafik – co więc można powiedzieć o niej w kontekście wystawy?
Najbardziej podobały mi się prace Romualda Bogaczyka, miejscowego artysty dotychczas w ogóle mi nieznanego. Jego pełne wyrazu grafiki i utrzymane w duchu impresjonizmu obrazy wywierają na widzu duże wrażenie, mają największą wartość; mam nadzieję, że kiedyś uda mi się pojechać na wystawę jego prac. Można do nich dodać niektóre obrazy Wilhelma Ballarina (Niemca, który po 1920 roku pozostał w Lesznie), a także prace, które dobrze znam z ekspozycji stałej: cztery widoki leszczyńskich bram Leona Rozpendowskiego i obrazek nieznanego artysty przedstawiający dzieci na tle pałacu Sułkowskich i leszczyńskich kościołów. Z racji moich zainteresowań kartograficznych dużo czasu spędziłem też przy mapach, a zwłaszcza przy kolażu Niemca Felda, który musiał opuścić swoją ojczyznę, ale pamiętał o niej chyba do końca życia, skoro stworzył z pamięci wycinankę przedstawiającą plan leszczyńskich ulic i opatrzył go dowcipnymi komentarzami.
Takich obiektów wprawdzie nie ma dużo. Większość obraz i grafik wartości artystycznej nie ma, to twórczość amatorska lub półamatorska; są więc eksponowane w Lesznie nie względów artystycznych, tylko właśnie sentymentalnych; z tego powodu są więc ważne dla mieszkańców miasta.
*
„Ulicami dawnego Leszna. Podróż sentymentalna” jest pierwszą wystawą zorganizowaną przez Muzeum Okręgowe po przeniesieniu siedziby z placu Metziga do dawnej synagogi na ulicy Narutowicza. Dawny budynek muzeum, w którym tyle razy byłem, odzyskała parafia ewangelicko-augsburska w Lesznie. Nasuwa się pytanie, jak teraz będzie funkcjonowało muzeum. Synagoga do tej pory była wykorzystywana tylko na wystawy czasowe, a dokąd przenieść wystawę stałą? Dawna salka z kolekcją judaików jest przecież za mała na taką wystawę. Obawiam się, że dyrekcja muzeum będzie miała ciężki orzech do zgryzienia. Najlepszym rozwiązaniem byłaby budowa nowego gmachu. Trzeba na to dużo środków, ale przykład Muzeum Śremskiego pokazuje, że jest to możliwe. Mam nadzieję, ze kiedyś się to uda.
21 lutego, niedziela – przeczytałem kolejnego „tygrysa” – „Ostatni lot admirała” Witolda Kurpisa, o zestrzeleniu samolotu admirała Yamamoto nad wyspą Bougainville w 1943 roku. O ile nie interesują mnie opisy militarnych kampanii wielkich związków taktycznych podczas II wojny światowej, o tyle opisy akcji specjalnych, wywiadowczych i całej tej otoczki wojny – już tak.
21 lutego, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
22 lutego, poniedziałek – oddałem do naprawy rower. Do wymiany są klocki hamulcowe, poza tym prawdopodobnie jest już wyrobiona zębatka, na której ślizga się łańcuch.
23 lutego, środa – na stronie Kultura 2 skończyłem oglądanie serialu „Niewiarygodne przygody Marka Piegusa” z 1967 roku. Z powodu wizyt klientów nie wszystkie odcinki obejrzałem w całości; wrażenia mam raczej negatywne. Serial różni się od książki Niziurskiego w tym sensie, że Marek Piegus jest w nim rzeczywiście główną postacią, która ściga przestępców i prowadzi harcerskie śledztwo w sprawie zaginięcia detektywa Hippollita Kwassa (w książce był nim harcerz Teodor), to rozwiązanie konstrukcyjne jest więc lepsze niż w powieści, mimo to  książka bardziej mi się podobała. Wydaje się, że absurdalny humor Niziurskiego sprawdza się tylko w literaturze, trudno go przenieść na ekran. Grający tytułową rolę Grzegorz Roman był chyba gwiazdą w latach 60., obecnie jego gra sprawia wrażenie nijakiej, jego umiejętności bledną w porównaniu z tym, co w latach 70., latach mojego dzieciństwa, w serialach dla młodzieży pokazali Henryk Gołębiewski i Filip Łobodziński. Obaj odnaleźli się, znaleźli uznanie, zresztą również w życiu dorosłym, w przeciwieństwie do Grzegorza Romana, którego kariera nie wyszła poza dziecięce role w latach 60.
25 lutego, czwartek – odebrałem z naprawy rower i natychmiast oddałem go z powrotem do warsztatu. Chociaż wskazywałem na możliwe problemy z zębatką, mechanik ograniczył się do regulacji biegów i przesmarowania łańcucha. Dopiero kiedy kazałem mu wsiąść na rower i przejechać się, przyznał mi rację, że należy wymienić zębatkę.
25 lutego, czwartek – przesłuchałem 19-płytowy boks Heinricha Schütza, uważanego za najwybitniejszego niemieckiego kompozytora przed Bachem. Muzyka rzeczywiście dobra, ale trochę monotonna – same religijne utwory wokalne, wszystkie w wykonaniu jednego zespołu: Cappella Augustana.
26 lutego, piątek – skończyłem lekturę „Placówki” Bolesława Prusa. Książka była chyba lekturą w szkole podstawowej; podobnie jak w przypadku „Syzyfowych prac” Żeromskiego nie pamiętam już, czy ją czytałem. Wydaje mi się, że również z niej przeczytałem tylko jakieś fragmenty, ogólnie książka mi się wtedy nie podobała.
Obecne wrażenie jest całkiem inne. Nie rozumiem, dlaczego „Placówka” uchodzi za nudną dydaktyczną powieść. Jest bardzo dobrze skonstruowano, napisana świetnym językiem. Jest zwykle interpretowana jako pochwała polskiego chłopa broniącego się przed zalewem germanizacji, a przecież jej wymowa jest o wiele szersza, głębsza. Postaci w książce nie są przedstawione w jednoznacznie dobrym czy złym świetle, również Niemcy nie są krwiożerczymi Niemcami z antypruskiej propagandy. To nie jest książka o germanizacji, tylko o polskiej wsi i jej mieszkańcach – zachowujących się nieracjonalnie, głupich, a jednocześnie upartych, gotowych do pomocy bliźniemu jak i do okrucieństwa. „Placówka” nie jest takim arcydziełem jak „Chłopi” Reymonta, zajmuje jednak ważne miejsce w historii polskiej literatury.
27 lutego, sobota – wyjazd na wystawę „Wokół sacrum. Fascynująca sztuka śląska XIV-XVI wieku” w Muzeum Archidiecezjalnym w Poznaniu, chociaż plany na ten dzień miałem całkiem inne. Dzień wcześniej odkryłem, że Krakowski Salon Poezji Anny Dymnej w Teatrze Muzycznym w Poznaniu wznawia działalność i miałem nadzieję, że uda mi się zdobyć bilet na pierwszy spektakl po przerwie – Andrzeja Grabowskiego recytującego poezję Jesienina
– Czy są bilety? Tak jeden się znajdzie – odpowiedziała na moje pytanie pani w kasie. – A nie, przepraszam. Rzeczywiście był jeden, ale widzę, że ktoś go już kupił. Może pan poczekać, może ktoś zwróci.
Jednak nie będę czekał. Mam już przygotowany plan B.
*
Muzeum Archidiecezjalne we Wrocławiu pragnąłem zwiedzić od dawna, chyba już od lat 90. Z planów tych nic nie wyszło, przy okazji moich wizyt we Wrocławiu zawsze wybierałem inne placówki muzealne, a teraz okazało się, że plany muszą być odsunięte w czasie – może na kilka lat. W muzeum trwa remont, który na pewno szybko się nie skończy. Na szczęście perspektywa braku dostępu do całej bogatej kolekcji dla publiczności skłoniła dyrekcję muzeum do nietypowego kroku – podzielenia się nią na czas remontu z innymi muzeami. I tak do Muzeum Narodowego we Wrocławiu trafiła „Madonna pod jodłami” Lucasa Cranacha, najcenniejszy obiekty z muzeum, a do Muzeum Archidiecezjalnego w Poznaniu 20 obrazów i rzeźb z Wrocławia.
Śląską sztukę średniowieczną znam dość dobrze dzięki wizytom w Muzeum Narodowym przy placu Powstańców Warszawy, gdzie zajmuje ona cały obszerny dział. Chociaż do muzeum przyjeżdżam zwykle na wystawy czasowe, do działu sztuki średniowiecznej zawsze zaglądałem z przyjemnością – sztuka ta jest wiele ciekawsza, cenniejsza niż średniowieczne obiekty eksponowane w muzeum w Poznaniu. Trzeba też od razu powiedzieć, że nie jest to sztuka polska. Śląsk był germanizowany od średniowiecza i obiekty sakralne, które możemy podziwiać na wystawach, należą w istocie do kultury niemieckiej. Nie szkodzi. To także dziedzictwo tej ziemi.
Wystawa w Muzeum Archidiecezjalnym w Poznaniu jest niewielka, obejmuje zaledwie 20 obiektów, są one jednak wysokiej klasy. Wchodząc do pomieszczenia, zanurzamy się w świat gotyku, gotyku klasy europejskiej, mistrzowsko wykonanych dzieł sakralnych. Jak zwykle w sztuce gotyku, katalog tematów jest dość ograniczony – Pasja, Ukrzyżowanie, Zmartwychwstanie, święci; schematyzmem cechuje się też samo wykonanie obrazów i rzeźb, schematyzm taki jest jednak immanentną cechą dawnej sztuki, w której ważny był religijny przekaz, a nie osoba malarza/rzeźbiarza (prawie wszystkie dzieła na wystawie są anonimowe). Ale i w tym schematyzmie możemy odnaleźć dzieła cechujące się oryginalnością. Z obrazów najbardziej podobały mi się dwa: „Alegoria zbawienia”, na którym scenom Narodzenia, Ukrzyżowania, Zmartwychwstania, Wniebowstąpienia towarzyszą realistycznie ukazane sylwetki ludzkie, oraz „Wielka święta rodzina”, wielka, to znaczy nieograniczająca się do Maryi, Józefa i Jezusa, lecz obejmująca też Jana Chrzciciela, dawnych proroków i prorokinie; realizm tych postaci, dzieci i dorosłych ubranych w średniowieczne szaty, każda o innym wyrazie twarzy jest kapitalny.
Pozostaje mi teraz czekać na zakończenie remontu muzeum we Wrocławiu.
28 lutego, niedziela – na kanale Kultura 2 obejrzałem dokończenie (trzeci i czwarty odcinek) miniserialu „Nad Niemnem”. Serial jest w istocie niewielką przeróbką filmu kinowego, który obejrzałem zaraz po premierze, w 1987 roku. Film nie podobał mi się wtedy tak bardzo; byłem wówczas zresztą na ostatnim roku studiów i myślałem o innych rzeczach. Teraz, po 34 latach, wrażenie jest całkiem inne. Podobnie jak powieść Orzeszkowej, którą zawsze lubiłem, film przyciąga swoją słonecznością, ciepłem, chociaż przedstawiony w nim obraz wsi oczywiście niewiele ma wspólnego z rzeczywistością.
28 lutego, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
2 marca, wtorek – po lipcowym upadku na chodniku trzeci i ostatni zastrzyk przeciwtężcowy.  W przychodni przyjęła mnie dr B. Pamiętam ją jeszcze jako małą dziewczynkę, kiedy odwiedzałem jej rodziców na przełomie lat 80. i 90. Widok B., małego naguska szykującego się do wieczornej kąpieli a potem odmawiającej paciorek z tatą, pozostał ze mną do dzisiaj. B. skończyła medycynę, jest początkującą lekarką, zresztą bardzo miłą. Chyba mnie nie poznała.
4 marca, czwartek – dzisiaj rocznica pojawienia się koronawirusa w Polsce, z tej okazji dużo audycji w radiu, artykułów na portalach internetowych. A liczba zakażeń wciąż rośnie…
4 marca, czwartek – przesłuchałem zestaw symfonii Brucknera. Bruckner czasami zestawiany jest z Mahlerem, ale ci dwa kompozytorzy w gruncie rzeczy niewiele mają wspólnego poza tym, że byli późnymi romantykami i pisali długie, monumentalne symfonie. Symfonie Brucknera mają metafizyczną głębię, słucham ich z przyjemnością; do Mahlera nie mogę się przekonać, jego symfonie są dla mnie tylko bombastyczne. Takie odniosłem wrażenie dawno temu przy pierwszym przesłuchiwaniu ich dzieł, takie mam i teraz.
5 marca, piątek – w „Biedronce” dałem się skusić na promocję niemieckiego piwa Hopfe. Przy zakupie 18 butelek połowa jest gratis, wychodzi więc 1,25 zł za butelkę. Z trudem dodźwigałem je do mieszkania i od razu po przyjściu z ciekawości postawiłem na wadze łazienkowej – 14,3 kg. Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio niosłem tak duży ciężar. A samo piwo? Średniej jakości, da się pić, ale wolę np. piwo Maternus (również produkowane w Saksonii), które kiedyś też było sprzedawane w promocji
5 marca, piątek – ponownie odebrałem z naprawy rower, tym razem naprawa zabrała właścicielowi sklepu rowerowego osiem dni. Niestety do 120 zł (koszt pierwszej naprawy 25 lutego) musiałem dopłacić 170 zł za wymianę całego układu napędowego (zębatek, łańcucha) i wycentrowanie kół. Kiedy w rozmowie z właścicielem zauważyłem, że pierwsza naprawa (przesmarowanie łańcucha, regulacja przełożeń) była w zasadzie niepotrzebna i  że należałby się rabat, odpowiedział mi, że i tak obniżył koszty robocizny. W Google sklep nie ma dobrej opinii (3,2). Kupuję tam rowery od dawna i jakość usług chyba rzeczywiście spadła.
5 marca, piątek – podsumowanie lutego. Miesiąc, choć krótki – okazał się bardzo dobry; liczba tłumaczeń była o jedną czwartą wyższa niż przed epidemią.
6 marca, sobota – wyjazd do Poznania. I znowu, jak tydzień temu, pojechałem nie tam, dokąd początkowo zamierzałem. Moim celem wyprawy było Muzeum Motoryzacji, kiedyś pod rondem Kaponiera, od niedawna na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich, w pawilonie nr 2. Kiedy przyjechałem na miejsce, okazało się jednak, że za bilet (dość drogi – 20 zł) mogę zapłacić tylko kartą, której nie mam. Podobna sytuacja zdarzyła mi się w lipcu ubiegłego roku, w Muzeum Teatru we Wrocławiu, tam pani w kasie po prostu zapłaciła za mnie własną kartą, a ja jej oddałem gotówkę, w „porządnym”, przestrzegającym przepisów Poznaniu takiej możliwości nie ma. Trzeba zmienić plany.
*
Przez 34 lata mojego mieszkania w Śremie w Muzeum Archeologicznym w Poznaniu byłem kilkadziesiąt razy, czasami krócej, czasami kilka godzin, placówkę tę zwiedzałem jednak przeważnie wybiórczo, to znaczy jeździłem na wystawy czasowe lub imprezy specjalne, jak weekendy tematyczne, które muzeum przed pandemią często organizowało. Pora przypomnieć sobie wystawę stałą, ale przedtem chcę zwiedzić wystawę czasową.
Po wystawie „Archeologia i sztuka. Badania nie tylko powierzchowne”, na której swoje prace wystawili pedagodzy malarstwa i rysunku Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu, nie spodziewałem się dużo, tymczasem wystawa okazała się miłym zaskoczeniem. Abstrakcji na wystawie jest niewiele, artyści poruszają się raczej w szerokiej strefie pośredniej pomiędzy abstrakcją a sztuką przedstawieniową. W ich pracach rzeczywiście jest dużo nawiązań do archeologii, chociaż niektóre z nich mogłyby być też ilustracją (ambitnej) literatury z gatunku fantasy, jak obrazy Marka Haładudy („Fontanna Czterech Rzek – Słońce”, „Fontanna Czterech Rzek – Księżyc”. „Once Upon a Time in New York”). Na czym ta „archeologiczność” wystawy polega? Czasami są to w zasadzie abstrakcyjne wyobrażenia warstw, które przekopują archeologowie (obraz Agnieszki Sowisło-Przybył na plakacie wystawy, obraz „Loading” Dawida Marszewskiego, rysunki z cyklu „Granica” Grzegorza Keczmerskiego); czasami bardzo przetworzone, ale rozpoznawalne na obrazie krajobrazy. Wśród tych drugich przyciągają uwagę obrazy z cykli „Zapiski neapolitańskie” Marka Przybyła i „Obiekty w likwidacji” Agnieszko Sowisło-Przybył  Tajemnicze obrazy budynków i ich wnętrz wywołują refleksję nad upływem czasu, powolnym zanurzaniem się otaczającej nas rzeczywistości materialnej w niebycie… Całkiem inne w charakterze są fototransfery Marcina Lorenca, których podstawą są dawne, wydane jeszcze w PRL, składane mapy Europy, w procesie twórczym odwrócone w lustrzanym odbiciu (niektóre z tych map wciąż jeszcze mam w mojej biblioteczce). Ciekawe są też obrazy Tomasza Siwińskiego, w których autor łączy artefakty i symbolikę starożytności ze współczesnością, jak w obrazie „Alfabety”, na którym starożytne greckie pismo przechodzi w informatyczny kod zerojedynkowy.
*
Od dawna wystawa stała w Muzeum Archeologicznym składa się z siedmiu odrębnych części. Najpierw, wchodząc na pierwszym piętrze do pomieszczenia po prawej stronie, poznajemy wykopaliska ze średniowiecznej Polski, od Mieszka do XV wiek; kilka lat temu wystawa została gruntownie przebudowana i unowocześniona, wyposażona m.in. w multimedia, co czyni ją atrakcyjniejszą. W tej części budynku jest też niewielka sala z wystawami czasowymi (obecnie jest w niej eksponowana wystawa planszowa o archeologii Ameryki Północnej) oraz korytarz ze zdjęciami z Festiwalu Kultury Słowiańskiej i Cysterskiej w Lądzie, teraz z powodu pandemii zawieszonego.
Wystawy w pomieszczeniach po lewej stronie mają bardziej tradycyjny charakter (bez multimediów), są jednak bardziej zróżnicowane, powierzchnia wystawowa jest też większa. Najpierw poznajemy prehistorię Wielkopolski i Kujaw (od paleolitu do epoki żelaza, kultur łużyckiej, przeworskiej i wielbarskiej); w gablotach widzimy m.in. motykę sprzed kilkunastu tysięcy lat (podobno najstarszy artefakt znaleziony w Polsce) i słynne wołki z Bytynia. Potem zanurzamy się w świat starożytności, mogąc zwiedzić dwie obszerne wystawy: jedną o archeologii Sudanu (czyli starożytnej Nubii, krainie Kusz) i drugą – bardzo atrakcyjną – o archeologii Egiptu, z mumiami, posążkami, przedmiotami codziennego użytku, a nawet odtworzonym wnętrzem grobowca Tutanchamona  (to depozyt muzeum z Berlina); towarzyszy im wystawa rysunków naskalnych z Sahary.
Mam szczęście, ponieważ po raz pierwszy mam okazję zwiedzać wystawę stałą w tym muzeum z przewodnikiem. Pracownik muzeum postanowił oprowadzić po nim grupkę swoich przyjaciół z małymi dziećmi. Do grupki dołączyłem i ja, wprawdzie nie pytając ich o zgodę :-), ale nie zostałem wyproszony. Dzięki temu mogłem dowiedzieć się mnóstwa ciekawych szczegółów, których zwiedzając wystawę sam nie poznałbym.
Opuszczam muzeum po 2,5 godzinach zwiedzania. To zdecydowanie za krótki czas, aby dokładnie obejrzeć wszystkie eksponaty, ale na to musiałbym poświęcić cztery albo pięć godzin, a nie chciałbym wracać do Śremu już w ciemnościach. Tak więc do następnej wizyty w muzeum.
7 marca, niedziela – wernisaż wystawy tkaniny artystycznej „Groty Lascaux” Marii Gostylli-Pachuckiej w Muzeum Śremskim, pierwszej wystawy, którą możemy zwiedzać w budynku „Akwarium” Muzeum Śremskiego od października (wkrótce po wernisażu wystawy poświęconej historii poczty Muzeum, jak wszystkie inne w Polsce, zamknięto). Gości mniej niż zwykle na wernisażach, widać obawę przed koronawirusem. W rozmowach z Mariuszem Kondzielą. Ewą Nowak i Grzegorzem Pawlakiem z Muzeum wszyscy wyrażamy obawę, że wkrótce mogą znowu nas zamknąć, tak jak zamknięto już województwa warmińsko-mazurskie i pomorskie. Kiedy czas na Wielkopolskę? Liczba zakażeń znowu rośnie.
7 marca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 10 procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
11 marca, czwartek – tłumaczenie ustne w jednej z podśremskich firm. Jak ostatnim razem, odbywa się w formie wideokonferencji; na przyjazd i osobiste spotkanie nie pozwala pandemia.
13 marca, sobota – wyjazd do Muzeum Narodowego w Poznaniu na wystawę „Polska. Siła obrazu”, następnego dnia po jej otwarciu.
Jestem w Poznaniu już o godz. 10, godzinę wolnego czasu poświęcam więc na krótką wizytę w Muzeum Archeologicznym; byłem tu tydzień temu, teraz chcę bardziej szczegółowo zwiedzić ekspozycję stałą poświęconą Egiptowi i Nubii. Po 11 kieruję się ku Muzeum Narodowemu; gdzie przed kasą utworzyła się już kolejka oczekujących. Towarzystwo w kolejce bardzo ciekawe, tuż za mną stoi starszy mężczyzna, który, jak mówi, specjalnie przyjechał na wystawę z Rawicza.
– Jestem często we wrocławskich i poznańskich muzeach – opowiada. – W ubiegłym roku byłem dwukrotnie na wystawie Willmanna w Pawilonie Czterech Kopuł. Nie chcę się chwalić, ale dwa razy startowałem w Wielkiej Grze. Za pierwszym razem, kiedy pytania dotyczyły Wyczółkowskiego, wygrałem; za drugim razem, z Malczewskiego, odpadłem przy ostatnim pytaniu; odpowiedziałem źle, zaraz się poprawiłem, ale było już za późno.
Dwie dziewczyny, które stoją za mężczyzną, również przyjechały specjalnie na wystawę z Wrocławia. Jak się przekonam, już zwiedzając wystawę, gości spoza Poznania będzie dzisiaj dużo więcej: spotkam znajomego z Gostynia, jedna dziewczyna przyjechała na nią aż z Lublina; większość zwiedzających to z pewnością pasjonaci. W rozmowach zgadzamy się z sobą: liczba przypadków Covid rośnie, nie mogliśmy więc zwlekać; trzeba jak najszybciej zobaczyć wystawę, zanim znowu zamkną muzea.
Wreszcie po 20 minutach w kolejce (problemy z komputerem, system się zawiesza) mogę wejść na ekspozycję.
*
Wystawa „Polska. Siła obrazu” została pomyślana w zasadzie jako wystawa dla cudzoziemców. Została przygotowana przez Muzeum Narodowe w Warszawie dla francuskiego Musée Louvre-Lens, gdzie była eksponowana pod tytułem „Pologne 1840–1918. Peindre l’âme d’une nation”; w 2020 roku dyrekcja muzeum zdecydowała się pokazać również w Warszawie, a teraz możemy ją zobaczyć w Poznaniu. Składa się z dziesięciu części: „Interregnum”, „Mitologia narodowa”, „Paul Delaroche a polskie malarstwo historyczne”, „Napoleon i Polska”, „Dramat teraźniejszości”, „Wspólnota i różnorodność”, „Ludowe korzenie”, „Dom jako ostoja polskości”, „Odkrywanie pejzażu”, „Młoda Polska”. Jest to więc swoista antologia malarstwa polskiego II połowy XIX wieku i początków XX wieku, do I wojny światowej; antologia bardzo dobrze przemyślana w doborze dzieł, na której znalazło się wiele arcydzieł polskiego malarstwa.
Już w pierwszym pomieszczeniu ogromne wrażenie sprawia obraz „Rejtan – upadek Polski” Jana Matejki, znany wszystkim z podręczników szkolnych. Widziałem go ostatnio w Poznaniu kilkanaście lat temu, podczas Nocy Muzeów; miałem wtedy okazję wysłuchać znakomitego godzinnego wykładu na jego temat; obecnie również z podziwem oglądam dzieło Matejki. Obrazów Matejki na wystawie jest więcej – oprócz „Rejtana” równie słynny „Stańczyk”, Zawieszenie dzwonu Zygmunta” i inne. W następnym pomieszczeniu widzimy kompletny cykl „Polonia” Artura Grottgera; wraz ze „Stańczykiem” wiszą przedstawienia Barbary Radziwiłłówny pędzla Matejki i Józefa Simmlera; już w starym gmachu widzimy „Babie lato” Chełmońskiego, „Święto trąbek” i „Trumnę chłopską” Aleksandra Gierymskiego, do tego obrazy Jacka Malczewskiego, Wojciecha Weissa, Witolda Wojtkiewicza, Stanisława Wyspiańskiego i wielu innych. Wystawa zawiera obrazy bardzo sławne, znane nawet osobom nieinteresującym się sztuką, a także mniej znane, które widzę po raz pierwszy, ale wysokiej klasy. Francuski tytuł („Malować ducha narodu”) chyba lepiej oddawał jej charakter i szkoda, że go nie pozostawiono.
A jaki jest ten duch narodu? Wystawa „Siła obrazu” jest w istocie wystawą polskiego malarstwa romantycznego, nawet jeśli historia sztuki tylko niektórych z tych malarzy uznaje za malarzy romantycznych. Romantyzm w jego specyficznym wydaniu, zawierający w sobie pamięć o polskości, ducha narodowowyzwoleńczego, walkę pędzlem o odzyskanie niepodległości, cechują też twórczość Matejki, Brandta, Wyspiańskiego.
Bardzo ważna wystawa, z pewnością najważniejsza w tym roku w Muzeum Narodowym; oby muzeum było czynne jak najdłużej i jak najwięcej osób mogło ją zwiedzić.
Po zwiedzeniu wystawy zaglądam jeszcze na wystawę stałą. Podobnie jak tydzień temu trafiam na oprowadzanie jakiejś grupy, do której się przyłączam (znowu nie pytając o zgodę 🙂 ). Po wyjściu z muzeum chcę jeszcze zobaczyć wystawę „Przeciwciała. XII Biennale Grafiki Studenckiej” w Galerii Miejskie „Arsenał”, potem już wracam do Śremu – niestety w deszczu i pod wiatr.
13 marca, sobota – dzisiaj zmarł mój znajomy, Piotr Bajor, właściciel firmy „Czyszczenie na 102”, który wielokrotnie czyścił u mnie dywany i tapicerkę kanapy i krzeseł. Od ubiegłego roku cierpiał na chorobę nowotworową; ostatnio doszło do tego również zakażenie koronawirusem. Zbierał pieniądze na bardzo drogą terapię, która miała kosztować półtora miliona złotych. Sumę chyba udało się zebrać, również ja w październiku wpłaciłem 1000 złotych, niestety na próżno. Z powodu ograniczeń covidowych nawet najbliższa rodzina nie mogła się z nim pożegnać w ostatnich dniach życia – nie widzieli go od wielu tygodni.
W rozmowie z telefonicznej z K. dowiedziałem też dzisiaj, że na Covid-19 zmarła również teściowa byłego komendanta policji w Śremie, obecnie komendanta wojewódzkiego policji w innym województwie, wychowawczyni kolegi K. w Gostyniu. K. chciałby pójść na jej pogrzeb, on i jej zięć są spokrewnieni.
14 marca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 10 procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
15 marca, poniedziałek – obejrzałem ostatni odcinek serialu „Blisko, coraz bliżej” na stronie Kultura 2. Serial, zrealizowany w 1983 roku, stanowił chyba górnośląską odpowiedź na sukces wielkopolskiej „Najdłuższej wojny nowoczesnej Europy”. Który serial był lepszy? Oba mi się podobały, ale „Najdłuższa wojna…” chyba bardziej ze względów sentymentalnych, część akcji serialu rozgrywała się w Śremie. Artystycznie bardziej udane było „Blisko, coraz bliżej”, może z tego powodu, że jego bohaterowi byli zwykli ludzie, serial był prawdziwszy psychologicznie. W „Najdłuższej wojnie…” lepsze były pierwsze odcinki; w późniejszych odcinkach, których scenariusz napisał Stefan Bratkowski, było za dużo publicystyki i za dużo… ekonomii – weksli, dywidend, spółek zarobkowych.
16 marca, wtorek – portal NK, czyli Nasza Klasa, ogłosił zmianę regulaminu, która wejdzie w życie za dwa miesiące. Konta nieaktywne przez dwa lata będą usuwane. Oznacza to praktycznie likwidację portalu, bo od dawna mało kto na niego zaglądał. Ja zaglądam, chociaż nie zamieszczam na nim już żadnych zdjęć i wpisów (konto mam od 2008 roku, kiedyś, przed erą Facebooka, byłem dość aktywny na Naszej Klasie); z moich znajomych zagląda tylko W., który czasami zamieszcza tam zdjęcia. Dzisiaj dużą część dnia spędziłem na kopiowaniu zdjęć moich znajomych i znajomych moich znajomych z Naszej Klasy. Za dwa miesiące już ich nie będzie…
17 marca, środa – stało się to, czego się wszyscy spodziewali. Na skutek lawinowo rosnącej liczby zakażeń rząd wprowadza lockdown w całym kraju od soboty. Wizyta w Muzeum Narodowym w Poznaniu 13 marca była ostatnią – obawiam się, że ostatnią… na długie tygodnie, może miesiące.
18 marca, czwartek – po Brucknerze znowu przesłuchałem 16-płytowy zestaw Mahlera. Może przekonam się do jego muzyki? Muzyka Mahlera wywarła na mnie duże wrażenie w czasach studenckich, w latach 80., kiedy na ekranie telewizora obejrzałem film Kena Russella. Niestety później to wrażenie znikło – w przeciwieństwie do Brucknera Mahler mi się nie podoba, jego długie, monumentalne symfonie nie wywołują wzruszenia.
18 marca, czwartek – skończyłem lekturę „Starej baśni” Kraszewskiego. Książkę próbowałem przeczytać, kiedy byłem nastolatkiem – bez powodzenia, wydala mi się nudna. Teraz książka nawet dość mi się podobała, ale podana w posłowiu informacja, że kiedyś (w latach 60.) była lektura obowiązkową w liceum, była dla mnie zaskoczeniem. Na tle Sienkiewicza, Prusa powieści Kraszewskiego niewiele znaczą.
20 marca, sobota – w Śremie przed sklepem Społem „Jubilat” znowu rozdawali za darmo maseczki. Akcję zorganizowała gmina, a sponsorował sklep „Optico”. Też otrzymałem dwie maseczki – niestety jednorazowe, niewiele będzie więc z nich pożytku.
20 marca, sobota – przesłuchałem czteropłytowy zestaw Griega, tym razem przeważnie z muzyką orkiestrową, wydany w serii „Arcydzieła Mistrzów” De Agostini. Wolę jednak Griega w wykonaniu na fortepian…
21 marca, niedziela – pierwszy weekend po ponownym zamknięciu muzeów. Do Poznania nie ma po jeździć; postanawiam przypomnieć sobie trzy wioski w gminie Kórnik.
Wioskę Czmoń znają wszyscy mieszkańcy Śremu – przejeżdżają przecież przez nią w drodze do Poznania – kojarzą ją najczęściej z gościńcem „Marzymięta’, chociaż ten naprawdę znajduje się w Czmońcu, nie w Czmoniu. Czmoń to też skrzyżowanie z lokalną drogą ze światłami i zbudowanym niedawno osiedlem domów, widocznym z głównej trasy. Właśnie je chcę przede wszystkim sobie przypomnieć.
Kilka lat temu byłem w Poznaniu na spotkaniu poświęconym architekturze, w dyskusji ktoś z publiczności wspomniał też o Czmoniu:
– A to osiedle przy drodze… po prostu kosmos, jak można coś takiego budować.
Niestety dyskutant nie wypowiedział się szczegółowo, dlaczego osiedle mu się nie podobało. Ja tylko raz do niego zajrzałem, nie było wtedy jeszcze gotowe, ale nie miałem negatywnych odczuć na jego widok.
Jak wygląda teraz? Jest już ukończone, składa się tylko z dwóch ulic, Łagodnej i Uroczej, rozplanowanych w kształcie podkowy, przy których stoją domy bliźniaki. Wszystkie domy są według tego samego projektu, co może było przyczyną krytyki, ale ich architektura, lekko stylizowana na historyczne kamieniczki, podoba mi się. Pośrodku osiedla działa nawet żłobek, nie wiem, czy teraz jest czynny. Mniej podoba mi się położone trochę dalej nowsze osiedle Radosne z domami szeregowymi, ale chyba jeszcze nie jest ukończone, zobaczymy, jak będzie wyglądało za jakiś czas. Oba osiedla są świadectwem trendu powszechnego w Polsce od lat 90. – ucieczki z miast, wyprowadzki „na wieś”. Kiedy każdy ma samochód, bliskość centrum miasta przestaje mieć znaczenie. Wprawdzie i na tej „wsi” przydałaby się szersza infrastruktura oprócz wspomnianego żłobka. Kiedy do Czmonia zawita „Biedronka” albo „Dino”?
Z Czmonia przejeżdżam do Radzewa. Byłem tu ostatnio kilkanaście lat temu, Radzewo wydało mi się wtedy małą, nieciekawą miejscowością, teraz odkrywam, że to całkiem duża wioska. Przez całą wieś ciągnie się ulica św. Mikołaja, na pamiątkę dawnego, średniowiecznego kościoła, rozebranego jeszcze w XVII wieku. Właścicielami Radzewa były te sam rody, które władały Kórnikiem: Górkowie, Grudzińscy, Działyńscy ze słynną Teofilą, czyli Białą Damą. Teraz głównym pracodawcą w wiosce jest „Ogórkiewicz”, producent surówek. Jego siedziba jest jednak już na wylocie z wioski; zanim będę koło niej przejeżdżał, wcześniej skręcę w boczną drogę prowadzącą do Dworzysk.
Dworzyska, niegdyś część dóbr kórnickich, są maleńką wioską zdominowaną przez jeden zakład: Stację Zasobów Genetycznych Drobiu Wodnego Instytutu Zootechniki z Kołudy Wielkiej. Zakład jest bardzo duży, obejmuje kilka hal, z których dochodzi gęganie gęsi. Obok Biblioteki Kórnickiej, Instytutu Dendrologii, czy Centrum Badań Kosmicznych w Borówcu  to jeszcze jeden ośrodek naukowy w gminie Kórnik. Chętnie zajrzałbym do wnętrza hal, ale dzisiaj to nie jest możliwe.
Znowu cofam się do Radzewa, potem z powrotem do Śremu znaną trasą przez Trzykolne Młyny i Czmoniec.
21 marca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o dziesięć procent wyższa niż przed epidemią.
23 marca, wtorek – rozmowa telefoniczna z klientką:
– Dzień dobry, pan jest tłumaczem? Mogę przynieść coś do tłumaczenia?
– Tak. Zapraszam.
– Obojętnie, o której godzinie mogę przyjść?
– Nie, nie jest obojętne. Czasami wychodzę z domu, myślę, że podobnie jak pani. Zapraszam od poniedziałku do piątku do godziny 13 lub po 15.
„Obojętnie, o której godzinie…”. Wielokrotnie prowadziłem już takie rozmowy. Dlaczego tyle osób myśli, że jestem cały czas w domu, że w ogóle nie wychodzę z niego?
23 marca, wtorek – w mediach coraz głośniej o możliwości wprowadzenia całkowitego lockdownu w Polsce, liczba zakażeń wciąż rośnie. Całkowitego, to znaczy takiego, jaki mieliśmy rok temu, nieograniczającego się do muzeów, galerii handlowych, połączonego z zakazem przemieszczania się. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.
23 marca, wtorek – rozmowa telefoniczna. Odzywa się kobiecy głos:
– Buon giorno. Do you speak English?
– Yes, I do.
– I would like to make an appointment with you.
– And how can I help you?
– I would like to talk to Doctor … He runs a surgery in Bologna. I have some health problems. I would like to come to your office.
– But I’m a translator, not a doctor. And you are calling me in Poland, I’m not in Italy.
– Oh, I’m very sorry.
Hm, na komórce wyświetlił mi polski numer telefonu. Jakaś nieprawdopodobna pomyłka, czy coś innego?
24 marca, środa – do szpitala z powodu zakażenia koronawirusem trafiają kolejni celebryci. Niedawno piosenkarz Andrzej Piaseczny, wczoraj dowiedziałem się o Krzysztofie Krawczyku, a dzisiaj przeczytałem, że w szpitalu jest też Rafał Trzaskowski.
24 marca, środa  – dzisiaj rekord zakażeń – 29 978, 575 zgonów, a ja natychmiast po usłyszeniu tej wiadomości przed południem… umówiłem się na dzisiaj na wizytę u mojego fryzjera. Ponowne zamknięcie zakładów fryzjerskich jutro lub pojutrze jest niemal pewne.
25 marca, czwartek – moja wczorajsza decyzja o ostrzyżeniu się okazała się słuszna. Rząd wprowadził dziś nowe obostrzenia, a jednym z nich jest zamknięcie salonów kosmetycznych i fryzjerskich od soboty, rzekomo na dwa tygodnie, ale nie wierzę, aby to się nie przedłużyło. Podobnie postąpiłem rok temu, 14 marca 2020 r., kiedy na początku pandemii poszedłem się ostrzyc. Zarazem potem zamknięto zakłady, moi znajomi czuli się niekomfortowo z rosnącymi czuprynami, a ja miałem spokój. 🙂
26 marca, piątek – zmarła była kierowniczka przychodni zdrowia przy Odlewni Żeliwa w Śremie. Kilkakrotnie miałem z nią kontakt podczas mojej pracy w odlewni. Raz z powodu błahego otarcia skóry skierowała mnie na niepotrzebną konsultację do dermatologa; drugi raz zgłosiłem się do niej na wizytę, kiedy pogryzł mnie nieznany pies i obawiałem się, że mógł być wściekły. Zamiast skierować mnie od razu na szczepienia w oddziale zakaźnym szpitala, odesłała mnie do… chirurga. Chyba nie była dobrą specjalistką w swoim zawodzie, od dawna zresztą była na emeryturze. Mimo wszystko szkoda człowieka…
27 marca, sobota – z samego rana przetłumaczyłem pięć stron dla stałego klienta, potem posprzątałem mieszkanie, a później przez cały dzień odrabiałem zaległości w… oglądaniu odcinków dwóch seriali na TVP Stream, których z powodu pracy w tygodniu nie zdołałem zobaczyć.
Pierwszy to… „Czterej pancerni i pies”. Oczywiście oglądałem ten serial w dzieciństwie (czy są Polacy, którzy go nie widzieli?),  ale chyba nigdy w całości, poza tym było to tak dawno temu… Jak wszyscy, pamiętałem tylko ogólny zarys fabuły, głównych bohaterów i Szarika. Wśród krytyków i historyków książka Przymanowskiego i film mają złą opinię chyba już od półwiecza, a jednak serial wciąż jest emitowany w telewizji. Wiem, że nie ma nic wspólnego z prawdą historyczną, ale dlaczego ludzie wciąż chcą go oglądać? Jest przekłamany, ale z prawdą mijają się wszyscy twórcy biorący za kanwę tematy historyczne, czasami więcej, czasami mniej. Serial jest po prostu bardzo dobrze zrobiony, jest mistrzowskim dziełem kultury popularnej PRL-u.
Drugi serial to „Czarne chmury”. Nie oglądałem go w dzieciństwie; pamiętam, że wydał mi się wtedy nudny; teraz wrażenie było lepsze. Autorzy scenariusza z pewnością inspirowali się „Trylogią” Sienkiewicza, są nawet paralele pomiędzy bohaterami (Krzysztof Dowgird – Michał Wołodyjowski, Magda Domaradzka – Baśka). To oczywiście nie ta klasa, „Czarne chmury” nie są arcydziełem kultury popularnej jak „Trylogia”, ale po prawie 50 latach film nadal da się oglądać.
28 marca, niedziela – wyjazd na mszę do kościoła św. Małgorzaty Panny i Męczenniczki w Poznaniu na Śródce. Z zewnątrz widziałem go setki razy, wewnątrz byłem chyba tylko dwukrotnie, w tym razem zajrzałem na koncert pieśniarza i historyka sztuki Jacka Kowalskiego, ale nigdy dotąd nie zwiedziłem go dokładnie. I wśród poznaniaków kościół zresztą nie jest bardzo znany; leży na położonej niby w centrum, ale w istocie na uboczu Śródce, poza tym nie jest kościołem parafialnym, tylko pomocniczym poznańskiej katedry.
Trochę to dziwne, ponieważ kościół jest jednym z najstarszych w Poznaniu. Powstał już w I połowie XIII wieku, jeszcze przed lokacją Poznania (przez większą część swojej historii leżał zresztą poza miastem, Śródka została przyłączona do Poznania dopiero w 1800 roku), jako kościół dominikański. Kiedy dominikanie przenieśli się na drugą stronę Warty, przez cztery wieki był kościołem parafialnym, potem znowu klasztornym, należącym do kongregacji Filipinów. Po likwidacji klasztoru w 1805 stał się kościołem pomocniczym katedry i pozostaje nim do dzisiaj.
Ślady długiej historii świątyni pozostały do dzisiaj, począwszy od przejść z kruchty, ozdobionych ostrołukowymi portalami z XIV wieku. Nawa przykryta jest gotyckim sklepieniem gwiaździstym; wyposażenie kościoła jest przeważnie barokowe. Największe wrażenie sprawiają na mnie obrazy: Matki Boskiej z Dzieciątkiem n półksiężycu z XVII wieku w prezbiterium, z tegoż wieku pochodzący obraz Madonny z Dzieciątkiem w kaplicy św. Barbary. Ścianę przeciwległej kaplicy zajmuje płaskorzeźba przedstawiająca modlącego się św. Filipa Neri w XVIII, świadectwo klasztornej przynależności świątyni. Filipini przez sto kilkadziesiąt lat odgrywali ważną rolę na Śródce; w przeciwieństwie do Świętej Góry koło Gostynia, ich klasztor przetrwał jednak tylko do końca XVIII wieku. Podobno został zamknięty z braku nowicjuszy.
Kościół św. Małgorzaty jest jedną z ciekawszych świątyń Poznania; szkoda, że jego potencjał turystyczny nie jest wykorzystywany w takim stopniu, na jaki zasługuje. Może uda się to zmienić po pandemii. Msze odbywają się w nim tylko dwa razy dziennie (również w niedziele – o 9 i 11), a na mszy obecnie może być tylko 23 wiernych. W śremskich kościołach nikt nie przestrzega tych ograniczeń, w poznańskim wierni są jednak liczeni i podczas nabożeństwa wewnątrz świątyni nie może być ich więcej.
Po mszy przejazd na plac Wolności, gdzie zwiedzam dużą (i ciekawą) wystawę plenerową „After the Great War”, potem powrót do Śremu.
28 marca, niedziela  – skończyłem oglądanie serialu „Doktor Ewa” na kanale „Kultura 2”. Pamiętam, że lubiła go moja mama, ja chyba nigdy go nie widziałem. Serial dobry, między innymi dzięki obsadzie – Ewa Wiśniewska i Joanna Lothe, grająca pielęgniarkę Genowefę Kłoś, bardzo pasowały do ról, które zagrały. Przede wszystkim była to dla mnie jednak ciekawa panorama wsi ery gomułkowskiej, a więc czasów, których nie mogę pamiętać.
28 marca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Tydzień bardzo dobry, liczba tłumaczeń o 35 procent niż przed epidemią. Między innymi duże zlecenie otrzymałem od stałej klientki z Australii; zapytanie przysłała mi też potencjalna klientka z Kalifornii.
29 marca, poniedziałek – po tym jak opublikowałem relację z wizyty w kościele św. Małgorzaty w Poznaniu na Facebooku, jedna z moich znajomych zwróciła mi uwagę, że w śremskich kościołach od ubiegłego weekendu również są liczeni wierni. Jeśli tak jest, to dobra wiadomość. Do tej pory nikt nie przestrzegał tych limitów.
30 marca, wtorek – spowiedź w kościele na Jezioranach. Jakaż różnica w porównaniu ze spowiedziami w ubiegłych latach! Spowiedź odbywa się tylko w jeden dzień, nie dwa, jak wcześniej, pomimo to ludzi jest o wiele mniej. Zawsze musiałem czekać w kolejce, teraz po wejściu do kościoła od razu podchodzę do konfesjonału.
30 marca, wtorek – w TVP Stream obejrzałem ostatni odcinek serialu „Lalka”. Serial bardzo dobry, zrealizowany bez żadnych modyfikacji w stosunku do oryginału, po prostu wierna ekranizacja powieści. Tę wysoką ocenę zawdzięcza przede wszystkim bardzo dobrej grze aktorów, nie tylko tych grających główne role (Jerzy Kamas jako Stanisław Wokulski, Małgorzata Braunek jako Izabela Łęcka, Bronisław Pawlik jako Ignacy Rzecki), również role drugoplanowe zostały bardzo dobrze obsadzone.
„Lalkę” czytałem kilkakrotnie, dwukrotnie w liceum, raz nawet na ekranie komputera. To rzeczywiście największa polska powieść, wspaniała panorama XIX-wiecznej Warszawy.
31 marca, środa – skończyłem przesłuchiwanie 23-płytowego zestawu Liszta (znowu „Arcydzieła Mistrzów” De Agostini). Mój stosunek do Liszta jest ambiwalentny. Bardzo cenię jego twórczość fortepianową (to podobno Liszt pierwszy użył słowa „recital” w jego współczenym znaczeniu), ale już jego poematy symfoniczne w ogóle mi się nie podobają.
Nic dziwnego, że zakończeniu przesłuchiwania przesłuchałem płyty jeszcze raz – tym razem tylko wybrane, te z muzyką fortepianową.
31 marca, środa – wizyta u lekarza. Z panią doktor znamy się od lat 80., w rozmowie nawiązujemy do tych dawnych czasów.
– Pan jeszcze pracuje w Odlewni Żeliwa?
– Ależ nie, zwolniłem się w 1994 roku.
– A lekcje pan prowadzi?
– Też już od dawna nie. Kiedyś rzeczywiście byłem znany jako nauczyciel.
– Nadal pan jest.
– Nie, teraz jestem znany jako tłumacz. Ludzie nie kojarzą mnie już z nauczaniem.
– Na Covid pan nie choruje?
– Nie.
– Teraz zmarł jeden pracownik Odlewni, nazywał się …, miał tylko 42 lata. Ale jeśli zwolnił się pan w 1994 roku, to chyba pan go nie znał.
– Nie, nie znałem. Zresztą mało mam teraz kontaktów z Odlewnią. Za moich czasów był to całkiem inny zakład, przedsiębiorstwo państwowe, obecnie to typowa korporacja.
– Wtedy chyba lepiej się tam pracowało.
– Gdyby dobrze mi się pracowało, nie zwolniłbym się. Jak się teraz pracuje w Odlewni, nie wiem.
2 kwietnia, piątek – wymiana zdań z S. na Facebooku. S. zamieściła na profilu, który prowadzi, link do artykułu we „Wprost” – „WHO zaleca, by obrzędy wielkanocne celebrować na zewnątrz”. Do linku dodała też swój komentarz: „Z tego samego powodu, rodziny powinny spędzać dużo czasu na świeżym powietrzu”. Wywiązała się między nami następująca rozmowa:
Ja: Artykuł we „Wprost” mówi, że to nabożeństwa wielkanocne powinny być celebrowane na zewnątrz, nie ma tam nic o spędzaniu wolnego czasu przez rodziny na zewnątrz. Wczoraj, w Wielki Czwartek po południu, przespacerowałem się koło mojego bloku. Jaki zobaczyłem widok? Mnóstwo ludzi, rodzin, grup młodzieży. Rozmawiali, jedli na ulicy, dużo było takich, którzy maseczki mieli na brodzie, czasami w ogóle ich nie mieli. Dystansu nie zachowywał nikt. Dzisiaj w Wielki Piątek tłumy będą z pewnością jeszcze większe. Myślę, że nikogo w Polsce nie trzeba obecnie zachęcać do spędzania czasu na zewnątrz. Ludzie tłumnie wylegają na ulice – niestety nie zachowując przy tym zasad DDM. 😦 Wczoraj mieliśmy rekord zakażeń i 621 zgonów.
S: W dużo gęściej zaludnionej Holandii itp., nie ma nakazu noszenia maski na świeżym powietrzu, tylko trzeba trzymać dystans 1 m, zgodnie z zaleceniem WHO
Ja: Ale, jak napisałem, ludzie w Polsce tego dystansu nie trzymają. Lekceważenie zasad jest powszechne Skąd się biorą te rekordowe liczby zakażeń i zgonów?
S.: Głównie z kiszenia się w domu z kimś zarażonym „Ograniczenie liczebności grupy i czasu spędzanego w pomieszczeniach oraz zapewnienie dobrej wentylacji są kluczem do zmniejszenia ryzyka narażenia na COVID-19” – apeluje WHO.
Ja: Jakie kiszenie się w domu? Dlaczego ciągle piszesz o kiszeniu się w domu? Liczba osób na kwarantannie nie jest duża, a i tak osoby te często tej kwarantanny nie przestrzegają. Polacy kisili się w domu może rok temu, kiedy pandemia się zaczynała, i wtedy rzeczywiście, własnie dzięki temu kiszeniu się w domu, udawało się ją powstrzymać. Obecnie Polacy NIE kiszą się w domu.
S: Zależy którzy, mnóstwo ludzi się boi wyjść na dwór, serio, poczytaj sobie posty w koronawirusowych grupach wsparcia. Nikt nie dowiódł skuteczności lockdownu. To mit.
Ja: Naprawdę nie znam nikogo, kto się boi wyjść na dwór. Jeśli są tacy, są to jednostki. Powtarzam, że Polacy nie kiszą się w domu i obecny wzrost liczby zachorowań i zgonów na pewno z tego nie wynika. Wynika z lekceważenia zasad.
To już któraś moja rozmowa z S. na ten temat. Dlaczego S. nie wierzy w lockdown? Izolacja jako środek walki z epidemią jest stosowana od starożytności i na razie ludzie nic lepszego nie wymyślili.
4 kwietnia, Wielkanoc –nie pojechałem na święta do siostry na Górny Śląsk, zostałem w domu. Z samego rana (wyjazd o 7.15) 2,5-godzinna wycieczka po łęgach i lasach za Jaszkowem. Chciałem dojechać do Tworzykowa, ostatecznie podmokłe gruntowe drogi poprowadziły mnie wzdłuż Warty w okolice, których jeszcze chyba nie znałem. Brzeg Warty w tych miejscach jest dość stromy; zanurzając dłoń w rzece, obawiałem się, że do niej wpadnę, na brzegu zostałby tylko rower. Myślałem, że dojadę do Krajkowa, w pewnym momencie, w pewnym momencie drogę zagrodziła mi jednak stojąca woda starorzecza. Przez wodę były przerzucone dwa grube konary, zaproszenie do przejścia, ale nie chciałem ryzykować kąpieli, zwłaszcza że było dzisiaj zimno, chociaż słonecznie. Po powrocie do domu zadzwoniłem z życzeniami do siostry, siostrzenicy, do cioci w Ostrołęce.
4 kwietnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Tydzień bardzo dobry, liczba stron tłumaczeń aż o 70 procent wyższa niż przed epidemią. Większość z tej liczby pochodziła wprawdzie z tylko jednego, bardzo dużego zlecenia, nad którym pracowałem w Wielki Piątek i sobotę. Miałem też jedno zlecenie od klientki z Australii i jedno od klientki z Kalifornii.
5 kwietnia, Poniedziałek Wielkanocny – wyjazd na mszę do kościoła pw. Podwyższenia Krzyża Świętego w Gogolewie. Byłem tam ostatnio 3 maja ubiegłego roku; dzisiaj, podobnie jak wtedy, zdecydowałem się pojechać do wioski nie szosą przez Książ Wielkopolski, tylko niebieskim szlakiem, jedynym szlakiem pieszym wychodzącym ze Śremu i biegnącym przez Łęg, Bystrzek, Sroczewo i Zaborowo do samego kościoła w Gogolewie. Prowadzący przeważnie gruntowymi drogami i wzdłuż nadwarciańskich wałów szlak średnio nadaje się do jazdy rowerem, udało mi się jednak pokonać wszystkie przeciwności w postaci zapiaszczonych dróg i porośniętych trawą wertepów pod wałami; po półtorej godziny jestem na miejscu.
Gogolewo, jedna z najbardziej izolowanych, a jednocześnie malowniczych wiosek w gminie Książ Wlkp., ma długą i ciekawą historię. Pierwsza wzmianka o wiosce pochodzi z 1149 roku. W 1390 roku zbudowano tu kościół pw. św. Jana Ewangelisty i św. Stanisława, który spalił się od uderzenia pioruna w 1777 roku. Wydarzenie to dało początek jednej z bardziej znanych legend ziemi śremskiej. Opowiada się, że po spaleniu kościoła mieszkańcy wioski znaleźli krzyż pływający w starorzeczu Warty. Proboszcz polecił umieścić krzyż na odświętnie ubranym wozie zaprzężonym w woły i wywieźć go do Śremu; dziekan dekanatu śremskiego nakazał z kolei ponownie położyć go na wodach Warty. Po kilku dniach mieszkańcy Gogolewa ponownie znaleźli ten sam krzyż unoszący się na wodach rzeki. Jak tam ponownie trafił? Gogolewo w stosunku do Śremu leży przecież w górę rzeki, krzyż musiał więc płynąć pod prąd. W każdym razie historia ta powtórzyła się podobno trzykrotnie, co wierni zrozumieli jak znak od Boga i na wzniesieniu przy zakolu Warty, gdzie zatrzymał się krzyż, w 1779 roku zbudowali nową świątynię – Podwyższenia Krzyża Świętego.
Drewniany kościół w Gogolewie jest jedną z ciekawszych świątyń w powiecie śremskim, jest też jedną z bardziej znanych, chociaż niewielu śremian było w jego wnętrzu. Msze w nim odbywają się tylko raz w tygodniu, w niedziele o godz. 9.30, w tygodniu kościół jest zamknięty. Kiedyś był kościołem filialnym parafii św. Antoniego w Książu, od kilku lat jest siedzibą osobnej parafii, ale tylko nominalnie, msze odprawia nadal proboszcz z Książa.
Kościół zachował czystość stylu barokowego. W ołtarzu głównym wyeksponowano legendarny krzyż, a na nim XVII-wieczny krucyfiks. Ciekawe są też dwa boczne ołtarze, a to dzięki zdobiącym je wartościowym malowidłom dużego formatu – to z lewej strony ukazuje Zwiastowanie, to z prawej wskrzeszenie Piotrowina przez św. Stanisława. Św. Stanisław Biskup, dawny patron kościoła, jest też przedstawiony w postaci rzeźby ustawionej z boku ołtarza głównego. Do tego XVIII-wieczna chrzcielnica, z tegoż wieku figura św. Jana Nepomucena, obie warte zobaczenia.
Wszystko to mam okazję obejrzeć – przyjechałem na pół godziny przed mszą. Kościół powoli się zapełnia, wreszcie o 9.30 rozpoczyna się nabożeństwo – niestety bez przestrzegania zasad anty-covidowych. Te 60-70 osób (według moich obliczeń), które zgromadziły się w świątyni, na pewno przekracza dozwolony limit, rok temu było ich mniej. Wierni nie przestrzegają też odległości 1,5 metra od siebie, a wielu przed mszą… podaje sobie dłonie na powitanie, co w Śremie byłoby nie do pomyślenia. Ten lekki stosunek do epidemii zauważył zresztą chyba i ksiądz proboszcz, skoro w ogłoszeniach na koniec mszy zaapelował o większe odległości między rodzinami, „abym nie dostał mandatu”. Rzeczywiście trzeba coś z tym zrobić, bo mandat jest tu wielce prawdopodobny.
*
Z Gogolewem łączy mnie pewne wspomnienie z lat 90. Pewnego dnia zadzwonił u mnie telefon.
– Dzień dobry! Pan Matras? Dzwonię z recepcji Hotelu Sportowego w Śremie. Mam tu dwóch panów z Niemiec, którzy chcieliby o coś zapytać.
Znajomość języków obcych w Śremie nie była wtedy powszechna, nie zdziwiłem się więc, że recepcjonista, nie mogąc się dogadać z gośćmi, odnalazł mój numer w książce telefonicznej i zadzwonił do mnie. Po chwili odezwał się w słuchawce głos po niemiecku.
– Guten Tag. Sprechen Sie Deutsch? Przyjechaliśmy tu z Niemiec w poszukiwaniu korzeni swojej rodziny. Wiemy tylko, że nasz dziadek, a później ojciec mieli gospodę w wiosce koło Śremu. Wioska nazywała się Luisenhorst, ale nie możemy jej odnaleźć. Czy mógłby pan nam pomóc?
Obecnie znalezienie odpowiedzi na to pytanie zajęłoby kilkanaście sekund, ale to były czasy przed Internetem. Na szczęście miałem w domu udostępniony mi przez Urząd Stanu Cywilnego, napisany na maszynie wykaz dawnych nazw miejscowości z czasów zaboru pruskiego i okupacji; po sprawdzeniu stwierdziłem, że chodzi o Gogolewo.
Niemcy nie znali okolicy; umówiliśmy się, że za dwa dni pojedziemy razem do Gogolewa, w którym sam zresztą byłem wcześniej tylko raz albo dwa razy.
Kiedy wyznaczonego dnia zjawiłem się w sali jadalnej Hotelu Sportowego, czekało na mnie dwóch starszych mężczyzn. Byli braćmi, oboje byli już na emeryturze, starszy, który prowadził rozmowę, był wcześniej lekarzem. Przywitaliśmy się, po krótkiej rozmowie wsiedliśmy do ich samochodu i pojechaliśmy w kierunku Książa i Gogolewa. Bracia mieli też z sobą kamerę.
– To nasza pierwsza wizyta tutaj – mówił lekarz. – Znaliśmy nazwę wioski, wiedzieliśmy, że leży nad Wartą koło Śremu, że jest tam kościół, ale nie wiedzieliśmy, dokładnie gdzie. Podobno rośnie tam też stary dąb…
W Gogolewie skierowaliśmy nasze kroki do kościoła. Był zamknięty, ale z pobliskiego dworku, wtedy jeszcze zaniedbanego i nieodremontowanego, wyszedł mężczyzna i zaoferował się, że otworzy nam kościół. Również ja z zaciekawieniem obejrzałem jego wnętrze, nigdy wcześniej nie byłem w środku.
– A gospoda? – zapytał lekarz. – Czy zachowała się też gospoda?
Nigdy nie słyszałem o gospodzie w Gogolewie, pomógł nam jednak mężczyzna, który otworzył kościół.
– Tak, mój ojciec opowiadał, że za jego czasów stała tu jeszcze gospoda, ale od dawna już jej nie ma. Tu, gdzie rośnie ta trawa.
Lekarz z zainteresowaniem zarejestrował trzymaną w dłoniach kamerą miejsce wskazane przez mężczyznę.
– Niedaleko kościoła. Tak było w wioskach, ludzie szli na mszę do kościoła, a po mszy do knajpy…
Spod kościoła poszliśmy nad Wartę, malowniczą, jak na całym odcinku w okolicach Śremu. Chodziliśmy po okolicy, lekarz wszystko rejestrował kamerą, komentując filmowane miejsca. Tylko dębu, zachowanego w pamięci rodziny, nie udało nam się odnaleźć. Pomyślałem o Polakach odwiedzających Kresy, wioski i miasta na Podolu, Wołyniu. Dla Niemców były to ich własne kresy, o których wciąż pamiętali, tak jak my pamiętamy o naszych. Historia okrutnie postąpiła z naszymi narodami, pozostała pamięć.
Nie spędziliśmy w Gogolewie dużo czasu, wioska przecież jest tak mała… Wkrótce siedzieliśmy znowu w samochodzie i jechaliśmy w stronę Śremu.
– Zastanawiam się tylko, gdzie był ten dąb, o którym opowiadał ojciec – powiedział brat lekarza.
– Ha, za 20 lat będziemy to wiedzieć – odpowiedział lekarz.
– Dlaczego? – brat zdawał się nie rozumieć.
– Kiedy się spotkamy, tam w górze – zaśmiał się lekarz.
Brat nie odpowiedział.
Od historii tej upłynęło ćwierć wieku. Dużo później odkryłem, że nazwa Luisenhorst na początku XX wieku odnosiła się do Gogolewka; samo Gogolewo w czasach zaboru pruskiego oficjalnie nosiło taką samą nazwę jak obecnie, ale w czasach okupacji zostało połączone z Gogolewkiem i rzeczywiście nazywało się Luisenhorst. Czy ojciec i dziadek braci opowiadali więc o Gogolewie, czy Gogolewku, o czasach zaboru pruskiego, czy o czasach okupacji? Chyba się już tego nie dowiem.
Nigdy potem nie spotkałem się z niemieckim rodzeństwem. Biorąc pod uwagę ich wiek wtedy, ponad dwadzieścia lat temu, można przyjąć, że już spotkali się ze swoim ojcem, dziadkiem, niemieckimi właścicielami gogolewskiej gospody, i że otrzymali już odpowiedź na wszystkie swoje pytania, tam w górze…
5 kwietnia, poniedziałek – zmarł Krzysztof Krawczyk, nie wiadomo, czy na Covid, czy nie. Był w szpitalu leczony z powodu koronawirusa, właśnie wyszedł z niego, ale rodzina zaprzecza, że to był Covid. W każdym razie na pewno był osłabiony chorobą.
Nigdy nie byłem fanem Krzysztofa Krawczyka, zawsze słuchałem innej muzyki, i w młodości, i teraz, to raczej moi rodzice go słuchali, a jednak zapisał się w historii polskiej muzyki popularnej.
6 kwietnia, wtorek – obejrzałem ostatni odcinek serialu „Bodo” na kanale Historia 2. Wrażenie niezwykłe, również z tego powodu, że był to chyba pierwszy współczesny, to jest zrealizowany po transformacji ustrojowej,  polski serial. Od początku lat 90. mało oglądałem telewizję, w 1995 roku w ogóle pozbyłem się telewizora z mieszkania. Było to więc zanurzenie w całkiem innym, do tej pory obcym mi świecie; w ogóle nie znam aktorów występujących we współczesnych filmach. A aktorzy grający w serialu są znakomici, nie tylko Antoni Królikowski i Tomasz Schuhardt grający tytułową rolę. Cały film też jest bardzo dobry, znakomicie odtwarzający karierę przedwojennego amanta aż do jego tragicznego, wzruszającego końca.
7 kwietnia, środa – podsumowanie miesiąca. W marcu straciłem dwóch dość dużych klientów; oboje to samochodziarze, dla których tłumaczyłem dokumenty potrzebne do rejestracji pojazdów. Nagle przestali mi zlecać tłumaczenia, co znaczy, że znaleźli kogoś tańszego. Cóż, można się było tego spodziewać. Ceny tłumaczeń samochodówki są coraz niższe; są i tacy tłumacze przysięgli, którzy robią to za 15 zł za dokument, ponieważ nie mają innych zleceń, a nawet gdyby mieli, nie potrafiliby wykonywać innych tłumaczeń, zbyt słabo znają język. Sam współpracuję z takimi tłumaczami innych języków, którzy wezmą ode mnie każdą ilość dokumentów samochodowych, ale kiedy chcę im zlecić jedną stronę innego tekstu, odmawiają, twierdząc, że nie mają czasu.
Bardziej martwi mnie urwanie się zleceń z sądów. Czyżby sądy w Śremie i Środzie Wlkp. już nie potrzebowały tłumaczeń? Czy też zostałem wygryziony przez kogoś?
A jednak miesiąc był bardzo dobry. Liczba tłumaczeń była o jedną czwartą wyższa niż przed epidemią.
7 kwietnia, środa – „spisałem się”, to jest wypełniłem w Internecie formularz Narodowego Spisu Powszechnego. Dziwne, ale nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek w ubiegłych latach przychodzili do mnie albo kontaktowali się ze mną w inny sposób rachmistrze spisowi. Czy to był pierwszy raz w moim życiu?
8 kwietnia, czwartek – na stronie Kultura 2 obejrzałem ostatni odcinek „Przygód psa Cywila”. W przeciwieństwie do „Czterech pancernych i psa” w dzieciństwie obejrzałem wszystkie odcinki serialu i nawet wiele scen pamiętałem, ale było to tak dawno temu, że z przyjemnością obejrzałem go jeszcze raz. Podobnie jak „Czterej pancerni…” i „Stawka większa niż życie” film się nie zestarzał, jest przykładem bardzo dobrej kinematografii popularnej ery gomułkowskiej.
8 kwietnia, czwartek – rozmowa ze sprzedawcą w sklepie z alkoholem w moim bloku, w którym kupowałem piwo.
– A pan już się zaszczepił?
– Nie, za młody jestem. A pan się zaszczepił? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie sprzedawcy.
– Ja? Za młody jestem. Mam 51 lat. Ale pan powinien się zaszczepić.
– A ja kończę 58 lat w tym roku, muszę więc jeszcze trochę poczekać.
Czyżbym wyglądał tak staro, że pytają mnie o szczepienia?
9 kwietnia, piątek – zmarł książę Filip, prince consort w Wielkiej Brytanii. Miał prawie 100 lat. Od dawna czasami myślę o tym, jak będzie wyglądała Wielka Brytania, kiedy odejdzie również jego małżonka, Elżbieta II. Śmierć jej męża nieubłaganie przypomina, że i na nią, jak na nas wszystkich, nadejdzie czas. Czy monarchia w Wielkiej Brytanii przetrwa? Myślę, że tak. Jeszcze w dzieciństwie słyszałem powiedzenie, że za 100 lat w Europie będzie pięciu królów – czterech w talii kart i jeden w Wielkiej Brytanii.
Dzisiaj dowiedziałem się też, że zmarł mój klient, młody chłopak (miał zaledwie 23 lata) z wioski pod Śremem. Tłumaczyłem mu dokumenty potrzebne do wyjazdu do Australii i właśnie w tej Australii w marcu utonął w morzu. Teraz jego matka poprosiła mnie o tłumaczenie aktu zgonu. Złożyłem kondolencje.
– Przykro mi, nie wiedziałem…
– No cóż, tak się stało…
11 kwietnia, niedziela – wycieczka do Poznania, całkiem inna niż dotychczasowe, nie do centrum, tylko na Rataje, a dokładnie osiedle Bohaterów II Wojny Światowej, na mszę do podobno największego współczesnego kościoła w Poznaniu.
Rataje znają wszyscy śremianie, ale widzą je przeważnie tylko z okna samochodu, utożsamiając je z rondem o tej samej nazwie, przez które przejeżdżamy w drodze do Śremu. Tymczasem wielka dzielnica o nazwie Rataje rozciąga się na południe od tego ronda i jest konglomeratem kilku dużych osiedli: Piastowskiego, Jagiellońskiego, Oświecenia i innych, z których sam znam tylko kilka głównych, przelotowych ulic. O ukrytym wśród nich, leżącym na osiedlu Bohaterów II Wojny Światowej, monumentalnym kościele pw. Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny dowiedziałem się dopiero z encyklopedii „Poznań od A do Z”. Wśród nie-poznaniaków, takich jak ja, świątynia nie jest znana.
Po przejechaniu ronda Starołęka z ulicy Zamenhofa skręcam w Kruczą i po krótkim czasie już z daleka widzę ogromną bryłę kościoła. Historia powstania kościoła pw. Nawiedzenia NMP jest odbiciem stosunku władz PRL do religii. Niechętne budowaniu jakichkolwiek świątyń władze w 1979 roku ostatecznie zgodziły się na budowę jednego kościoła dla całych Rataj, Chartowa i Żegrza. Świątynię zaprojektowano więc ogromną i taką też zbudowano (budowa trwała 18 lat, do 1997 roku), chociaż tymczasem w dekanacie ratajskim powstało też osiem innych kościołów. Kościół Nawiedzenia pozostał z nich największy i ma chyba najbardziej oryginalną formę. Warszawscy architekci Marek Eibel i Stanisław Sołtyk zaprojektowali kościół w kształcie… wieloryba, chociaż nie wiem, czy oglądający go biolodzy zgodziliby się z tym porównaniem. To raczej wieloryb z popularnych wyobrażeń, ilustracji książek dla dzieci, na przykład wiersza „Pan Maluśkiewicz i wieloryb” Tuwima, niż z podręczników zoologii, ale takie jest już prawo artystów, którzy odwołują się do archetypów, ikon, nie rzeczywistego wyglądu zwierząt, roślin, bytów….
W każdym razie kościół robi bardzo duże wrażenie, które jeszcze się pogłębia, kiedy zapoznamy się z jego wnętrzem. Jestem na miejscu na pół godziny przed rozpoczęciem mszy, mam więc okazję go dokładnie zwiedzić. Centralne miejsce zajmuje zawieszona 11-metrowa rzeźba Chrystusa Ukrzyżowanego; umieszczona pod nim biała figurka Matki Boskiej Fatimskiej, przywieziona z Portugalii, mimo że jest o wiele mniejsza, nie wydaje się przytłoczona rzeźbą; kompozycję dopełniają umieszczone po bokach rzeźby Maryi i Elżbiety, czyli scena Nawiedzenia upamiętniona w wezwaniu kościoła. Surowe ściany z nieotynkowanej  cegły pasują do tego wnętrza, podobnie jak boczne kaplice o stylizowanych na romańskie łukach. To chyba pierwszy współczesny kościół, który zwiedzam w Poznaniu, i od razu mi się podoba. Jest dowodem na to, że i współczesna architektura sakralna może mieć coś do powiedzenia (nasz kościół w Śremie na Jezioranach niestety byłby argumentem za tezą przeciwną, odwiedzający Śrem cudzoziemcy nazywają go „eyesore”, widać, jak wiele zależy od architekta).
Minusem jest jedynie nagłośnienie świątyni – słyszalność jest tak słaba jak w naszym kościele na Jezioranach przed remontem. Może udałoby się coś z tym zrobić? Przykład Jezioran pokazuje, że i w takich wielkich, współczesnych pomieszczeniach możliwe jest właściwe wyregulowanie akustyki.
Podobnie jak kościół NSJ w Śremie, ratajski kościół ma dwa poziomy. Po zakończeniu mszy na górnym poziomie schodzę do kościoła dolnego, gdzie odprawia się msza dla dzieci. Znowu widać bardzo dużą różnicę w porównaniu z dolnym kościołem w Śremie. Dolna część kościoła Nawiedzenia jest o wiele większa i znacznie lepiej zaprojektowana – ma układ amifiteatralny, z rzędami ławek stopniowo opadającymi w dół, ściany znowu ceglane, ale nie gładkie, ułożone na sztorc cegły wprowadzają pewien niepokój i uplastyczniają wnętrze. Podczas mszy śpiewa chórek dziewczęcy, w kościele są nie tylko rodziny z dziećmi, również inni wierni. Tylko dlaczego tu tyle ludzi, jeszcze więcej niż w górnym kościele? Limity na czas pandemii na pewno nie zostały zachowane. Po wyjściu z kościoła kieruję się do parku Rataje, potem będę już wracał do Śremu.
11 kwietnia, niedziela – park Rataje, do którego zaszedłem po mszy i zwiedzeniu kościoła pw. Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny, jest chyba najmłodszym parkiem w Poznaniu – został utworzony w grudniu 2018 roku. Wikipedia podaje, że jest drugim co do wielkości w mieście, zaraz po Cytadeli. Może i tak jest… Wydawało mi się wprawdzie, że w Poznaniu są znacznie większe kompleksy zieleni, choćby Lasek Marceliński czy Dębina, ale są to rzeczywiście chyba bardziej lasy komunalne, nie parki.
Park podzielony jest na dziewięć stref tematycznych (od A do J), które, jak się domyślam, mają popularyzować ochronę przyrody. Mamy tu więc „ogród zmysłów”, „ogród szumiących traw”, siedlisko ropuchy zielonej, wszystko to połączone z miejscami rekreacji, siłownią itp. Bardzo młoda metryka parku powoduje wprawdzie, że ta przyroda w parku jest na razie dość skromna; wydaje mi się, że podobnie musiał wyglądać park Śremskich Odlewników w moim mieście zaraz po jego utworzeniu, w latach 70. Długo jeszcze będziemy musieli poczekać, aż te drzewa i krzewy urosną, aż mieszkańcy Rataj będą mieli prawdziwy park. Jedna atrakcja parku jest już jednak całkiem gotowa i ta mnie najbardziej zainteresowała: skansen Średzkiej Kolei Powiatowej.
Kiedy pod koniec XIX wieku w Prusach na mocy ustawy stało się możliwe budowanie lokalnych kolei, zainteresowanie wykazali również przedsiębiorcy i właściciele majątków z powiatu średzkiego. Zbudowano główną linię wąskotorową z Kobylegopola (obecnie dzielnica Poznania) przez Środę do Zaniemyśla, od niej kilka odgałęzień, a nawet dwie linie normalnotorowe – z Kobylegopola do stacji Poznań Wschód i ze Starołęki na Maltę. Linie służyły przeważnie do transportu płodów rolnych i wyrobów przemysłowych, ale kursowały na nich również pociągi pasażerskie. O skali przedsięwzięcia świadczy fakt, że łączna długość linii wynosiła sto kilkadziesiąt kilometrów. Po wojnie zaczął się powolny upadek kolei. Została ona przejęta przez PKP, zaczęto rozbierać odgałęzienia, w 1968 roku wstrzymano ruch pasażerski na trasie z Kobylegopola do Środy, a w 1976 roku linię rozebrano ją całkowicie. Średzka Kolej Powiatowa jednak przetrwała – w bardzo szczątkowej formie. Do dzisiaj w weekendy w sezonie letnim kursują pociągi na trasie ze Środy do Zaniemyśla; oczywiście już tylko jako atrakcja turystyczna, zwykli mieszkańcy z nich nie korzystają.
Skansen w parku Rataje upamiętnia te kilkadziesiąt lat funkcjonowania Średzkiej Kolei Powiatowej na terenie Poznania. Przez obecny park przechodziła linia normalnotorowa ze Starołęki na Maltę. Zachował się nawet krótki, obecnie zapadnięty w ziemię odcinek toru i na jego przedłużeniu zbudowano skansen. Na torze o rozstawie 1000 mm stoi ciuchcia wąskotorowa, a tuż za nią na torze o normalnym rozstawie szyn 1435 mm zwykły parowóz z tendrem z doczepionym do niego wagonem restauracyjnym Warsu. Towarzyszą im tablice informujące o historii średzkiej kolei i znakach używanych na kolejowych szlakach. Ustawienie autentycznych parowozów i wagonu w parku,  miejscu, które przecież nie jest połączone z siecią kolejową, musiało stanowić duże wyzwanie dla logistyki, konieczne było użycie dźwigów, ciężkiego sprzętu. Wejścia do parowozów i wagonu są zamknięte, nie możemy więc zobaczyć ich od środka, ale to chyba lepiej. Ich otwarcie skończyłoby się dewastacją obiektów, tak bardzo interesujących dla miłośników kolei.
11 kwietnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 13 procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią. Jak na tydzień poświąteczny (bez Poniedziałku Wielkanocnego) nieźle, ale ponad jedna trzecia tego obłożenia pochodziła z jednego zlecenia klienta, który zamówił dość trudne tłumaczenie artykułów naukowych. Nad nim spędziłem większość czasu, również w sobotę.
13 kwietnia, wtorek – od dzisiaj dla mojego rocznika było możliwe zapisanie się na szczepienie przeciwko Covidowi.  O 5 rano zalogowałem się na stronie pacjent.gov.pl, a system jako pierwszy wolny termin zaproponował mi… 26 kwietnia w Czarnkowie lub Szamocinie, 130 km od Śremu. Nie skorzystałem. Wybrałem jeszcze dłuższy termin: 17 maja, ale w szpitalu w Śremie.
13 kwietnia, wtorek – na TVP Stream obejrzałem ostatni, trzeci odcinek miniserialu „Zielona miłość” z 1978 roku. W ogóle nie znalem tego serialu, nawet ze słyszenia, chociaż w roku jego premiery byłem w liceum. Bardzo prosty – i poruszający, wzruszający film o dojrzewaniu i uczuciach nastolatków. Twórca scenariusza, Aleksander Minkowski, autor książek dla młodzieży (nie czytałem żadnej z nich), członek PZPR, współpracownik Służby Bezpieczeństwa, a w latach 90. redaktor naczelny brukowca „Skandale”, był bardzo kontrowersyjną postacią. A jednak serial według jego scenariusza okazał się bardzo dobry.
Trudno uwierzyć, ale było to też moje pierwsze zetknięcie z grą Joanny Pacuły. Do tej pory nigdy nie widziałem tej gwiazdy polskiego i amerykańskiego kina na ekranie.
14 kwietnia, środa – na TVP Stream obejrzałem ostatni odcinek serialu „Syzyfowe prace”. Wrażenia mam mieszane. Pierwsze odcinki nie podobały mi się, kolejne były ciekawsze, ale serial i tak nie dorównuje powieści Żeromskiego. Niepotrzebnie zmieniono w nim również zakończenie na szczęśliwe – happy end. Ekranizacja potwierdza znaną tezę, że lata 80. i 90. były okresem zapaści w polskim kinie. Wybitne filmy zaczęto ponownie kręcić dopiero po 2000 roku.
15 kwietnia, czwartek – na TVP Stream obejrzałem ostatni odcinek miniserialu „Parada oszustów” z 1977 roku. Z dzieciństwa pamiętałem tylko ostatni, czwarty odcinek, którego akcja rozgrywa się we współczesnych Stanach Zjednoczonych, zresztą najsłabszy ze wszystkich – obraz Ameryki widziany oczami peerelowskich filmowców nie wypada przekonywująco. Pierwsze trzy odcinki, utrzymane w klimacie retro, podobały mi się. Początkowo wydawało mi się, że opowiedziane historie bazują na autentycznych oszustwach, ale to chyba tylko fikcja.
17 kwietnia, sobota – w Wielkiej Brytanii pogrzeb księcia Filipa. Z powodu pandemii liczbę uczestników ceremonii pogrzebowych ograniczono do 30. Widok królowej Elżbiety siedzącej samotnie w ławce kaplicy w Windsorze sprawia przejmujące wrażenie.
18 kwietnia, niedziela – wyjazd na mszę do kościoła św. Józefa w Puszczykowie. W położonej tuż przy stacji kolejowej współczesnej świątyni byłem kilkakrotnie, ale jeszcze nigdy na mszy, która w przypadku takich mniejszych miejscowości jest najlepszą, a często jedyną okazją zwiedzenia kościołów, który poza nabożeństwami są zwykle zamknięte.
Znajdujący się przy głównej drodze i stacji kolejowej Puszczykówko jest powszechnie znany również śremianom, chociaż niewielu było chyba w jego wnętrzu. Kościół został zbudowany  w latach 80. i 90., a więc później niż nasz, śremski kościół na Jezioranach; trzeba przyznać, że ma też o wiele bardziej udaną architekturę, zarówno zewnątrz jak i wewnątrz. Nie jest kościołem na planie patelni, przyjął tradycyjną formę bazyliki z nawą główną i dwiema bocznymi, w jego architekturze nie ma jednak żadnego historyzmu, ani eklektyzmu rodem z Lichenia, to przykład udanego współczesnego budownictwa sakralnego.
Na mszy siadam w tylnym rzędzie, skąd mam dobry widoczność na prezbiterium; również słyszalność, akustyka świątyni – w przeciwieństwie do kościoła na Jezioranach i kościoła Nawiedzenia w Poznaniu, który zwiedziłem tydzień temu, jest bardzo dobra, zachęca nawet do organizowania koncertów. A co widzimy w prezbiterium? Ścianę zdominowała ogromna płaskorzeźba św. Józefa autorstwa Zygmunta Gromadzińskiego, po bokach ustawiono natomiast równie duże rzeźby pełnoplastyczne – Maryję z Dzieciątkiem i Pietę. Z daleka wyglądają jak marmurowe, w rzeczywistości to jednak odlewy gipsowe, puste w środku, podarowane parafii przez Muzeum Narodowe w Poznaniu. Do tego gobeliny i obrazy. Przypuszczam, że autorką części z nich jest puszczykowianka Maria Gostylla-Pachucka, której wystawę gobelinów mogliśmy ostatnio zobaczyć w Muzeum Śremskim.
Jak ocenić wartość artystyczną puszczykowskiego kościoła? Z pewnością nie jest to arcydzieło współczesnej architektury, ale dzieło udane – i bardzo funkcjonalne, o czym świadczą też pomieszczenia w dolnej kondygnacji kościoła: duża kaplica Najświętszej Marii Panny i sala im. Jana Pawła II, pełniąca, jak się domyślam, rolę sali widowiskowej i miejsca spotkań. Niestety obie są zamknięte, do kaplicy mogę zajrzeć tylko przez kratę.
*
Po zwiedzeniu kościoła krótka przejażdżka ulicami Puszczykowa, w którym byłem dziesiątki razy, ale mimo to miasto znam tylko fragmentarycznie. Od przejazdu kolejowego przez rondo  Heigelmanna (kto to był?), ulicą Poznańską i rondo ks. Pielatowskiego (to dawny proboszcz w Puszczykowie) do drugiego kościoła w mieście – Matki Boskiej Wniebowziętej, zbudowanego w okresie międzywojennym. Wzniesiony w stylu neobarokowym, o wiele mniejszy niż współczesny kościół w Puszczykowku, podoba mi się mniej i spędzam w nim niewiele czasu. Potem do stacji kolejowej Puszczykowo i znowu na południe, ale już na wylocie z miasta zmieniam trasę – zamiast jak zwykle jechać Nadwarciańską skręcam w ulicę Niwka Stara, na której jeszcze nigdy nie byłem. To bardzo dobry wybór – odkrywam przystań Puszczykowo-Niwka, przy której zanurzam dłoń w płynącej leniwie Warcie, potem obok hotelu La Paloma (teraz chyba pustego) do drogi wojewódzkiej, obok budującego się nowego mostu na Warcie, z powrotem do Śremu.
18 kwietnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 10 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
19 kwietnia, poniedziałek – dzisiaj w moim mieszkaniu wielkie pranie, chociaż ograniczające się do firanek. Zdjęcie, upranie, wywieszenie na balkonie do wyschnięcia, uprasowanie, ponowne zawieszenie, przy okazji również umycie okien – wszystko to w ciągu jednego dnia. A jutro czas na zasłony. Ostatni razem prałem firanki i zasłony i myłem okna jeszcze przed pandemią.
19 kwietnia, poniedziałek – skończyłem przesłuchiwanie 10-płytowego zestawu Rachmaninow i Prokofiewa. Szkoda, że nie mam większego zestawu Rachmaninowa; zwłaszcza jego muzyka fortepianowa sprawia duże wrażenie.
21 kwietnia, środa – na TVP Stream obejrzałem ostatni odcinek serialu „Dziewczyna z Mazur”. To połączenie telenoweli i filmu politycznego, oskarżycielskiego wobec ustroju PRL, trąciło naiwnością chyba już w roku premiery (1990). Obejrzałem go do końca ze względu na prześliczną (i utalentowaną aktorsko) Beatę Paluch grającą tytułową rolę.
21 kwietnia, środa – po raz pierwszy zamówiłem obiad na wynos w „Tropicanie”. Cena dania dnia – 19,90 zł – trochę wyższa niż u konkurencji, jest też dalej i trzeba dłużej czekać, ale obiad (dzisiaj było tagiatelle w sosie grzybowym i krem warzywny) całkiem smaczny.
23 kwietnia, piątek – na kanale Kultura 2 obejrzałem ostatni odcinek miniserialu „Wielkie rzeczy” Krzysztofa Krauzego z 2000 roku. Serial potwierdza klasę reżysera, autora takich filmów jak „Dług” i „Plac Zbawiciela”. Jest bardzo dobrym przedstawieniem lat 90., przedstawieniem gorzkim w swojej wymowie, chociaż paradoksalnie każdy odcinek kończy się… happy endem.
23 kwietnia, piątek – w mediach pojawiła się informacja o wieczorze panieńskim, jaki zorganizowali sobie pracownicy (przed rozpoczęciem pracy na trzeciej zmianie) w jednej z firm w Czachorowie pod Gostyniem. Na filmie opublikowanym w sieci widać pannę młodą w welonie, panów i panie z rogami na głowie, tańczących do muzyki disco polo. Zabawa była przednia, a kiedy nagranie z wieczoru opublikowano w sieci, wszyscy jego uczestnicy… stracili pracę za złamanie reguł antycovidowych. Konsekwencja straszna, środek dyscyplinarny na pewno zbyt surowy w stosunku do wagi przewinienia. Przecież podczas pracy w zakładach i tak nikt nie przestrzega zasad dystansu społecznego. Czy kierownictwo zmieni swoją decyzję?
24 kwietnia, sobota – skończyłem lekturę książki „Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd” Kazimierza Nowaka. Chciałem ją przeczytać od kilkunastu lat, wreszcie się udało. Kilkakrotnie byłem na spotkaniach z Łukaszem Wierzbickim, który opracował i w 2000 roku wydał te listy poznańskiego podróżnika, który w latach 1931-1935 przejechał rowerem przez całą Afrykę, od Trypolisu do Kapsztadu; w drodze powrotnej (do Algieru) rower mu się rozpadł, wracał więc pieszo, konno, łodzią, na grzbiecie wielbłąda, nie korzystając z samochodu. Historia Nowaka jest w Polsce (zwłaszcza w Wielkopolsce) dobrze znana; jest tak nieprawdopodobna, że kiedyś miałem wątpliwości co do jej autentyczności, ale jest dobrze udokumentowana. Czy Nowak zmyślał? Na pewno koloryzował, przeinaczał drobne fakty, jak Kapuściński i inni reporterzy, którzy w swoich reportażach mieszają prawdę z fikcją, ale główny zrąb jego opowieści jest prawdziwy.
24 kwietnia, sobota – szósta rano, przed „Biedronką” na Kilińskiego. Kiedy wychodzę z zakupów, na chodniku klęczy zakrwawiony mężczyzna.
– Coś się panu stało? – podaję mężczyźnie dłoń w rękawiczce.
– Dzię-, dziękuję – bełkoce mężczyzna, chwytając moją rękę, ale zaraz potem ją puszczając. Po chwili ją puszcza i dalej klęczy. Ma poplamione krwią bandaże na rękach i obtarte do krwi kolano na rozdartych spodniach. Próbuję drugi i trzeci raz go podnieść, ale nie udaje się.
– Nie jestem pijany, to nie o to chodzi… – bełkoce.
– A co chodzi? – pytam i ponownie podaję rękę.
– Ten pan się sam nie podniesie – mówi drugi mężczyzna stojący obok mnie. – Już powiadomiłem kasjerki, aby wezwały pogotowie.
Dla pewności ja również wracam do sklepu i proszę o wezwanie pogotowia. Kasjerki obiecują, że to zrobią. Nie czekam, wracam do domu. W domu zdejmuję rękawiczki i wrzucam je do prania, długo myję ręce.
24 kwietnia, sobota – dwugodzinna wycieczka nad Zalew Śremski. Przez 34 lata mojego mieszkania w Śremie jeszcze nie byłem na samym jego brzegu, zawsze tylko obok niego przejeżdżałem.
Najpierw krótka przejażdżka po Helenkach (niskich) – Matejki, Korczaka, Makuszyńskiego, Brzechwy, Chełmońskiego, Malczewskiego na Cmentarz Komunalny, gdzie zaglądam na chwilę. Zatrzymuję się przy grobie burmistrza Andrzeja Ratajczaka, niedaleko niego leży pochowany mój kierownik z Odlewni Żeliwa, a przy nim moja uczennica. Po raz pierwszy idę też na grób Jana Sipa, zmarłego w sierpniu 2019 roku. Iluż to moich dawnych znajomych, klientów i uczniów leży tu pochowanych – dziesiątki, jeśli nie setki… Po wyjściu z cmentarza nie wracam do miasta, tylko kieruję się dalej na zachód. Droga prowadząca w lewo jest zamknięta, tablica informuje, że to teren strzelnicy jednostki wojskowej, wjeżdżam więc prosto w las. Wspinaczka pod górę, potem w dół i po chwili zbliżam się do brzegu zalewu.
Według przewodnika „Śrem” Zbigniewa Szmidta Zalew Śremski powstał w 1989 roku. Wydawało mi się wprawdzie, że istniał on „od zawsze”, to jest od mojego zamieszkania w Śremie w 1987 roku, ale może autor ma rację. Jaki był cel jego budowy? Według Zbigniewa Szmidta „zbiorniki mają na celu magazynowanie wody przepompowanej z Warty, a przeznaczonej do deszczowania pól w sąsiednich gminach górnej Obry”. Jest mowa o zbiornikach, ponieważ w skład Zalewu Śremskiego wchodzą dwa zbiorniki – duży, obok którego przejeżdżamy w drodze do Psarskiego i dalej do Czempinia, oraz mały, większości śremianom chyba nieznany, położony między cmentarzem a drogą do Gaju. Cmentarz komunalny jest więc położony na półwyspie, otoczonym z trzech stron wodami zalewu.
Tylko że ja, po opuszczeniu terenu cmentarza, wcale nie jestem nad Zalewem Śremskim. Zbiornik, wzdłuż którego brzegu jadę, to Staw B – tak brzmi jego oficjalna nazwa. Staw B, podobnie jak Zalew Śremski, jest tworem sztucznym, pełni chyba tę samą rolę retencyjną, jest zresztą połączony z zalewem. Musiał zostać zbudowany niedługo po zakończeniu budowy zalewu, w każdym razie na mapie powiatu śremskiego z 2004 roku już jest zaznaczony. Ta jego „sztuczność” nie przeszkadza gatunkom bytującym w nim i na jego brzegach – w pewnym momencie na mój widok z zatoczki zrywa się i ucieka kaczka, szukając schronienia na środku stawu. Zbiorniki retencyjne są szybko oswajane przez ptactwo wodne, ryby (zalew jest również ulubionym miejscem śremskich wędkarzy) i inne stworzenia, dla których stają się one naturalnym domem. Sprzyja temu również fakt, że Staw B w przeciwieństwie do Zalewu Śremskiego jest bardziej oddalony od siedzib ludzkich – dopiero na drugim brzegu stoi kilka domów, już gotowych lub dopiero w budowie, przy ulicy, a właściwie drodze gruntowej błędnie nazwanej Nad Zalewem, w obrębie Szymanowa. Jadę dalej, mijając jakieś budowle hydrotechniczne o nieznanym mi przeznaczeniu, dojeżdżając w ten sposób aż do strzelnicy wojskowej. Od tej strony wstępu na strzelnicę broni już nie tylko tablica ostrzegawcza, ale druciana siatka, muszę się więc cofnąć. Wzdłuż lasu nad jedną z odnóg Stawu B dojeżdżam do drogi prowadzącej ze Śremu do Gaju. Nie wracam nią od razu do Śremu, tylko skręcam na osiedle Podgaje, na którym również jestem po raz pierwszy. Stąd prosto na południe, do Nochowa, w którym wyjeżdżam na ulicę Leśną. Przez dwie godziny wycieczki wszędzie, od Szymanowa przez Podgaje do Nochowa, widziałem nowo zbudowane lub budujące się domy jednorodzinne, osiedla. Znak czasu, ucieczka z miast. Mieszkanie w bloku już nie jest marzeniem młodych małżeństw; wszyscy chcą mieszkać „na wsi”, mieć własny domek. I pod tym względem doganiamy kraje Zachodu.
25 kwietnia, niedziela – wycieczka do Poznania, ale znowu nie do centrum, tylko do Szacht. O części Poznania zwanej Szachtami dowiedziałem się dopiero w ubiegłym roku. Myślę, że i sami poznaniacy przeważnie nie znają tego terenu, leżącego na południowych peryferiach miasta. Odwiedzają go chyba głównie mieszkańcy okolicznych dzielnic – Świerczewa i Górczyna – oraz ci, którzy interesują się historią i przyrodą miasta.
Szachty, do których dojechałem przez Puszczykowo i Luboń, to zespół zbiorników wodnych rozciągających się po obu stronach ulicy Głogowskiej, między autostradą i linią kolejową do Zbąszynka. Nie są to naturalne jeziora – 150 lat temu jeszcze ich nie było – tylko efekt działalności człowieka, zalane wodą wyrobiska po dawnych kopalniach gliny, czyli po prostu glinianki. Takie glinianki można spotkać w wielu miejscowościach, ale skąd tak duże ich nagromadzenie na południowych peryferiach Poznania? Zadecydowała o tym historia miasta – w XIX wieku Poznań stał się pruską twierdzą, a do budowy fortyfikacji potrzeba było dużo materiałów budowlanych. Cegielnie istniały tu również po likwidacji twierdzy Poznań w 1902 roku, aż do czasów PRL. Dzisiaj po zakładach przemysłowych pozostały już tylko ślady w postaci ruin, terenem zawładnęła przyroda – przy wydatnej pomocy człowieka. Już w latach 70. XX wieku Szachty objęto ochroną jako użytek ekologiczny, od 2014 roku teren przystosowuje się do celów rekreacyjnych – wytyczono ścieżki spacerowe, postawiono tablice informujące o lokalnej faunie i florze, w 2018 roku zbudowano największą atrakcję Szacht – wieżę widokową. Jest co zwiedzać i podziwiać – Szachty to łącznie kilkadziesiąt akwenów o różnej powierzchni.
To wszystko oglądam, jadąc plątaniną dróg wśród glinianek. Na rozjazdach w orientacji pomagają drogowskazy; wprawdzie oznakowanie można by poprawić, nie pokazują one drogi do wieży widokowej, do której zmierzam, ale w końcu ją odnajduję i mogę się na nią wspiąć. Dzięki słonecznej pogodzie i dobrej przejrzystości powietrza mogę bardzo daleko sięgnąć wzrokiem; widok mam nie tylko na Szachty, Górczyn, Luboń, widzę nawet Collegium Altum Uniwersytetu Ekonomicznego w centrum.
Po zejściu z wieży postanawiam zwiedzić jeszcze ruiny, które zobaczyłem z jej szczytu. To dawne cegielnie, zachował się nawet wysoki ceglany komin, wyrastający wprost z ziemi. Wszędzie zawieszono tablice z zakazem wejścia, ale obiekty nie są ogrodzone, ani zamknięte. Zostały przejęte przez graficiarzy; studiuję poszczególne „malowidła”, wiele z nich mi się podoba – Szachty samorzutnie stały się jedną z ważniejszych scen sztuki graffiti w Poznaniu.
Miejsce niezwykłe i wcale jeszcze nie tak opatrzone w Poznaniu. Z pewnością warte zwiedzenia.
25 kwietnia, sobota – po zwiedzeniu poznańskich Szacht zatrzymuję się jeszcze w Luboniu, gdzie biorę udział we mszach w  dwóch kościołach. Biorę w nich udział w dość dziwny sposób, ponieważ najpierw uczestniczę w drugiej części mszy (spóźniłem się na nią) w kościele św. Jana Pawła II, potem odpoczywam przez chwilę w parku Papieskim przy autostradzie (nazwa na wyrost, park jest dopiero w budowie), a następnie przejeżdżam do kościoła św. Jana Bosko, gdzie słucham pierwszej części mszy.
Oba kościoły nie podobają mi się tak bardzo. Pod względem artystycznym ciekawszy jest kościół św. Jana Bosko – dzięki polichromiom na ścianach głównej nawy, przedstawiającym sceny ze Starego i Nowego Testamentu, oraz drewnianej płaskorzeźbie ukazującej świętego w otoczeniu dzieci w prezbiterium – nie są to jednak arcydzieła. Ciekawsza jest historia, która wydarzyła się w kościele św. Jana Bosko w 1938 roku.
27 lutego 1938 roku w kościele doszło do chyba najgłośniejszego zamachu terrorystycznego w dziejach okolic Poznania i Śremu. Podczas mszy dla dzieci nagle rozległy się strzały. Odprawiający właśnie mszę ksiądz Stanisław Streich został ugodzony kulami z pistoletu. Zamachowiec, bezrobotny murarz Wawrzyniec Nowak, od początku nabożeństwa czekał pod amboną, trzymając rękę w kieszeni płaszcza; kiedy ks. Streich szedł ku ambonie, aby wygłosić kazanie, zamachowiec wyciągnął broń i oddał strzały.
W kościele wybuchła panika. Kościelny Franciszek Krawczyński usiłował rozbroić napastnika, ale również został postrzelony. Zamachowiec wszedł na ambonę i zaczął krzyczeć: „Niech żyje komunizm! Wynoście się z kościoła! To za waszą wolność!”. Następnie rzucił się do ucieczki, został jednak ujęty przez pracownika kolei Mańczaka i organistę Szulca. Rozwścieczona ludność chciała dokonać na nim samosądu, zamachowca ukryto więc na pobliskiej stacji kolejowej, stamtąd zabrała go policja.
Kim był Wawrzyniec Nowak? Pochodził z Lubonia, ale jeszcze jako dziecko wyjechał w głąb Niemiec. Podczas I wojny światowej walczył w armii niemieckiej na froncie wschodnim, potem w I Korpusie Polskim w Rosji Dowbora-Muśnickiego, wreszcie w Armii Czerwonej, gdzie zaraził się komunizmem. Jego droga życiowa wcale jednak nie była prosta. Nowak uciekł z Rosji do odradzającej się Polski, służył w Wojsku Polskim, walczył także z bolszewikami w latach 1920-1921, dostał się do niewoli sowieckiej, znowu wrócił do Polski, gdzie awansował do stopnia sierżanta. Przeniósł się na Kresy, gdzie pracował m.in. jako… tajny agent policji. Wrócił stamtąd w 1936 roku, prawdopodobnie chroniąc się przed więzieniem za napad na starostę Brodów. Wielokrotnie popadał w konflikt z prawem, był pięciokrotnie karany. Jego komunistyczne poglądy były szeroko znane. W Luboniu założył ateistyczną sektę bezwyznaniowców. Chwalił się, że „w Sowietach ukończył szkołę agitatorów komunistycznych” i że był „komisarzem bolszewickim w Odessie”.
Zabójstwo ks. Streicha odbiło się szerokim echem w całym kraju; było jedną z najgłośniejszych spraw kryminalnych międzywojnia. Po krótkim procesie 21 marca 1938 roku sąd skazał Wawrzyńca Nowaka na karę śmierci. Wyrok wykonano 28 stycznia 1939 roku.
Pamięć o zabójstwie przetrwała do dzisiaj. Zamordowany kapłan został pochowany przy kościele, upamiętnia go tablica w kościele, zawieszona jeszcze przed wojną; jego nazwiskiem nazwano też ulicę, przy której stoi świątynia. Wydarzenie w Luboniu, jak czyn krwawy, niezwykły, weszło też do kultury ludowej – układano o nim i drukowano anonimowe pieśni. Jedną z nich zacytował Krzysztof Kwaśniewski w swojej książce „Poznańskie legendy i nie tylko”. Oto jej fragment:
W pięknej okolic, bo koło Poznania, / Jest tam parafia Luboniem nazwana, / A w niej kapłan młody gorliwie pracuje – / Nie przewidział czynu, jaki się szykuje. / Gdy kapłan ukończył mszę św. w kościele, / Śpieszy ku ambonie odważnie i śmiele. / Tu bezbożny człowiek z bronią zaczajony / Oddał strzał hukliwy – a ksiądz ugodzony. / O marny człowiecze bez serca i wiary, / Że się ty nie boisz na tym miejscu kary, / Za zniewagę Pana Jezusa miłego / I ześ się dopuścił czynu haniebnego! / Kapłan w krwi kałuży na posadzce leży; / A że tu kościelny z pomocą mu bieży, / I padał strzał drugi: kościelny raniony… / Tak z ręki bezbożnej kościół jest zhańbiony. / Echem błyskawicznym wieść się rozegnała, / A ludność zbrodniarza w swe ręce schwytała. / Otoczony wkoło od tłumu wielkiego, / Bo nikt nie pamięta tak czynu strasznego. / Oczy zapłakane człowieka każdego, / Gdy popatrzy na śmierć księdza tak młodego, / Kto to dziś rozważy, to gorzkie łzy leje, / I że taka zbrodnia stała się w kościele. / Cała parafia smutek wielki miała, / Że swego pasterza  tak się postradała. / Smutek zapanował w całej okolicy, / Po wioskach i miastach na każdej dzielnicy. / Gdy kondukt żałobny został ogłoszony, / Tłumy się gromadzą z tej i owej strony, / I z miasta Poznania wyżsi dostojnicy, / Panie i panowie i z wiosek rolnicy. / Także duchowieństwo licznie się zjechało, / Ostatnią usługę kapłańską oddało / Za gorliwą pracę, którą głosił śmiele, / I że zginął śmiercią tragiczną w kościele. / Orkiestra żałobną wówczas pieśń zagrała, / A ludność żarliwie tam też zapłakała, / Smutne echo dzwonu i ludzi szlochanie – / Tak prowadzą zwłoki na wieczne spoczywanie.
25 kwietnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 20 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
26 kwietnia, poniedziałek – dowiedziałem się, że koronawirusa chorowała moja dawna uczennica, obecnie właścicielka firmy transportowej. Chorował też jej mąż, z którym prowadzi firmę. Informację przekazał mi jej tata. Na szczęście choroba nie miała ostrego przebiegu, skończyło się na gorączce i kwarantannie.
26 kwietnia, poniedziałek – skończyłem przesłuchiwanie 9-płytowego zestawu Dvořáka – kompletu symfonii i utworów na orkiestrę. Wolę jego muzykę kameralną, ale i symfonie mają dla mnie urok.
27 kwietnia, wtorek – przesłuchałem 3-płytowy zestaw utworów gitarowych Paganiniego. Jego utwory na gitarę podobają mi się o wiele bardziej niż na skrzypce, dość często ich słucham.
28 kwietnia, środa – rząd ogłosił plan luzowania obostrzeń antycovidowych. Najważniejsza dla mnie informacja to ponowne otwarcie muzeów od 4 maja. 8 maja może będę już mógł pojechać do muzeum.
29 kwietnia, czwartek – przed długim weekendem majowym i wielkim grilowaniem w Biedronce była dzisiaj ponownie promocja piwa. Przy zakupie 12 butelek wybranych marek można było otrzymać kolejne 12 gratis. Od 6 rano w sklepie tłumek zainteresowanych, przeważnie panów. Skusiłem się i ja. Po przydźwiganiu 24 butelek do domu z ciekawości postawiłem ja na wadzie łazienkowej – 19,2 kg.
30 kwietnia, piątek – w tym tygodniu para gołębi próbowała uwić sobie gniazdo. Bezskutecznie, przyniesione przez nie gałązki kilkakrotnie zrzucałem z balkonu, w końcu zrezygnowały. Po wrześniowych doświadczeniach z gołębimi pisklętami, które zaanektowały mój balkon (pozostałości odchodów są na balkonie do dziś) nie mam ochoty na powtarzanie tego.
1 maja, sobota – wyjazd do Kościana, na mszę do kościoła farnego. Byłem w nim wielokrotnie, również na mszach, zabytkowa świątynia jest jednak tak interesująca, że chętnie zobaczyłem ją jeszcze raz.
Przejazd przez miasto jest teraz bardzo trudny, Kościan niemożliwie rozkopany, nawet na rynku. Przy okazji szukania objazdów mogłem poznać zakątki miasta, w których jeszcze nie byłem.
1 maja, sobota – przerwałem lekturę „Myszeidy” Krasickiego. Dość często czytam i lubię literaturę oświeceniową, do przeczytania do końca tego krótkiego poematu nie mogłem się jednak przemóc. Myślę, że przyczyną jest strofa – oktawa, którą jest napisany i na którą mam dziwną alergię. Z tego samego powodu nie mogłem przeczytać jego „Monachomachii”, a także „Beniowskiego” Słowackiego.
2 maja, niedziela – pogoda pod psem, dzisiaj w majówkę przez cały dzień padał deszcz. Może dla poprawienia humoru zjadłem dzisiaj golonkę – po raz pierwszy od kilku lat. Ze względu na cholesterol nie powinienem tego jeść, ale raz na kilka lat nie zaszkodzi :-).
2 maja, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
3 maja, poniedziałek – na kanale Kultura 2 obejrzałem ostatni odcinek serialu „Rzeka kłamstwa”. Serial, przedstawiający życie prostych ludzi w zaborze rosyjskim na początku XX wieku, nie jest takim arcydziełem jak „Chłopi”, czy „Nad Niemnem”, ale podobał mi się, głównie ze względu na Jowitę Mondlikowską i Joannę Trzepiecińską, obie odtwarzające główną rolę Joanny. Moją uwagę zwróciła również Anemona Knut, grająca Meę, córkę Joanny. Kiedy ostatni raz widziałem tak dobrze grającą siedmioletnią aktorkę? 🙂 Szkoda, że jej kariera zakończyła się po zagraniu kilkunastu ról dzieci i nastolatek. Było to też moje pierwsze spotkanie z twórczością Ewy Szelburg-Zarembiny, na podstawie której cyklu powieściowego został zrealizowany. Nawet kiedy byłem mały, nie czytałem żadnych z jej książek dla dzieci.
3 maja, poniedziałek – przeczytałem biografię „Kapuściński” Katarzyny Król. Książka jest napisana trochę naiwno-minoderyjnym stylem, ale zawiera dużo faktów z życia sławnego reportera.
Mój stosunek do twórczości Kapuścińskiego nie jest jednoznaczny. Mam w domu tylko trzy jego książki: „Heban” (ta podobała mi się najbardziej), „Cesarza” i „Szachinszacha”. Czytałem też jego zbiory „Gdyby cała Afryka” i „Wojna futbolowa”, ale te nie podobały mi się, oddałem je na regał bookcrossingu. Kapuściński dużo zmyślał w swoich reportażach (co robią wszyscy reporterzy), jego twórczość też jest jednak moim zdaniem przereklamowana.
3 maja, poniedziałek – przeczytałem „Empfehlungen für Schulbücher der Geschichte und Geographie in der Bundesrepublik Deutschland und in der Volksrepublik Polen”, czyli sławetne zalecenia Wspólnej Polsko-Niemieckiej Komisji Podręcznikowej z 1977 roku. Dużo się mówiło o tym gremium w latach 70. i 80. Myślałem, że od dawna już nie istnieje, tymczasem ze zdziwieniem odkryłem w Internecie, że komisja nadal działa, spotyka się, organizuje konferencje. Jak widać, pojednanie polsko-niemieckie wcale nie jest sprawą zamkniętą, zakończoną.
4 maja, wtorek – przeczytałem przewodnik „Jaskinia Niedźwiedzia w Kletnie” Antoniego Ogorzałka (ciekawe, że przewodnik został wydany w 1981 roku, jeszcze przed otwarciem jaskini dla ruchu turystycznego, które nastąpiło 1983 roku). Tylko raz byłem w Jaskini Niedźwiedziej, kilkanaście lat temu. Chętnie odwiedziłbym to miejsce jeszcze raz. Jak bardzo chciałbym pojechać też w inne miejsca ziemi kłodzkiej, którą kiedyś całkiem dobrze znałem…
4 maja, wtorek – na kanale Historia 2 obejrzałem ostatni odcinek serialu „Przedwiośnie”. Podobnie jak w przypadku  powieści Żeromskiego uczucia miałem dwojakie. Podobały mi się pierwsze odcinki, poświęcone rewolucji w Baku, perypetie miłosne Cezarego Baryki w Nawłoci już mniej. I książka, i film są jednak ważnymi dziełami w literaturze i kinematografii polskiej.
5 maja, środa – podsumowanie miesiąca. Dochód w kwietniu był aż o 45 procent wyższy niż przed epidemią, część z tego to jednak wynagrodzenie za tłumaczenia, które zacząłem jeszcze w marcu. Dobrą wiadomością jest to, że powróciły do mnie ze zleceniami sądy w Śremie i Środzie Wlkp. Natomiast dwaj klienci samochodowi, którzy odeszli w marcu, nie wrócili i raczej już nie wrócą. Patologiczna sytuacja cenowa na rynku tłumaczeń samochodowych sprawia, że nie ma sensu walczyć o ich powrót.
5 maja, środa – przeczytałem przewodnik „Kazimierz nad Wisłą” Andrzeja Pawłowskiego. W Kazimierzu Dolnym, leżącym tylko 14 km od Puław, byłem wielokrotnie w dzieciństwie, młodości i później, ale wcale nie znam dobrze tego miasta. Może kiedyś, za kilka lat, pojadę do Puław i przy okazji odwiedzę Kazimierz. Od śmierci mamy w listopadzie 2019 roku jeszcze nie byłem w Puławach.
8 maja, sobota – wycieczka do Russowa i Kalisza. Wyjazd o godz. 5.20, jazda przez Książ Wlkp., Żerków, Grab. Na moście na Prośnie w Czołnochowie robię coś, czego jeszcze nigdy nie zrobiłem w tym miejscu. Schodzę ze skarpy i pod przęsłem mostu, już po wschodniej stronie, zanurzam dłoń w rzece. Prosna – przez ponad sto lat odgraniczająca zabór pruski od rosyjskiego; różnice między dwiema częściami przepołowionej w XIX wieku Wielkopolski są widoczne do dzisiaj… Następnie przez Gizałki, Chocz i Pamięcin do Muzeum Marii Dąbrowskiej w Russowie.
Wystawa „Trudne związki” na piętrze dworku w Russowie jest poświęcona życiu intymnemu i relacjom erotycznym pisarki. W kontekście tym pamięta się i pisze się najczęściej o związku Dąbrowskiej z Anną Kowalską; okazuje się jednak, że życie to było bardzo bujne, a relacje Dąbrowskiej z różnymi partnerami i partnerkami skomplikowane. Dąbrowska była przecież mężatką i jej małżeństwu z Marianem poświęcona jest początkowa część wystawy. Małżeństwo zakończyło się przedwczesną śmiercią męża, ale jeszcze przed nią Dąbrowska nawiązywała romanse. Najpierw był to malarz Henryk Szczygliński, w którym była zakochana przez kilka miesięcy podczas I wojny światowej, potem wchodziła w związki też z kobietami. Anna Kowalska nie była jej pierwszą kochanką, wcześniej darzyła uczuciem Żydówkę Stanisławę Blumenfeld, która zginęła z rąk gestapo podczas wojny.
I wreszcie Kowalska. Pamiętam zaskoczenie, kiedy dawno temu po raz pierwszy zobaczyłem w gazecie zdjęcie obu kobiet. Nieatrakcyjna Dąbrowska z chłopięcą fryzurą obok tęgiej Anny Kowalskiej, sprawiającej wrażenie warszawskiej przekupki. Te kobiety miały tworzyć najbardziej skandaliczny związek lesbijski w historii polskiej literatury? Tak rzeczywiście było; powierzchowność człowieka często odbiega od jego wnętrza.
Relacja Dąbrowskiej z Kowalską, podobnie jak rzekomy związek lesbijski Konopnickiej z Dulębianką, jest obecnie często przedmiotem zainteresowania środowisk LGBT, dokładne zapoznanie się z wystawą w Russowie może tu jednak wprawić w zakłopotanie. Dąbrowska nie była wierna swojej kochance, przez długi czas pozostawała też w związku ze Stanisławem Stempowskim, Marianem Darowskim. Potwierdza to tezę, że osoby homoseksualne są w istocie często biseksualne. Zresztą sama Dąbrowska później w swoich listach i dziennikach, co znalazło odzwierciedlenie na wystawie, wyrażała żal, że nie ograniczała się do związku z jednym mężczyzną, swoim mężem. Pisała też o pewnych zagrożeniach, jakie niesie miłość homoseksualna. Czy homoseksualizm jest więc rzeczywiście pełnoprawną alternatywą heteroseksualizmu, jak twierdzi ideologia LGBT, czy też pewną aberracją, „nieuporządkowaniem”, jak określa to Kościół?
Wystawa obfituje w cytaty z dzienników i listów Dąbrowskiej i jej partnerów, które nadają jej walor dokumentacyjny. Cytaty te nie są wprawdzie – moim zdaniem – wartościowe. Ich rozwichrzony język sprawia, że są trudne w lekturze, a kiedy się w nie już wczytamy, kiedy dojdziemy do ich znaczenia, okazują się tylko pustosłowiem. Cenniejsze są rzeczowe informacje umieszczone na planszach przez autorów wystawy, a także eksponaty – książki Dąbrowskiej i jej partnerów, egzemplarze gazet, kopie listów i pocztówek, odpis testamentu pisarki.
Po zwiedzeniu wystawy czasowej chcę sobie jeszcze przypomnieć wystawę stałą z pamiątkami po Marii Dąbrowskiej, potem zaglądam do skansenu, wreszcie opuszczam Russów, kierując się w stronę Kalisza.
8 maja, sobota – po zwiedzeniu Muzeum Marii Dąbrowskiej w Russowie przejazd do Kalisza na „A-Kumulacje 2021 – Kaliskie Biennale Sztuki”. Chociaż to już trzecia edycja biennale, jestem na nim po raz pierwszy. Mimo moich dość częstych wizyt w Kaliszu stosunkowo słabo znam to miasto; przyjeżdżam tu przeważnie tylko na przedstawienia w Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego lub na wystawy w Centrum Rysunku i Grafiki im Tadeusza Kulisiewicza; w Galerii Sztuki im. Jana Tarasina, od której dzisiaj zacznę zwiedzanie, po raz pierwszy byłem dopiero w ubiegłym roku.
W budynku Galerii jestem krótko po godzinie 13; za chwilę zacznie się oprowadzanie po wystawach, na które przyjechałem. Przewodniczką naszej malej, kilkuosobowej grupy (wszyscy oprócz mnie są z Kalisza, część to chyba pracownicy Galerii) będzie kurator wystawy, Kinga Popiela.
„A-Kumulacje” to przegląd twórczości artystów związanych z Kaliszem; nie należy jednak przez to rozumieć, że wszyscy to artyści mieszkający w Kaliszu. Część się tylko tu urodziła lub w inny sposób luźno była związana z miastem. W odróżnieniu od innych biennale ramy czasowe  prezentowanych prac nie ograniczają się też do ostatnich lat; widzimy również prace starsze, nawet z lat 70. czy 80. Oba te fakty pozytywnie wpływają na wystawy biennale; poszerzone ramy sprawiają, że staje się ona bardziej urozmaicone i interesujące.
Po krótkim wstępie prezentującym założenia biennale Kinga Popiela szczegółowo omawia trzy pierwsze prace w Galerii Pulsar. Najciekawsze dla mnie jest video „Tree of Knowledge” Oskara Dawickiego, na którym artysta nadgryza kolejno wszystkie jabłka na drzewie w sadzie, ale ich nie zjada, tylko wypluwa. Nawiązanie do biblijnej historii tu łączy się tu z krytyką nienasyconego konsumpcjonizmu. Rozumiem przesłanie, nie mogę się jednak powstrzymać od zadania pytania:
– A jaka była reakcja właściciela sadu na zniszczenie w ten sposób owoców?
– Nie wiem – odpowiada z uśmiechem Kinga Popiela – ale chyba był dumny z tego, że jego sad znalazł się w ten sposób w dziele sztuki.
Przypuszczam raczej, że Oskar Dawicki musiał jakoś wynagrodzić właścicielowi powstałe szkody (chyba że to był jego własny sad), ale nie drążę już tego tematu.
Nasze oprowadzanie nie ograniczy się do jednej wystawy, zwiedzimy dzisiaj również pozostałe sceny biennale. Z Galerii Sztuki im. Jana Tarasina przechodzimy do Centrum Rysunku i Grafiki na Łaziennej, potem do położonego obok niego Centrum Kultury i Sztuki. Widziałem je dotychczas tylko z zewnątrz; po raz pierwszy mogę wejść do środka.
W Centrum są prezentowane dwie ekspozycje – video „30 dni dla natury” Michaliny Bigaj i dokumentacja projektu „Siostry Rzeki”. Video nagiej artystki spoczywającej bez ruchu w otoczeniu różnych krajobrazów na gołej ziemi ewokuje uczucie harmonii, spokoju, związku z naturą. Ta harmonia może się jednak okazać złudna, kiedy spojrzymy na zawieszone na ścianach zdjęcia ukazujące zmiany na skórze artystki, jakie powstały na skutek kontaktu z ziemią. Instalację dopełniają ułożone pod ekranem porcelanowe odlewy gałęzi, przypominające kości. Praca niezwykła, jedna z ciekawszych na biennale.
Prace z projektu „Siostry Rzeki” częściowo już znam z wystawy „Magiczne zaangażowanie” w poznańskim „Arsenale”. Jak i wtedy, w Poznaniu, działania kolektywu propagującego przez różne działania artystyczne ekologię, ochronę przyrody, kierowane przez Cecylię Malik, budzą we mnie mieszane uczucia.
– Dostrzegam tu pewną nieszczerość, hipokryzję – mówię. – Ci artyści propagujący ekologię często nie żyją według zasad, które propagują. Nie rezygnują z posiadania samochodu, kupowania nowych ubrań i niepotrzebnych rzeczy. Czy inni dla ekologii nie robią więcej? Kiedyś współpracowałem z fabryką produkującą filtry dla przemysłu; był to dla nich zwykły biznes, działalność gospodarcza, ale swoją pracą przyczyniali się bardziej do ochrony przyrody niż ci działacze ekologiczni.
– Jest bardzo różnie, każdy przypadek należy rozpatrywać indywidualnie – odpowiadają inni członkowie grupy.
Z Centrum Kultury i Sztuki ruszamy w miasto. Spacer jest interesujący, mogę poznać miejsca w Kaliszu, w których jeszcze nie byłem, na przykład dawną Fabrykę Fortepianów Fibigera, w której po odrestaurowaniu mieści się hotel Hampton by Hilton. Na słupach ogłoszeniowych umieszczono wielkoformatowe fotografie „Negative Make-up” Anety Grzeszykowskiej, na przystankach miejskich fotografie Cecylii Malik z cyklu „365 drzew”, również już mi znane z „Arsenału”, wreszcie na Głównym Rynku widzimy wielką fotografię dokumentującą instalację ziemną Teresy Murak, a w salonie „Optyk” zatopione w żywicy zabawki Marty Antoniak.
Podczas dwugodzinnego spaceru poznałem nowe, dotychczas mi nieznane zakątki miasta i nową sztukę. Wycieczka z pewnością udana.
8 maja, sobota – dzisiaj o godzinie 11 otwarto pierwszego w Śremie McDonalda. Gdybym nie pojechał do Russowa i Kalisza, z ciekawości na pewno byłbym na otwarciu, ale i tak zajrzałem do lokalu w drodze powrotnej ze stacji kolejowej w Chociczy około 19. To znaczy, obejrzałem go tylko na zewnątrz. Przed lokalem kilkunastuosobowa kolejka chętnych do wejścia, samochodów w kolejce do McDrive jeszcze więcej – kilkadziesiąt. Podobno pierwsza ustawiła się w kolejce grupa chłopców już o trzeciej w nocy (!). Myśleli, że wielkie otwarcie McDonalda będzie o szóstej rano. Ceny dość wysokie – wyższe niż w śremskich barach i restauracjach oferujących danie dnia. Myślę, że z lokalu będą korzystać przede wszystkim kierowcy (Mc Donald leży przy obwodnicy); nie wiem, czy sam się tam wybiorę.
9 maja, niedziela – podsumowanie krótkiego (bez poniedziałku 3 maja) tygodnia. Liczba tłumaczeń o 15 procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
10 maja, poniedziałek – w TVP Stream  obejrzałem ostatni odcinek serialu „Doktor Murek” z 1979 roku według powieści Dołęgi-Mostowicza. Wrażenia mieszane. Dobra obsada aktorska z Zelnikiem, Jandą, Pawlikiem i innymi gwiazdami polskiej telewizji lat 70., ale widać było, że serial został zrealizowany na podstawie literatury klasy B. Brak głębszych treści.
11 maja, wtorek – skończyłem lekturę tomiku aforyzmów i wierszy „Krótkie spięcia” śremskiego poety Grzegorza Jankowiaka. To mój pierwszy kontakt z jego twórczością. Jako aforysta Grzegorz Jankowiak jest lepszym pisarzem niż najbardziej znany na tym polu, już nieżyjący Eugeniusz Ferster. Może kiedyś będę miał okazję poznać go osobiście.
15 maja, sobota – od dzisiaj poluzowania w reżymie sanitarnym. Na dworze można chodzić bez maseczek, otwarte zostają ogródki restauracyjne.
15 maja, sobota – rząd ogłosił swój program „Polski Ład”. Dużo populistycznych obietnic, skierowanych do uboższych warstw społeczeństwa. Dla mnie najważniejszą informacją jest zapowiedź podniesienia składki zdrowotnej do 9 procent i brak możliwości odliczenia jej od podatku, co było możliwe do tej pory. W praktyce oznacza to podwyższenie podatku dochodowego z 19 procent (jestem na podatku liniowym) do 28 procent.
15 maja, sobota – Noc Muzeów. Rok temu mogliśmy jedynie pomarzyć o Nocy Muzeów, muzea pozostawały zamknięte, a jak jest w tym roku? W Poznaniu Noc Muzeów w ogóle nie odbędzie się; w wielu ośrodkach odbędzie się tylko online lub w ograniczonym zakresie, w trybie hybrydowym, miedzy innymi we Wrocławiu. Do wycieczki do Wrocławia zniechęca jednak południowo-zachodni wiatr, poza tym przed południem muszę jeszcze pracować; ostatecznie wybieram Muzeum Ziemiaństwa  w Dobrzycy, w którym jeszcze nigdy nie byłem na tej imprezie.
W Dobrzycy jestem o godzinie 15.10, prawie godzinę przed rozpoczęciem Nocy Muzeów, mam więc trochę czasu na przypomnienie sobie parku otaczającego pałac. Nie wiedziałem, że jest tu tyle pomnikowych drzew, nie tylko słynny platan przy wejściu do założenia parkowo-pałacowego, również bardzo stary (zasadzony w 1680 roku) klon polny nad stawem, dęby, lipy i inne. Do tego dwie charakterystyczne, dobrze mi znane budowle – monopter i Panteon, w którym jest eksponowana wystawa czasowa z okazji rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 Maja (wystawa, jak wszystkie w Panteonie, jest tylko planszowa, więc niezbyt ciekawa).
Wreszcie o godz. 16 możemy wejść do pałacu. Do Dobrzycy przyjechałem przede wszystkim na wystawę czasową „Moda w ziemiańskim świecie” i na niej spędzam większość czasu w muzeum. Wystawa dobra, dobrze zaaranżowana, nie tylko z planszami informacyjnymi, lecz też z mnóstwem eksponatów, czyli autentycznych dawnych strojów i dodatków do nich (tylko niektóre są współczesnymi rekonstrukcjami).
Wystawa zajmuje trzy pomieszczenia, w pierwszym jest prezentowana moda męska, w drugim kobieca, trzecie ma mieszany charakter – jest w nim mowa o modzie w epoce secesji, ubraniach dzieci, służby, dodatkach. Pierwsze, co się rzuca w oczy, to poświecenie dużej uwagi modzie męskiej, która zazwyczaj jest traktowana marginesowo na takich wystawach. Widzimy dawne fraki, surduty; plansze omawiają proces przechodzenia od stroju narodowego do europejskiego; są nawet stroje balowe, używane na balach maskowych, stylizowane na XVIII wiek. Plusem tej części jest dobre przedstawienia strojów europejskich, minusem zaś niedostateczne narodowych. Czym się właściwie charakteryzował staropolski kontusz oraz czamara? W gablocie widzimy wprawdzie przykład kontusza z XIX wieku, ale nie jest on chyba typowy dla tego szlacheckiego stroju.
Drugie pomieszczenie poświęcone jest modzie kobiecej. Centralne miejsce zajmuje tu czarna, żałobna krynolina otoczona dwiema innymi sukniami (wszystkie są współczesnymi rekonstrukcjami), sukien jest jednak więcej. Szczególnie interesująca jest dla mnie informacja o krótkotrwałej modzie na suknie w stylu Princesse (nie znałem wcześniej tej nazwy), w których na rzecz smukłej sylwetki zrezygnowano nie tylko z utrudniającej poruszanie krynoliny, lecz również tiurniury, za to wprowadzono sprawiający może jeszcze więcej kłopotów tren.
Elementem urozmaicającym wystawę jest film w trzecim pomieszczeniu, w którym ubrane w dawne stroje modelki odgrywają sceny rodzajowe we wnętrzach dobrzyckiego pałacu.
Zwiedzając wystawę, w pewnym momencie pomyślałem, że zabrakło na niej cytatów ze znanych wszystkim historykom Wielkiego Księstwa Poznańskiego satyrycznego felietonu z cyklu „Listy Wojtusia z Zawad” Marcelego Mottego („Miałam suknię boską, powiadam panu…”); dopiero potem pomyślałem, że akcja felietonu rozgrywała się w mieszczańskim Poznaniu, a nie na wsi, wśród ziemian. Z drugiej strony, po obejrzeniu wystawy można dojść do wniosku, że moda w środowisku ziemian niewiele różniła się od tej miejskiej. Dziedzicowie, a zwłaszcza ich małżonki starały się być na bieżąco z najnowszymi trendami mód „paryzkich”, angielskich i innych.
Po zwiedzeniu wystawy czasowej chcę przypomnieć sobie jeszcze wystawę stałą, wartą zobaczenia, Dobrzyca to przecież jedna z piękniejszych rezydencji magnackich w Wielkopolsce. Od czasu mojej ostatniej wizyty tu w 2019 roku nastąpiły chyba pewne zmiany, zmieniono między innymi opisy wnętrz. Zamieniam też kilka słów z panią czuwającą nad ruchem zwiedzających na piętrze.
– Zawsze interesowała mnie postać Adyny Turno, ukochanej Pawła Edmunda Strzeleckiego. Jej popiersie jest w muzeum. Czy ona sama była w Dobrzycy?
– Nie wiemy, być może… Jej ojciec był właścicielem pałacu.
– A sprawa jej rzekomej próby ucieczki z ukochanym Strzeleckim? Słyszałem, że to tylko legenda.
– Tak. Tego zdania są historycy. Ojciec Adyny nie aprobował Strzeleckiego jako kandydata na męża; uważał, że nie jest w stanie zapewnić jego córce godnego życia i dał mu to zrozumienia. Próba ucieczki jest jednak legendą.
– A sam kształt pałacu? Jeszcze w latach 90. czytałem, że jego budowa na planie litery L wynikała z masońskich przekonań właściciela Augustyna Gorzeńskiego; dzisiaj na planszy przeczytałem jednak, że taki kształt miał już w XVII wieku, a przecież wtedy masonerii jeszcze nie było.
– Obecny kształt zawdzięczamy architektowi Stanisławowi Zawadzkiemu, który przebudował go na zlecenie Gorzeńskiego. Zachował on jednak dawny układ budynku.
Legenda o związku formy architektonicznej pałacu z masońskim symbolem kątownicy rzeczywiście nie ma więc chyba pokrycia w faktach.
Zbieram się już do wyjścia. Zwiedzających w pałacu coraz więcej; nie spodziewałem się, że w malej, położonej z dala od dużych ośrodków Dobrzycy znajdzie się tak dużo zainteresowanych Nocą Muzeów, chociaż oczywiście nie ma tu takich tłumów jak w Poznaniu, czy we Wrocławiu. Niestety tymczasem popsuła się pogoda; przez kilka kilometrów będę jechał w deszczu, potem deszcz ustanie. W  Śremie będę już w nocy.
16 maja, niedziela – wernisaż wystawy malarstwa „Obrazy majestatu” Tadeusza Sobkowiaka w Muzeum Śremskim. Wystawa bardzo dobra – niezwykłe połączenie inspiracji sztuką prehistoryczną, ludów pierwotnych, starożytnego Egiptu, malarzy prymitywistów…
16 maja, niedziela – podsumowanie tygodnia. Tydzień bardzo pracowity. Liczba tłumaczeń o 34 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
17 maja, poniedziałek – dzisiaj wielki dzień – szczepienie w śremskim szpitalu przeciwko Covidowi. Poszło sprawnie; niestety dzień zakończył się bezsenną nocą. Czy było to spowodowane przepracowaniem, czy też zaaplikowana mi Astra Zeneca wpłynęła na mój organizm? Nie czułem gorączki, utrzymywał się jednak jakiś niepokój. Ostatecznie po bezskutecznych próbach zaśnięcia o północy wstałem i do czwartej rano tłumaczyłem tekst medyczny (sprawozdanie z operacji), który tego dnia zleciła mi klientka.
19 maja, środa – przedwczoraj zmienił się regulamin „Naszej Klasy”; jak już pisałem, konta użytkowników, którzy nie logowali się przez dwa lata, są usuwane. Dzisiaj wszedłem na stronę portalu i zobaczyłem, że z 97 moich dawnych znajomych zostało 27. To i tak dobry wynik; spodziewałem się, że zostaną jedna lub dwie osoby.
20 maja, czwartek – skończyłem przesłuchiwanie 49-płytowego boksu Dymitra Szostakowicza. Mam mieszany stosunek do tej twórczości. Szostakowicz napisał dużo socrealistycznej muzyki ilustracyjnej do dzieł scenicznych, i tej słucha się z trudem. Napisał też jednak dużo dobrych symfonii i przede wszystkim znakomitych utworów kameralnych i na fortepian – te przesłuchałem dwukrotnie.
20 maja, czwartek – przesłuchałem 5-płytowy zestaw utworów na fortepian Anatolija Liadowa. Lubię muzykę tego kompozytora, mało znanego w Polsce.
21 maja, piątek – pierwszy od października obiad na miejscu w restauracji – w „Balbince”. Od tygodnia są otwarte ogródki restauracyjne, dzisiaj po raz pierwszy skorzystałem z tej możliwości. Możliwość zjedzenia zupy, ryby z prawdziwego talerza, a nie ze styropianowego opakowania, place lizać… Przy okazji spotkałem się też i porozmawiałem z J., dobrym znajomym (kiedyś prowadził galerię sztuki w Śremie), który również się tu czasami stosuje
22 maja, sobota – po trzyletniej przerwie wyjazd do Muzeum Początków Państwa Polskiego w Gnieźnie; głównym celem wyprawy jest nowa wystawa czasowa „Sztukosłowiańskość. Słowiańszczyzna w polskim malarstwie, rysunku i grafice od XIX wieku”.
Jazda jak zwykle przez Środę Wlkp., Neklę i Czerniejewo; pogoda niezbyt dobra, co chwila popaduje drobny deszcz; wreszcie po czterech godzinach jazdy jestem na miejscu. Już na samym początku widzę, że trochę się pozmieniało w muzeum od czasów mojej ostatniej wizyty. Kasa została przeniesiona do północnej części budynku; w jej pomieszczeniu można też kupić wydawnictwa muzealne – forma ich prezentacji jest o wiele bardziej atrakcyjna niż dawniej, kiedy to były sprzedawane w zamkniętym muzealnym kiosku. Oprócz mnie w kasie jest też dwóch cudzoziemców, jeden o europejskich, drugi o azjatyckich rysach twarzy; pomagam im kupić bilety. Jak się okazuje, obaj pochodzą z Florydy. Po kupnie biletu idę na piętro, na wystawę czasową.
Wystawa „Sztukosłowiańskość” prezentuje się na pierwszy rzut oka bardzo dobrze. Jej plusem jest duża liczba eksponowanych prac (około 200), szeroki przekrój czasowy (dwa stulecia) i duża różnorodność formalna, stylistyczna i tematyczna prezentowanej sztuki. Ekspozycja jest nowocześnie zaaranżowana, w przemyślany sposób podzielona na poszczególne kręgi tematyczne, poświęcone np. słowiańskiej mitologii, bogom, legendarnym pierwszym władcom  Wśród autorów prac dużo znanych nazwisk artystów z panteonu polskiej sztuki, jak Wojciech Gerson, Artur Grottger, Witold Pruszkowski, Włodzimierz Tetmajer, Zofia Stryjeńska (jej wyobrażenia słowiańskich bogów widziałem już w 2019 roku na zamku w Szamotułach), Michał Bylina. Są też nazwiska w ogóle dotychczas mi nieznane, jak Franciszek Walczowski, którego wielkoformatowe akwarele, ukazujące słowiańskie obrzędy, robią na mnie duże wrażenie. Obrazy, grafiki, rysunki, dużo ilustracji, ze „Starą baśnią” Kraszewskiego na czele, projekty kostiumów teatralnych…
Ponownie spotykam też znajomych z kasy:
– It’s interesting, this combination of Communist art with folklore – mówi, z nutą zafascynowania w głosie, Amerykanin o azjatyckich rysach, przed akwarelami Walczowskiego.
Jego kolega jest bardziej powściągliwy:
– It’s so different from what we know…
Nie pytam o powody tej oceny; jeszcze raz, i jeszcze raz obchodzę wystawę.
A jaka jest moja ocena? Wystawa „Sztukosłowiańskość” z pewnością jest interesująca, ważna i potrzebna w gnieźnieńskim muzeum, ale bardziej jako dokument historii sztuki, niż źródło przeżyć artystycznych. Wystawa jest właściwie kroniką inspiracji Słowiańszczyzną i mitologią słowiańską w sztuce, zwłaszcza Młodej Polski i dwudziestolecia międzywojennego, z pewnością interesującą, ale nie powodującą głębokich wzruszeń artystycznych. Chociaż są na niej znane nazwiska, nie ma na niej arcydzieł.
*
Po zwiedzeniu wystawy „Sztukosłowiańskość” idę jeszcze na drugą wystawę czasową „Archeologia wysp. Wyspy na peryferiach monarchii wczesnopiastowskiej”, na koniec na wystawę stałą. Co za niespodzianka! Okazuje się, że w czasie mojej trzyletniej tu nieobecności muzeum w Gnieźnie przeszło gruntowną przemianę. Znacznie zwiększono powierzchnię wystawową. Na piętrze mamy teraz dwa duże, nowoczesne pomieszczenia na wystawy czasowe, ale też osobną salę na wystawę stałą „Piastów malowane dzieje” z XIX-wiecznymi obrazami. Na piętrze znalazła się też stała wystawa dawnych kafli piecowych, o wiele większa  od poprzedniej i bardziej interesująca – możemy obejrzeć zdobione kafle od romańskich po barokowe, z ciekawymi przedstawieniami scen mitologicznych i biblijnych. Poszerzona została też ekspozycja sztuki romańskiej, na której można zobaczyć już nie tylko kopie drzwi gnieźnieńskich i drzwi płockich, ale też repliki zabytków ze Strzelna i inne.
Na koniec na parterze całkiem nowa wystawa, ukazująca całą historię Gniezna. Przedstawienie całej historii miasta, od paleolitu po czasy współczesne, w jednym pomieszczeniu można uznać wprawdzie za dość ryzykowne, ale jest to dobry początek. Może kiedyś uda się zbudować większą, szczegółową ekspozycję historii Gniezna, chociaż tu już potrzebny byłby nowy budynek, może nowe muzeum.
Opuszczam muzeum po dwóch godzinach i czterdziestu minutach zwiedzania. Niestety tymczasem rozpadało się na dobre, a ja muszę jeszcze wrócić do Śremu.
22 maja, sobota – po przejechaniu w deszczu z Muzeum Początków Państwa Polskiego na dworzec kolejowy wsiadam do pociągu do Poznania. Nie jestem jedynym rowerzystą w pociągu. Po chwili swój rower obok mojego stawia mężczyzna w profesjonalnym stroju cyklisty.
– Fatalna pogoda – mówi. – Chciałem dojechać z Poznania do Mogilna, ale przed Gnieznem zaskoczył mnie deszcz, więc wracam.
– Ja też dzisiaj zmokłem. Przyjechałem ze Śremu do Gniezna rowerem, zwiedzić muzeum.
– Aha, to pan jest tym tłumaczem ze Śremu.
– To pan mnie zna?
– Kiedyś chciałem zlecić panu tłumaczenie z branży tekstylnej. Wprawdzie nic z tego nie wyszło. Ja też jestem tłumaczem, kiedyś przede wszystkim konferencyjnym, teraz, w czasie pandemii, wykonuję więcej pisemnych…
Nawiązuje się interesująca rozmowa o wycieczkach rowerowych, tłumaczeniach, sztucznej inteligencji.
– A co pan sądzi o perspektywach zawodu tłumacza? – pyta mój rozmówca. – Mam na myśli oczywiście tłumaczenia maszynowe. Ich jakość bardzo się poprawiła w ostatnich latach. Często wykonuję teraz post-editing, korektę tłumaczeń wykonanych przez maszynę, i muszę panu powiedzieć, że są one całkiem dobre.
– Przełomem było zastosowanie sieci neuronowych. Od tego momentu ich jakość rzeczywiście skokowo wzrosła, po tym jednorazowym skoku nie widzę jednak dalszej poprawy. Nie mam więc obaw, będę miał jeszcze długo pracę.
– Ja daję zawodowi tłumacza jeszcze jakieś dziesięć lat.
– Wtedy już będę na emeryturze…
23 maja, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 22 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
24 maja, poniedziałek – po raz kolejny przesłuchałem „Wariacje Goldbergowskie” w wykonaniu Bronisławy Kawalli i komplet „Das wohltemperierte Klavier” w wykonaniu Rosalyn Tureck.
25 maja, wtorek – na kanale Kultura 2 obejrzałem ostatni odcinek serialu „Układ krążenia” z 1978 roku. To drugi (po „Zielonej miłości”) obejrzany przeze mnie serial według scenariusza Aleksandra Minkowskiego. „Układ krążenia” to połączenie kryminału, „medical romance” i filmu społecznego o peerelowskiej służbie zdrowia, w którym żaden z tych elementów bynajmniej nie został doprowadzony do perfekcji, każdemu z nich można wiele zarzucić, a jednak serial ogląda się z zainteresowaniem. „Układ krążenia” nie ma wprawdzie tej świeżości, słoneczności co „Zielona miłość”, ale jest to zrozumiałe – „Zielona miłość” opowiadała o nastolatkach, „Układ krążenia” o dorosłych zmagających się z całkiem innymi problemami dorosłości.
25 maja, wtorek – przesłuchałem dwie płyty EMI z kompletem koncertów fortepianowych Rachmaninowa w wykonaniu New Philharmonic Orchestra,
26 maja, środa – portal NK, czyli dawna „Nasza Klasa”, ogłosił zamknięcie swojego serwisu od 27 lipca. I tak przebój polskiego Internetu sprzed kilkunastu lat kończy działalność… Nie dziwię się, że administrator portalu, koncern Ringier Axel Springer Polska, już nie chce utrzymywać serwerów. Spośród moich znajomych już tylko jeden zamieszcza zdjęcia na NK.
26 maja, środa – skończyłem lekturę książki „Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny” Kamili Sławińskiej. Wrażenia mam mieszane. Sporo ciekawych informacji o mieście, ogółem jednak książka jest przegadana. Zamiast subiektywnych wrażeń autorki o tym, co jej się podoba, a co nie podoba w Big Apple, wolałbym więcej reportażu, rzeczowych informacji, faktów.
28 maja, piątek – od dzisiaj można zjeść obiad we wnętrzu restauracji, nie tylko w ogródku. Na razie nie skorzystałem z tej możliwości, wziąłem obiad na wynos z „Bistro Jedynka”.
29 maja, sobota – wycieczka do Muzeum Współczesnego Wrocław, pierwsza od pięciu lat, na wystawę „Z tej nocy będzie serce”. Wyjazd o 3.20 w nocy, dwa krótkie postoje w Rawiczu i Trzebnicy, na moście Uniwersyteckim we Wrocławiu jestem o 10.40, po 7 godzinach i 20 minutach jazdy. Do otwarcia muzeum jeszcze dużo czasu, jadę więc na Rynek, ulicę Świdnicką, plac Teatralny. Po raz pierwszy widzę siedzibę Wrocławskiego Teatru Komedia i Teatru Lalek, naprzeciwko niego zabytkową, secesyjną elewację Centrum Sztuki WRO. Potem przemykam się na tyłach Pałacu Królewskiego i Narodowego Centrum Muzyki, również dotychczas mi nieznanymi ulicami Pawła Włodkowica i św. Antoniego, mijam budynki należące do gminy żydowskiej, odkrywam niezwykły pasaż Pokoyhof, wreszcie Legnicką na plac Strzegomski. Przed budynkiem Muzeum Współczesnego jestem punktualnie o 12 – godzinie otwarcia.
Wystawa „Z tej nocy będzie serce” została zainspirowana twórczością Davida Wojnarowicza (jego ojciec był Amerykaninem polskiego pochodzenia), o którym dotychczas nie słyszałem i który w Polsce raczej nie jest znany, chociaż w USA był jednym z bardziej prominentnych artystów nowojorskiej bohemy lat 70. i 80. – czasu wybuchu ideologii feministycznej i ruchu gejowskiego, a także czasu AIDS, na który sam Wojnarowicz sam zachorował i który stał się przyczyną jego śmierci.
Wystawa, na której pokazano tylko kilka prac Wojnarowicza, reszta jest autorstwa innych artystów, jest w istocie apologią tej ideologii feminizmu, ruchu gejowskiego i – częściej – lesbijskiego w sztuce, apologią, przyznajmy to, bardzo interesującą. Oglądamy zarówno prace dawne, filmy z lat 60. przeniesione na nośnik cyfry, jak i współczesne. Zanurzamy się we współczesnej sztuce feministycznej, sztuce queer; wystawa ma też jednak bardzo istotny wymiar dokumentalny, historyczny. Jeśli chodzi o ten właśnie wymiar, najciekawsza była dla mnie część poświęcona Natalii LL. Pokazano nie tylko jej sławną „Sztukę konsumpcyjną” (nawiasem mówiąc, dopiero teraz dowiedziałem się, że postać w filmie zmysłowo jedząca banana to nie sama artystka, tylko wynajęta przez nią aktorka), lecz też jeszcze bardziej skandalizującą „Fotografię intymną”, a także bardzo obszerną dokumentację jej pobytu w Nowym Jorku w 1977 roku, w tym ponad godzinny film dokumentalny, który obejrzałem w całości.
Ciekawych prac na wystawie jest mnóstwo, tylko ile czasu trzeba by poświęcić, aby obejrzeć je wszystkie? Same filmy trwają tu chyba pięć, sześć godzin, a ja tyle czasu nie mam. Poza dokumentem o nowojorskiej wyprawie inne prace video art, np. archiwalne filmy Carolee Schneemann, czy „Zemstę na wroga” Siksy i Piotra Machy, oglądam tylko fragmentarycznie. Może kiedyś będę miał okazję zobaczyć je w całości, w każdym razie nie tu, w Muzeum Współczesnym Wrocław – wystawa niestety kończy się już w poniedziałek, 31 maja.
*
Ideologiczna jednostronność wystawy „Z tej nocy będzie serce” jest oczywista i trudno z tego powodu czynić ekspozycji zarzuty. Ideologia lewicowa dominuje w sztuce współczesnej, a kuratorzy i artyści o poglądach prawicowych mogą się nawet spotkać z ostracyzmem w środowisku, co pokazał przykład Piotra Bernatowicza, byłego dyrektora poznańskiego „Arsenału”.
Czasami lepiej nie zadawać niewygodnych pytań… Na przykład: jednym z tematów wystawy jest krytyka antropocentryzmu i wezwanie do okazywania współczucia dla zwierząt – pierwszą pracą, którą widzimy, wchodząc na wystawę, jest video Wojnarowicza, w którym widzimy bezbronnego robaczka na ręce człowieka. Dlaczego artyści nie opowiadają jednak o przemocy wśród zwierząt, która jest o wiele powszechniejsza niż w świecie ludzi? Tak ukochany przez Polaków bocian codziennie pożera dziesiątki, może setki stworzeń: owady, ślimaki, gryzonie, ryby, żaby, krety, z których każde, tak jak człowiek, jest osobnym bytem, czuje, boi się śmierci. Gołąb i kot ukazany w jednej z prac, również zadają cierpienie innym stworzeniom, zabijają i zjadają je. Obraz natury w sztuce (nie tylko współczesnej, również dawnej) mało ma wspólnego z rzeczywistością, a stosunek artystów do zwierząt często ociera się o… bambinizm.
Do krytycznych przemyśleń skłania też cykl prac i towarzysząca im, zresztą ciekawa broszura „Książka źródeł” Liliany Piskorskiej (Zeic). Z punktu widzenia ideologii feministycznej autorka nie tylko wypowiada tu tezy o ucisku kobiet, lecz również o związkach lesbijkich Marii Konopnickiej i Marii Rodziewiczówny, Szczególnie związek Konopnickiej i Dulębianki jest obecnie przedmiotem licznych kontrowersji; nie wiem, czy sama pisarka byłaby zadowolona, gdyby wiedziała, że w XXI stanie się instrumentem wykorzystywanym w walce ideologicznej, i to wcale nie w sprawach niepodległości Polski, czy poprawy sytuacji klas uboższych, tylko walki pomiędzy lewicą i prawicą obyczajową. Trudno to rozstrzygnąć; możliwe, że obie były lesbijkami, w przypadku Rodziewiczówny to w zasadzie nawet pewne – wystarczy spojrzeć na jej fotografie, męski sposób ubierania, mówiąc wprost – transwestytyzm, ale…
Opowiadając o związkach Rodziewiczówny z Heleną Weychert i Jadwigą Skirmunttówną Liliana Piskorska przemilcza to, co u pisarki najważniejsze, czyli jej twórczość. Książki Rodziewiczówny, w których tyle pisze o uczuciach między mężczyzną i kobietą, w dodatku przepojone religijnością, patriotyzmem, umiłowaniem ziemi ojczystej, niespecjalnie pasują do współczesnego feminizmu i ideologii lewicowej.
A Konopnicka? Jak feministka i lesbijka mogła napisać w wierszu zatytułowanym „Do kobiety” takie słowa?
„„Ko­cham cie­bie” – to zna­czy: chcę z tobą / Po­dźwi­gnąć cię­żar, co się ży­ciem zo­wie, / Być domu twe­go świa­tłem i ozdo­bą / I nieść ci po­kój, i ci­szę, i zdro­wie. / „Ko­cham” – to zna­czy: two­je ide­ały / I two­je cele są tak­że mo­je­mi. / Pra­cuj­my ra­zem, by roz­świt dnia bia­ły / Prę­dzej roz­bły­snął na zie­mi! / Chcę, by mą dro­gą była two­ja dro­ga, / Moim pra­gnie­niem były twe pra­gnie­nia; / Chcę, byś był gło­sem mo­je­go su­mie­nia / I wiódł mię z sobą do Boga!”
Na wystawie „Z tej nocy będzie serce” spędzam prawie cztery godzinę, z pewnością było warto. Pozostałe wystawy w Muzeum Współczesnym (w tym wystawę stałą „Prywatne mitologie. Urodziny Marty”) obejrzę przed wyjściem już tylko pobieżnie; może będzie okazja zobaczyć je później dokładnie. Muszę wracać do Śremu.
30 maja, niedziela – na TVP Stream obejrzałem dzisiaj ostatni odcinek serialu „Osiecka”. Serial miał raczej negatywne recenzje; mnie się podobał. Zarówno Eliza Rycembel (w roli młodej Agnieszki) jak i Magdalena Popławska sugestywnie odtworzyły postać czołowej przedstawicielki bohemy artystycznej PRL-u, portret psychologiczny Osieckiej jest wiarygodny.
Kiedyś w dyskusji na Facebooku napisałem, że Osiecka nie była poetką, tylko tekściarką, autorką tekstów piosenek, zresztą bardzo dobrych. Teraz, po obejrzeniu serialu i wysłuchaniu wielu piosenek, nie napisałbym tego już tak kategorycznie. Czy były to tylko teksty, czy prawdziwa literatura? A może bardzo dobra literatura popularna?
30 maja, niedziela – Dzień Dziecka w Muzeum Śremskim. Z przygotowanej oferty najciekawsza była możliwość obejrzenia filmu dokumentalnego „Słońcem malowane przez Barbarę Houwalt” z 1993 roku. Poznańska malarka Barbara Houwalt stała się znana w Śremie na początku lat 90., kiedy postanowiła przyjeżdżać tu, aby malować i rysować pejzaże miasta. Jej pocztówkowe widoczki (rysowała i malowała też inne miasta) nigdy mi się nie podobały, uważałem je za kicz; zresztą podobno sama kiedyś przyznała, że maluje je, aby utrzymać rodzinę. Jej mąż Ildefons był profesjonalnym malarzem, tworzył prawdziwe malarstwo, o wiele lepsze od bohomazów żony; wśród szerokiej publiczności jego obrazy jednak się nie sprzedawały.
30 maja, niedziela – pierwszy po długiej przerwie obiad we wnętrzu lokalu, w restauracji „Balbinka”.
30 maja, niedziela – skończyłem lekturę książki „Zagadka meteorytu Morasko” Andrzeja Dzieczkowskiego i Honoraty Korpikiewicz. Wydana w 1979 roku książka rozczarowuje – o poznańskim Morasku niewiele w mniej informacji, w większości jest poświęcona ogólnie meteorom, które to kwestie mało mnie interesują.
30 maja, niedziela – podsumowanie tygodnia. Po dwóch tygodniach bardzo dobry tydzień słabszy. Liczba tłumaczeń o 25 procent niższa w porównaniu z obłożeniem przed epidemią.
1 czerwca, wtorek – zakończyłem przesłuchiwanie 10-płytowego zestawu „Andrés Segovia and Friends”. Większość tych nagrań utworów na gitarę ma już swoje lata (wydawca, Membran Music, w swoich boksach zamieszcza przeważnie stare nagrania, do których prawa autorskie już wygasły), ale są też i nowsze, których słucha się z przyjemnością.
3 czerwca, czwartek, Boże Ciało – święto w tym roku było pechowe. Najpierw musiałem przez kilka godzin kończyć zalegle tłumaczenia (z tego powodu nie byłem na mszy, ani na procesji), potem wsiadłem na rower i pojechałem do Muzeum Rolnictwa w Szreniawie, które organizowało tego dnia imprezę specjalną – weekend z garncarstwem. Jako jeden z dwóch uczestników wziąłem nawet udział w konkursie wiedzy o garncarstwie, ale mój konkurent był lepszy :-). Frekwencja na imprezie w ogóle była dość mizerna. Zapowiadane oprowadzanie po wystawie poświęconej garncarstwu, również się nie odbyło.
4 czerwca, piątek – Bartosz Klimczuk, dziennikarz „Tygodnika Śremskiego” poprosił mnie o wypowiedź na temat kultury w Śremie. Zgodziłem się, czego wynikiem była długa rozmowa telefoniczna; wywiad ma być opublikowany w „Tygodniku”. Czy jestem zadowolony z oferty kulturalnej Śremu? Co bym w niej zmienił? Hm, chyba nic bym nie zmieniał. Z imprez kulturalnych chodzę na wernisaże w Muzeum Śremskim; przed pandemią chodziłem na spotkania Uniwersytetu Ludzi Ciekawych Świata w bibliotece, ze Śremskim Stowarzyszeniem Przyjaciół Teatru jeździłem na przedstawienia teatralne. Ogólnie bardziej interesuje mnie kultura wysoka, ale absolutnie nie domagam się od władz Śremu, aby promowały taką kulturę – krąg jej odbiorców w tak małym mieście byłby zbyt wąski. Z drugiej strony są małe miasta, w których kultura wysoka rozwija się dobrze, vide Gostyń i festiwal Musica Sacromontana. Skąd się to bierze? Ha, dobre pytanie. Do tych małych ośrodków na poważne festiwale odbiorcy przyjeżdżają z innych miast, a zorganizowanie tak dużej imprezy pochłania mnóstwo czasu, pracy i środków. Skąd je wziąć? Śrem musiałby najpierw mieć pomysł na taką imprezę, potem pozyskać środki z budżetu wojewódzkiego lub centralnego, bo samo miasto przecież tego nie sfinansuje, wreszcie wykonać ogromną pracę organizacyjną.
5 czerwca, sobota – wycieczka do Muzeum Regionalnego im Dzieci Wrzesińskich we Wrześni, pierwsza od kilkunastu lat (chociaż przejazdem jestem w tym mieście dość często), na wystawę ilustracji Salvadora Dalego do „Boskiej komedii” Dantego.
Wyjazd o 10.30; jedyny dłuższy postój w Środzie Wlkp., gdzie przy wieży ciśnień trwa jakaś impreza. Okazuje się, że to średzkie wodociągi świętują 110. rocznicę istnienia – w 1911 roku oddano do użytku wieżę ciśnień w Środzie. Wieża, zaprojektowana przez Heinricha Schevena z Düsseldorfu, ma inny kształt architektoniczny niż śremska wieża projektu Xavera Geislera, ale też jest interesująca. We wnętrzu śremskiej nigdy nie byłem, teraz mogę wejść do wnętrza wieży w Środzie. Po stromych metalowych schodach wdrapuję się na górną kondygnację. Nade mną jest zbiornik wody (w Śremie zbiornik się nie zachował), a potem jeszcze iglica, ale te najciekawsze partie nie są dostępne dla zwiedzających. Mogę tylko zobaczyć ustawione tu duże zdjęcie panoramy Środy, wykonane w maju z iglicy.
Zamieniam kilka słów z pracownikiem o średzkiej i śremskiej wieży (obie, w przeciwieństwie do kościańskiej, od czasu zastąpienia tej formy zaopatrywania miast w wodę nie są wykorzystywane w żaden sposób, a szkoda, bo mają duży potencjał turystyczny), potem już schodzę, muszę jechać dalej do Wrześni.
*
Na wystawach Dalego byłem kilkakrotnie, ostatnio w lipcu 2020 roku na wystawie „Gdy rozum śpi, budzą się potwory” w Muzeum Teatru we Wrocławiu, na której pokazano trawestacje słynnego cyklu „Kaprysy” Goi, autorstwa Dalego. W Poznaniu jest też prywatne muzeum Dalego – Dalineum. Kiedy w lutym 2017 roku specjalnie pojechałem do Poznania, aby je zwiedzić, moje wrażenia były jednak mieszane. Prace bardzo dobre sąsiadowały tam z nieciekawymi, wystawa stała sprawiała wrażenie pewnego miszmaszu, tam również po raz pierwszy zobaczyłem wystawę ksylografów – ilustracji Dalego do „Boskiej komedii”.
Prezentowana we Wrześni kolekcja chyba nie jest tożsama z tą, którą widziałem cztery lata temu w Poznaniu. Są to ksylografy (mówiąc prościej: drzeworyty tworzone jako ilustracje książkowe), czyli grafiki, które z matryc są powielane w wielu egzemplarzach (każdy jest oryginałem). Te, które możemy zobaczyć we Wrześni, należały podobno do Władimira Wysockiego i Mariny Vlady, co nadaje im otoczkę niezwykłości, ważniejsza jest jednak dla mnie strona artystyczna prac. Mamy tu też komplet drzeworytów, nie tylko ich wybór, wszystkie 100 prac, które hiszpański artysta stworzył w latach 50. na zlecenie włoskiego rządu jako ilustracje do zamierzonej edycji arcydzieła Dantego. Z planowanej edycji nic nie wyszło, zleceniodawcy doszli do wniosku, że „Boską komedię” powinien zilustrować włoski artysta. Dali dokończył jednak cykl.
Jak ocenić jego wartość artystyczną? Salvador Dali był za życia kontrowersyjnym twórcą i takim pozostał do dzisiaj. Kiedy oglądałem jego prace na wcześniejszych wystawach w zestawieniu z pracami innych artystów, dzieła Dalego podobały mi się najmniej. Tak było z „Kaprysami” Goi, tak było też z wystawą „Tauromachia” we Wrocławiu w 2014 roku, którą zdominowała wspaniała twórczość Picassa. Trzeba przyznać, że „Boska komedia” sprawia jednak lepsze wrażenie.
Ciekawostką psychologiczną jest fakt, że czytelnicy „Boskiej komedii” najlepiej zapamiętują obrazy „Piekła” – przedstawienie zła w sztuce przemawia do nas silniej niż dobro – i tak jest też z ilustracjami Dalego. Wiele przedstawień dusz cierpiących w piekle za popełnione grzechy wywiera na widzu silne wrażenie. Ale i w przedstawieniach „Czyśca” i „Raju” jest wiele interesujących prac, jak na przykład przedstawienia Beatrycze. Niestety wadą wystawy jest brak choćby pobieżnych opisów treści grafik; jedynie na początku wystawy dwie plansze informują o życiu Dalego i powstaniu cyklu. Z braku tych opisów nie wszystkie grafiki są czytelne dla widzów; aby je zrozumieć, należy dobrze znać dzieło Dantego. Muzeum we Wrześni oferuje wprawdzie też opisy audio grafik, ale dla ich odsłuchania jest potrzebny smartfon, którego ja nie posiadam. Nie wiem też, co te opisy zawierają.
Po zwiedzeniu wystawy czasowej zaglądam jeszcze na wystawę stałą, której duża część jest poświęcona pruskiej szkole i strajkowi dzieci wrzesińskich w 1901 roku, potem czas już wracać do Śremu.
5 czerwca, sobota – wracając z Wrześni, już w Śremie, spotkałem na ulicy B., moją dawną uczennicę. Od dawna mieszka w Niemczech, ale wciąż przyjeżdża do Śremu. B., która w niemowlęctwie była adoptowana i całe dzieciństwo i młodość była wychowywana przez w rodzinie zastępczej, odnalazła teraz, jak mi powiedziała, swoją biologiczną matkę, do której teraz przyjeżdża. Chce również dać egzamin na prawo. Czy jest to jej potrzebne? Psychika B, sprawia, że nie może znaleźć pracy, jest na bezrobociu.
6 czerwca, niedziela – telefon od mojego szwagra Wieśka ze Śląska, w sprawie mojej siostry Urszuli. Od 2014 roku zmaga się z chorobą nowotworową; na początku tego roku dołączyły do tego problemy z refluksem – lekarze zdiagnozowali u niej przepuklinę rozworu przełykowego, i to w poważnej postaci. Ma problemy z jedzeniem, zwraca pokarm, schudła o kilkanaście kilogramów. Wiesiek, jej mąż, jest w bardzo trudnej sytuacji, w rozmowie ze mną wspomniał coś o hospicjum. Nie pozostaje nam nic innego jak zaufać lekarzom i – czekać…
6 czerwca, niedziela – skończyłem lekturę „Opowieści z zaczarowanego lasu” Nathaniela Hawthorne’a. Autor „Szkarłatnej litery” napisał również te opracowania mitów greckich dla dzieci. Nie jest to wielka literatura, chętnie przypomniałem sobie jednak te kilka znanych mitów.
6 czerwca, niedziela – podsumowanie finansowe tygodnia. Jak na tydzień, w którym wypadł długi weekend (Boże Ciało), nie było źle. Liczba tłumaczeń o 25 procent niższa w porównaniu z obłożeniem przed epidemią.
7 czerwca, niedziela – po raz kolejny (nawet nie pamiętam który…) wysłuchałem „Wariacji Goldbergowskich” Bacha w wykonaniu Bronisławy Kawalli.
7 czerwca, niedziela – na mszy w mojej parafii podano do wiadomości informację o przeniesieniu jednego z naszych wikarych, ks. Jacka Maciudzińskiego, do Nowego Tomyśla. W licznych komentarzach na Facebooku pojawiły się słowa żalu; jedna z użytkowniczek napisała: „Dla mnie bardzo smutna wiadomość. Kapłan prawdziwy z powołania. Parafia straciła bardzo dobrego księdza, którego ciągle brakuje”. Trochę ryzykowne to słowa – czy to znaczy, że proboszcz i pozostali wikarzy naszej parafii nie są dobrymi księżmi? 🙂 To prawda jednak, że ks. Jacek zwracał na siebie uwagę jako duchowny. Przyczyniały się do tego pewnie też jego cechy fizyczne: broda, upodabniający go do Jezusa, i niski, a jednocześnie ciepły głos.
9 czerwca, środa – podsumowanie miesiąca. Dochód w maju o 13 procent niższy w porównaniu ze stanem przed epidemią.
11 czerwca, piątek – skończyłem lekturę książki „Batory szuka lądu” Andrzeja Gierczaka, wydanej w serii „Tygrysa”. Jak inne „tygrysy” podobała mi się, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że niektóre z podanych w niej informacjach mogą mijać się z prawdą. Gierczak pisze, że pierwszy kapitan „Batorego” czasów wojny, Eustazy Borkowski, z powodu wieku i zmęczenia sam ustąpił ze stanowiska, tymczasem według Wikipedii doszło wtedy do strajku załogi, który wymusił jego ustąpienie. Według encyklopedii do buntu załogi miało też dojść w czerwcu 1940 r., o czym Gierczak milczy. Gierczak cały rozdział poświęcił ewakuacji „Batorym” brytyjskiego złota do Kanady, według Wikipedii tym samym transportem płynęły też wawelskie arrasy, o czym nie ma informacji w książce, chociaż dla nas, Polaków, byłaby ona bardzo ważna. Kto ma rację?
11 czerwca, piątek – w „Tygodniku Śremskim” ukazał się całostronicowy artykuł i wywiad ze mną o tym, jak postrzegam kulturę w Śremie. Z prośbą o podzielenie się przemyśleniami na ten temat zwrócił Bartosz Klimczuk, dziennikarz „Tygodnika”.
Rozmówca TŚ z zawodu jest tłumaczem przysięgłym języka angielskiego i niemieckiego. W wolnych chwilach odwiedza różne wydarzenia organizowane przez lokalne instytucje i stowarzyszenia. Andrzej Matras korzysta jednak nie tylko ze śremskiej z oferty kulturalnej. Często wsiada na swój rower i przemierza niekiedy dziesiątki kilometrów, aby wziąć udział w koncercie czy festiwalu. Wrażenia z tych wypadów można śledzić na pisanym przez niego blogu. Link znajduje się tutaj.
Kino popularne dominuje
Jak już wspomnieliśmy, Andrzej Matras jest częstym gościem w muzeum śremskim, bywał on również w bibliotece na Jezioranach. Najrzadziej interesują go wydarzenia organizowane przez Śremski Ośrodek Kultury.
Raczej nie korzystam z oferty Śremskiego Ośrodka Kultury, a w lokalnym kinie bywam tylko przy okazji specjalnych wydarzeń, takich jak Europejski Weekend Filmowy. Standardowy repertuar „Słonka” nie bardzo mnie interesuje, ponieważ proponuje wyłącznie kino popularne. Jest wprawdzie jeszcze DKF [Dyskusyjny Klub Filmowy – przypis red], ale z powodu pracy też nie chodzę na te seanse. – mówi Andrzej Matras.
Życie kulturalne Gostynia jest ciekawsze
Mimo, że Andrzeja Matrasa widać na wielu fotografiach jakie robił dziennikarz TŚ przy okazji różnych wydarzeń kulturalnych, to śremianin przyznaje, że z lokalnej oferty korzysta jednak dosyć rzadko. Dlaczego? Jak sam tłumaczy, interesuje się przede wszystkim kulturą wysoką, a wydarzeń w nią się wpisujących jest w jego ocenie w Śremie bardzo mało. Przytacza nawet pewną sytuację, gdy w internecie napisał, że życie kulturalne Gostynia jest ciekawsze. O wyjaśnienia poprosiła ówczesna dyrektor ŚOK, Ewa Kaźmierczak. Andrzej Matras tłumaczył wtedy, że w Śremie stosunkowo niewiele jest np. koncertów muzyki poważnej.
Nie domagam się, aby w Śremie organizowano więcej wydarzeń z zakresu kultury wysokiej, bo zdaję sobie sprawę, że miasto jest małe i tutaj wiele takich inicjatyw nie zyskałoby szczególnej popularności – tłumaczy Andrzej Matras.
W Śremie inteligencja jest słaba
Warto wspomnieć, w Wielkopolsce można znaleźć miasta porównywalne do Śremu, które z sukcesem organizują wydarzenia z zakresu kultury wysokiej, cieszące się dodatkowo sporą popularnością, także poza granicami miejscowości. Dlaczego więc u nas w opinii Andrzeja Matrasa byłby kłopot z frekwencją?
W Śremie jest za mało przedstawicieli tzw. inteligencji, by kultura wysoka cieszyłaby się tutaj większym powodzeniem. W przypadku wydarzeń w innych miejscowościach z pewnością pomaga fakt, że mają już one pewną renomę i przyjeżdżają na nie osoby z całej Wielkopolski – przekonuje śremianin.
Miasto ma potencjał
Rozmówca ma tutaj na myśli chociażby powiat gostyński, w którego granicach odbywa się Festiwal Muzyki Oratoryjnej „Musica Sacromontana”. Aby wziąć udział w tym wydarzeniu, zainteresowani pokonują wiele kilometrów. Czy Śrem nie ma warunków, aby u siebie zorganizować podobne, duże przedsięwzięcie kulturalne?
Widzę w Śremie pewien potencjał, ale z pewnością zorganizowane w mieście czegoś dużego wymagałoby ogromnego wkładu pracy. Przede wszystkim liczy się ciekawy pomysł. Nie można również zapominać o tym, że gmina czy powiat nie byłby w stanie takiego przedsięwzięcia sfinansować. Może dożyjemy kiedyś wprowadzenia tutaj w życie nowatorskiego pomysłu z zakresu kultury wysokiej – mówi Andrzej Matras.
Śremianin wcale nie odczuwa dyskomfortu z tego powodu, że musi pokonywać kilometry do Gostynia, Szamotuł, Poznania czy Leszna. Dla niego jest też to okazja do wycieczki rowerowej. Jeśli chodzi zaś o Śrem, to jego zdaniem kultura popularna w mieście dobrze się rozwija.
Myślę, że nie powinno zmuszać się nikogo do interesowania się kulturą wysoką. Większości czasami wystarczy telewizor i oglądanie seriali. A to też jest forma kultury – kwituje Andrzej Matras.
Artykuł jest owocem prawie godzinnej rozmowy telefonicznej, którą Bartosz Klimczuk przeprowadził ze mną 4 czerwca. Nie jestem za bardzo zadowolony z artykułu – wyszedłem chyba na snoba, który wywyższa się nad innych :-). Dziennikarz przesłał mi do autoryzacji tylko moje bezpośrednie wypowiedzi. Gdybym wiedział, jak zostaną one później skomentowane przez niektórych na Facebooku, moje wypowiedzi ubrałbym w inne słowa. Główna myśl została jednak zachowana – moje zainteresowania kulturalne rozmijają się z tym, co oferuje Śremski Ośrodek Kultury, ale też wcale nie domagam się, aby ŚOK zmienił swoją politykę. Tak jak w Śremie wygląda życie kulturalne w większości miast powiatowych, np. w Kościanie, Środzie Wlkp. Gostyń jest tu wyjątkiem.
12 czerwca, sobota – wyjazd do Poznania na oprowadzenie organizowane przez Koło Przewodników PTTK, pierwsze w którym uczestniczę od października. Temat dzisiejszego oprowadzania brzmi „Szlakiem jeżyckich kościołów”, a naszą przewodniczką będzie Kamila Rawluk. Wyjazd ze Śremu po siódmej. Pogoda niezbyt dobra, już w samym Poznaniu niebo coraz bardziej ciemnieje, potem zacznie padać, oprowadzania odbywają się jednak przy każdej pogodzie.
Tytuł naszego spotkania jest trochę mylący, ponieważ odwiedzimy tylko dwa kościoły na Jeżycach (na łącznie dziesięć w tej dzielnicy); oba są zresztą już mi znane, nie zwiedzałem jednak ich dotąd z przewodnikiem. Kościół pw. Podwyższenia Krzyża Świętego przy ulicy Szamarzewskiego, przy którym spotyka się nasza grupa, został zbudowany w latach 1892-1894, kiedy Jeżyce były jeszcze podpoznańską wsią, a właściwie przedmieściem Poznania, bardzo ciążącym ku miastu. Czy mieszkało w nim więcej Polaków, czy Niemców? Tego nie wiem, ale zbudowana w stylu neogotyckim pierwsza na Jeżycach świątynia pw. św. Łukasza była kościołem ewangelickim dla mieszkających tu Niemców – a także kościołem garnizonowym dla pruskiego wojska. Większość Niemców wyjechała z Poznania po I wojnie światowej, Kaiser-Wilhelm-Straße przemianowano na ulicę Szamarzewskiego (pomnik księdza i działacza gospodarczego, mentora księdza Wawrzyniaka ze Śremu, stoi tuż obok kościoła), pozostali tu ewangelicy zachowali świątynię, która stała się katolicką dopiero po II wojnie. Dawną przynależność kościoła widać od razu po wejściu do niego – po umieszczonych po bokach emporach – ogólnie jednak wyposażenie wnętrza nie podoba mi się tak bardzo, w przeciwieństwie do jego architektury, która jest całkiem udana.
Po wyjściu ze świątyni oprowadzanie zmienia się w spacer po Jeżycach, dzielnicy Poznania, której nie znam dobrze, jest więc dla mnie całkiem ciekawy. Mijamy między inny budynek Szkoły Podstawowej nr 36, który z wysoką wieża z zegarem na szkołę w ogóle nie wygląda – szkoła została utworzona w dawnym budynku… straży pożarnej, a w jej architekturze najwięcej uroku dodają jej wielka rzeźba Michała Archanioła na jednej ze ścian (przeniesiona tu z rozebranej Bramy Dębińskiej) i płaskorzeźba z herbem Poznania nad wejściem. Po drugiej stronie ulicy Słowackiego stoją ciekawe przedwojenne wille w stylu dworkowym, w których mieszkali m.in. dyrektorzy zakładów Cegielskiego, a na Dąbrowskiego stoi słynny Krzyż Chwaliszewski z pozłacaną postacią Chrystusa, o którym tyle słyszałem przy okazji ostatniej wycieczki po Chwaliszewie.
Wreszcie dochodzimy do drugiego kościoła – pw. Najświętszego Serca Jezusa i św. Floriana, również pochodzącego z czasów pruskich, ale od początku katolickiego, czyli przeznaczonego dla Polaków. Byłem w nim kilkakrotnie, od dawna chciałem przyjechać tu na mszę, teraz wreszcie jest okazja dokładnego zwiedzenia świątyni. Zbudowany w stylu neoromańskim kościół jest bardzo duży, o wiele większy od tego na Szamarzewskiego, i moim zdaniem ładniejszy – przede wszystkim dzięki zdobiącym go polichromiom autorstwa Tadeusza Sulimy Popiela. Skąd takie zamiłowanie do młodopolskich, krakowskich polichromii w wielkopolskich kościołach? Wystrój kościoła NSJ nie jest takim arcydziełem jak wnętrze kościoła św. Elżbiety w Jutrosinie i nie ma takiej klasy jak polichromie w kościele św. Wojciecha w Poznaniu (oba wykonane przez Antoniego Procajłowicza), ale też jest dobrą realizacją; wnętrze zostało chyba niedawno odnowione, jest jasne i świetliste.
To już koniec oprowadzania. Oprócz kościołów dużo się dowiedziałem o samych Jeżycach, dzielnicy, w której na początku XX wieku chętnie osiedlali się bogatsi Niemcy, a i dzisiaj w Poznaniu to dobry adres, chociaż tyle się tu tymczasem zmieniło. Zachowało się jednak dostatecznie dużo zabytkowych budynków – secesyjnych kamienic, nawet kilka domów z muru pruskiego. W czasach, kiedy Poznań był pruską twierdzą, nie można było budować na jej przedpolu murowanych budynków, zezwalano tylko na drewniane, wznoszono więc nawet kilkupiętrowe konstrukcje fachwerkowe, z których jedną możemy zobaczyć na Dąbrowskiego, naprzeciwko kościoła.
Nasza wycieczka była pierwszym punktem programu zaplanowanych na dzisiaj Dni Jeżyc. Na pozostałych wydarzeniach imprezy nie zostanę, wybieram się teraz w całkiem inne miejsce Poznania.
12 czerwca, sobota – po wyjściu z kościoła Najświętszego Serca Jezusa krótka rozmowa z jednym uczestników wycieczki.
– Podziwiam te pana wyprawy rowerowe. Ja też jeżdżę na rowerze, chociaż teraz o wiele mniej. W kwietniu przechorowałem Covid i bardzo się to odbiło na mojej kondycji fizycznej
– Nie może pan wchodzić po schodach?
– Nie, aż tak źle nie jest, ale rowerem to teraz góra 20, 30 kilometrów. Bardzo powoli wracam do formy.
12 czerwca, sobota – po oprowadzaniu po Jeżycach mam jeszcze w planach udział w wernisażu na Garbarach. Wernisaż rozpoczyna się dopiero o godz. 15, czas ten wykorzystuję na zwiedzenie wystawy „Dizajn. Odsłona poznańska” w Zamku Cesarskim.
Dizajnem, czyli projektowaniem wyrobów przemysłowych, nie interesuję się tak bardzo, w poznańskim Muzeum Sztuk Użytkowych jestem rzadkim gościem, wystawa w Zamku jest jednak dość interesująca. Najciekawsze są projekty z wczesnych lat powojennych, wśród nich można zobaczyć krzesło z gabinetu Bieruta, jest też oczywiście słynna meblościanka Kowalskich. Niektóre projekty zaskakują swoją prostotą i funkcjonalnością, jak regał z możliwością regulacji półek, do którego montażu nie potrzeba żadnych narzędzi, inne w ogóle nie są funkcjonalne, jak krzesło „Sprężyna”, na którym nie sposób siedzieć, to raczej prowokacja artystyczna. Wreszcie przed 15 wychodzę z Zamku, kierując się w stronę Garbar.
*
O Galerii w Bramie przy ulicy Garbary 47 w Poznaniu i prowadzącej ją Manufakturze Obrazów w ogóle dotychczas nie słyszałem. Dopiero na miejscu stwierdzam, że galeria rzeczywiście mieści się w bramie starej kamienicy, Manufaktura Obrazów wcale jednak nie jest pracownią malarską, tylko… fotograficzną. No cóż, fotografia to też obraz, czego dowód mamy w angielskim słowie „picture”. 🙂
Na Garbarach jestem kilka minut po zaplanowanej godzinie otwarcia wernisażu, ale impreza jeszcze się nie zaczęła, prawdopodobnie z powodu deszczu – pada coraz mocniej. Zgromadziło się tymczasem całkiem dużo ludzi; mam wrażenie, że bardzo dużo osób się tu zna, ludzie witają się, rozmawiają, tylko ja jestem tu outsiderem spoza Poznania. W tym tłumie próbuję obejrzeć fotografie autorstwa trzech fotografików: Grzegorza Borysa, Sławka Wąchały i Norberta Rzepki; wreszcie zaczyna się wernisaż.
Wielkie otwarcie prowadzone przez szefa Manufaktury Obrazów, który opowiada o historii projektu i zaprasza do zapoznania się z fotografiami, podziękowania i… nagle zmiana planów. Deszcz zelżał, jesteśmy więc zaproszeni do obejrzenia performance’u, który miał odbyć się trochę później, ale trzeba wykorzystać chwilę. Performance ma miejsce tuż za bramą, w podwórzu Środowiskowego Domu Samopomocy Zielone Centrum; aktorzy z Teatru pod Fontanną opowiadają o pandemii i związanych z nią uczuciach zamknięcia, beznadziei. Teatr jest oczywiście amatorski, nie ma to nic wspólnego z profesjonalnym spektaklem, jednak to przedstawienie pandemii w awangardowo-podwórkowej formie, z aktorami wykrzykującymi swe kwestie z okien kamienicy podoba mi się; szkoda, że spektakl trwa tak krótko, deszcz znowu zapędza nas do bramy.
Posilając się oferowanymi na wernisażu smacznymi wypiekami – słonymi i słodkimi ciastami piekarni i cukierni Eleny i Władimira Bołtenkow (dwojga Rosjan, którzy przyjechali do Poznania z Syberii i otworzyli tu piekarnię i cukiernię), nareszcie mogę dokładnie obejrzeć zdjęcia. Czarno-białe i kolorowe fotografie ukazują czas pandemii w Poznaniu, od ogłoszenia stanu epidemii w marcu 2020 roku – wyludnione ulice zaraz na początku pandemii, zdjęcia ze szpitala na Międzynarodowych Targach Poznańskich, ale też wszystko, co działo się w tym czasie równolegle ze zmaganiem się z chorobą: kampanię w wyborach prezydenckich, protesty kobiet przeciwko zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej. Nietrudno odgadnąć inklinacje polityczne fotografujących i autorów wystawy: ich lewicowe sympatie są bardzo wyczuwalne, nie można im jednak zarzucić jednostronności: na zdjęciach widzimy również zwolenników PiS-u i Andrzeja Dudy, modlących się ludzi, widzimy też manifestacje ludzi głoszących, że Covid to ściema, i antyszczepionkowców. W przedstawieniu żadnej opcji nie ma karykaturalnego skrzywienia, wystawa zachowuje pluralizm poglądów.
Czy jest to sztuka? Nie wypowiadam się, czas pokaże, jak te fotografie będą się bronić za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat; być może to tylko publicystyka, zdjęcia reportażowe, ale i tak ich pokazanie i zorganizowanie tej wystawy było potrzebne.
Po performance czas też na inne punkty programu. Muzyk Teofil z Katowic (który nie wcale mieszka w Katowicach, tylko w Poznaniu) daje minirecital swoich piosenek śpiewanych z towarzyszeniem akordeonu, które napisał podczas przymusowego zawieszenia działalności koncertowej w 2020 roku. Piosenki w swojej warstwie muzycznej i tekstowej są jak cała impreza, w której uczestniczę, to jest awangardowe. 🙂 Mimo że są dość trudne w odbiorze, publiczności chyba się podobają; na koniec do taktów muzyki w taniec rusza nawet para młodych ludzi.
Potem organizatorzy imprezy oddają głos Norbertowi Budzyńskiemu, autorowi książki „Ja niewolnik”, książki o bezdomności, uzależnieniu od alkoholu i środków psychoaktywnych. Jak mówi autor, książka oparta jest na jego osobistych doświadczeniach, chociaż formalnie jest fikcją, jej akcja rozgrywa się w międzywojennym Zbąszyniu, mieście zamieszkania autora. Po prezentacji zamieniam z nim kilka słów – trochę znam Zbąszyń, miasto nadgraniczne w przedwojennej Polsce, chociaż o wiele częściej bywałem w sąsiednim Zbąszynku.
Galeria w Bramie i jej wystawa „Poznań w dobie pandemii” jest z pewnością interesującym projektem sztuki…, właśnie, tylko jakiej sztuki? Na pewno nie popularnej, ale też i nie wysokiej, takiej, jaką możemy zobaczyć w Muzeum Narodowym. To sztuka i kultura alternatywna, mimo wszelkich różnic wywodząca się z tego samego pnia co poznańskie skłoty, ruchy anarchistyczne. Nie można oceniać jej tą samą miarą, co sztukę głównego nurtu. Kryterium oceny powinna być po prostu zdolność do zainteresowania widza, zmuszenia go do myślenia, a z tego zadania Manufaktura Obrazów i wystawa wywiązują się dobrze.
Powrót do Śremu niestety w deszczu. Przejaśnienia są jedynie chwilowe, a ja mam tylko bluzę z kapturem, w domu będę więc cały przemoczony.
13 czerwca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 15 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
15 czerwca, wtorek – zmarł Aleksander Śmigielski. Jan napisało Muzeum Śremskie na swoim profilu na Facebooku: „Odszedł wielki miłośnik historii. Skarbnica wiedzy o Śremie . Strażnik historii rodziny Szczepskich i rodzinnych pamiątek. Wieloletni współpracownik i przyjaciel Muzeum i Gazety Śremskiej. Stały bywalec wystaw i muzealnych spotkań”. Aleksander Śmigielski był również moim dobrym znajomym – i klientem, dawno temu tłumaczyłem mu dokumenty. Miał 90 lat. Kiedyś może napiszę o nim obszerne wspomnienie…
16 czerwca, środa – wracając rowerem z obiadu, przy dworcu PKS spotkałem K., mojego dawnego instruktora nauki jazdy z 1992 roku. – A gdzie samochód? – przywitał mnie słowami. Już od dawna nie mam samochodu, tylko w latach 1993-1997 jeździłem „maluchem”, ale w gruncie rzeczy był to tylko krótki epizod w moim życiu.
16 czerwca, środa – skończyłem przesłuchiwanie 21-płytowego boksu Joaquína Rodriga, jak wszystkich płyt w mojej kolekcji, już po raz kolejny. Podobają mi się jego koncerty gitarowe, nie tylko najsłynniejszy „Concierto de Aranjuez”, ale i inne dzieła – muzyka fortepianowa, na gitarę solo, utwory kameralne. Nie jest to muzyka genialna, ale warta posłuchania.
18 czerwca, piątek – źle dzisiaj spałem, coś mnie obudziło w nocy i potem nie mogłem zasnąć. Dopiero rano dowiedziałem się, o godz. 1.30 doszło do wielkiego wybuchu w sąsiednim bloku – przestępcy wysadzili bankomat PKO. Pieniędzy nie skradli, zostawili tylko wielką dziurę w ścianie banku. Wypadły również szyby w sąsiadującej z bankomatem drogerii Krzysztofa Budzynia. Ja, sąsiedzi i przechodnie, zgromadzeni przed drogerią, przez kilka minut rozmawialiśmy o nieudanym zamachu na bankomat.
19 czerwca, sobota – wyjazd na dwa wydarzenia w Poznaniu – pierwsze to kolejne oprowadzanie organizowane przez Koło Przewodników PTTK Poznań, drugi to udział w  Short Waves Festival – festiwalu filmów krótkometrażowych, na którym jeszcze nie byłem, chociaż odbywa się już od 13 lat.
Oprowadzanie, dzisiaj pod hasłem „Poznań piastowski”, jest niestety mniej udane niż wcześniejsze. Oprowadzający nas Adam Biernacki ma z pewnością ogromną wiedzę o pierwszych wiekach historii Poznania, w przekazywaniu tej wiedzy, dzieleniu się mnóstwem faktów i fakcików powinien jednak chyba przyjąć inną strategię. Nieustanne bombardowanie informacjami, szybkie mówienie przez dwie godziny bez przerwy, męczy słuchających i sprawia, że tyko niektóre z tych informacji do nich docierają. Szkoda, ponieważ niektóre z nich brzmią wręcz sensacyjnie, na przykład to, że dynastia piastowska przywędrowała do Wielkopolski być może z Moraw, skąd została usunięta przez najazd Węgrów.
Najciekawsza z tego wszystkiego jest dla mnie możliwość wejścia do wreszcie otwartego kościoła Najświętszej Marii Panny in Summo tuż koło katedry (zaglądam do niego sam, zwiedzenie jego wnętrza nie jest w programie oprowadzania). Gotycki kościół o niezwykłym kształcie architektonicznym (wyglądający jak odcięte prezbiterium znacznie większej świątyni), który w ostatnich latach stał się sławny dzięki odkryciu tuż koło niego fundamentów palatium Mieszka I i pierwszej świątyni obrządku katolickiego (przeznaczonej dla Dobrawy), intrygował mnie od dawna. Teraz mogłem wreszcie wejść do jego wnętrza. Skromny wystrój kościoła, w którym na podłodze są wyświetlane zdjęcia z wykopalisk, nie przypomina żadnej innej poznańskiej świątyni i nie służy celom kultu; to raczej dokument historii i archeologii Poznania.
*
Po zakończeniu oprowadzania przejazd do kina Muza na Świętym Marcinie, gdzie chcę obejrzeć dwa seanse w ramach Short Waves Festival. Pierwszy prezentuje technologię VR – virtual reality.
O rzeczywistości wirtualnej słyszałem jeszcze w latach 90., pamiętam, że pasjonowali się nią moi uczniowie, dopiero teraz mogłem zobaczyć ją na własne oczy. Czy technologia, wciąż mająca posmak nowości, jest warta tego hałasu, który wybuchł wokół niej ponad 20 lat temu? Możliwość obejrzenia dwóch krótkich filmów w specjalnym oprzyrządowaniu (ściśle przylegające do twarzy okulary i słuchawki), w którym obraz otacza widza ze wszystkich stron, a my, spoglądając w górę, w dół, na boki, widzimy wciąż nowe elementy filmowej rzeczywistości, jest ciekawym doświadczeniem, ale ważniejsza od technologii jest dla mnie treść filmów. Pierwszy to indonezyjska (pierwszy oglądany przeze mnie film z tego kraju) animacja „Replacements”, opowiadająca o przemianach Dżakarty i jej mieszkańców w latach 1980-2020; drugi to o wiele mroczniejszy niemiecki „Rooms” ukazujący sceny z kościoła prawosławnego, więzienia, rzeźni, pokoju prostytutki. W sali jest tylko dwóch widzów – ja i młody mężczyzna. Organizatorzy nie mają więcej urządzeń; inne osoby, które chcą obejrzeć filmy, muszą poczekać w kolejce.
Najciekawsze czeka nas po spektaklu. W sali jest obecny reżyser niemieckiego filmu, Christian Zipfel, z którym razem z drugim widzem, który okazuje się być kultoroznawcą, naukowcem z uniwersytetu w Białymstoku, możemy porozmawiać o jego filmie, sposobie produkcji filmów VR, ich specyfice, rozwijającej się twórczości.
Mimo wszystko nie jestem przekonany do tego gatunku; wolę filmy zrealizowane konwencjonalnie, a ze sztuki z pogranicza kinematografii – video art, którym się interesuję od lat. Jedną z przyczyn tego sceptycznego podejścia jest też prozaiczny fakt, że noszę okulary, na które trudno jest nałożyć kolejną parę okularów VR – te uciskają wtedy twarz.
*
Drugim spektaklem, który chcę dzisiaj obejrzeć, to zestaw filmów litewskiego reżysera  Laurynasa Bareišy (znowu to pierwsze filmy, które oglądam z tego kraju). Cztery krótkie filmy: w pierwszym widzimy sceny z młodzieżowej imprezy w bloku, drugi opowiada o wizji lokalnej z udziałem perwersyjnego mordercy, w trzecim pracownicy zoo zastanawiają się, co zrobić z padłym wielbłądem, w czwartym babcia i matka szukają zaginionej wnuczki i córki. Żaden z filmów nie ma akcji w klasycznym rozumieniu tego słowa, to jest początku, rozwinięcia, zakończenia, a jednak ogląda się je z zainteresowaniem. Bo chyba nie akcja, to, co postaci akurat robią na ekranie, jest istotna w filmach, tylko ich atmosfera – ewokująca nieokreślone uczucie niepokoju, zagrożenia. Filmy warte zobaczenia. I tylko szkoda, że w programie festiwalu podano dezinformację („Q & A), że po seansie będzie możliwość spotkania z reżyserem – Laurynas Bareiš nie pojawił się.
19 czerwca, sobota – w czasie dzisiejszej wycieczki do Poznania zauważyłem, że tymczasem z ulicy Za Bramką zniknął BiblioboXX, czyli budka book-crossingu z niemieckimi (i innymi) książkami, ustawiona tam 9 stycznia 2020 r. jako wspólna inicjatywa polskiej i niemieckiej młodzieży. Szkoda, zaglądałem tam przy okazji wyjazdów do Poznania, w budce zaopatrzyłem się w wiele ciekawych pozycji. Przyczyną likwidacji chyba nie była pandemia; BiblioboXX stawał się coraz mniej popularny, a ostatnio dominowała tam literatura… hiszpańska.
20 czerwca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o jedną trzecią wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią. Najwięcej pracy miałem niestety dzisiaj; zamiast odpoczywać po sobotniej wycieczce większą część dnia spędziłem przy komputerze.
21 czerwca, poniedziałek – na gzymsie mojego bloku (na wysokości mojego piętra) założono metalowe kolce; domyślam się, że mają odstraszać gołębie. Mam nadzieję, że rozwiąże to problem z tymi ptakami, które szczególnie sobie upodobały mój balkon i ciągle go zanieczyszczają.
22 czerwca, wtorek – o szóstej rano na śmietniku koło mojego bloku zagaduje mnie kobieta w średnim wieku, grzebiąca w kontenerze.
– Butelków pan nie ma?
– Proszę?
– Butelków pan nie ma?
– Tam, na zewnątrz, postawiłem kilka.
– Dziękuję.
Często ją spotykam przy moim śmietniku, wychodząc z samego rana na zakupy do „Biedronki”.
22 czerwca, wtorek – skończyłem lekturę książki „Czesław Gała” autorstwa jego wnuka Radosława Gały. Postać wywodzącego się z Gostynia malarza, obecnie zapomnianego, może wzbudzać kontrowersje. Żarliwy wyznawca socrealizmu w sztuce, krytyk wszelkich przychodzących z Zachodu formalistycznych prądów, nie umiał współżyć również z komunistyczną władzą. Po studiach na Akademii Sztuk Pięknej musiał opuścić Warszawę, wreszcie wylądował w Twardogórze, gdzie został… prywaciarzem – rzemieślnikiem, a jego żona dorabiała do domowego budżetu, jeżdżąc z przemytem na Węgry. Mimo to jego obrazy podobają mi się. Wynika to częściowo z mojego zainteresowania socrealizmem, ale również malowane przez niego realistyczne portrety mają w sobie to coś…
24 czerwca, czwartek – czyszczenie dywanów i tapicerki mebli w moim mieszkaniu. Dotychczas korzystałem z usług Piotra Bajora, niestety zmarł w marcu na nowotwór, z którym zmagał się od początku 2020 roku, miał też Covid. Po rocznej przerwie znowu zamówiłem usługę, tym razem u kogoś innego.
26 czerwca, sobota – 65. rocznica wydarzeń Poznańskiego Czerwca z 1956 roku, którą będziemy obchodzić za dwa dni, jest dla mnie okazją do kolejnej wycieczki do Poznania, do miejsca, w którym jeszcze nie byłem – na skwer Eki z Małeki na poznańskim Łazarzu.
Według słownika gwary miejskiej Poznania „eka” to „paczka kumpli, grupa łobuzów, banda młodzieżowa z tej samej części miasta, ulicy, dzielnicy”; w języku ogólnopolskim odpowiednikiem byłoby chyba słowo „ferajna” (ciekawe, że oba słowa wywodzą się z niemieckiego: „Ecke” i „Verein”). Dość duży plac u zbiegu ulic Józefa Łukaszewicza, Granicznej i Antoniego Małeckiego (od którego pochodzi druga część nazwy: „z Maleki”, Antoni Małecki był profesorem Gimnazjum Marii Magdaleny w XIX wieku) otrzymał swoją oficjalną nazwę dopiero w 2018 roku, ale pojęcie „Eka z Małeka” albo „Eka z Małeki” funkcjonowało od II wojny światowej. Tych ek było i jest w Poznaniu zresztą więcej;  jak w każdym dużym mieście, stanowią one o kolorycie miasta.
Na skwer dojeżdżam od południa, ulicami Kolejową, Klaudyny Potockiej, Łukaszewicza, po drodze zaglądam na ulicę Marcelego Mottego – okolice, w których jeszcze nie byłem, nowe budynki przeplatają się tu z historycznymi, secesyjnymi kamienicami, które dotąd znalem tylko z  Jeżyc. Takimi zabytkowymi kamienicami jest otoczony również sam skwer, który jest właściwie placem, nie skwerem. Pośrodku placu wznosi się… pomnik Krawata, ale nie takiego zwykłego, ze sklepu odzieżowego, tylko krawata bikiniarskiego, kolorowego, ręcznie malowanego, który w latach 50. nosiła niepokorna wobec władzy młodzież. Tak, również w „porządnym” Poznaniu, nie tylko w Warszawie, mieliśmy swoich bikiniarzy.
Jestem prawie godzinę przed rozpoczęciem zaplanowanej na godz. 12 imprezy, na którą tu przyjechałem – obchodów 65. rocznicy Poznańskiego Czerwca, mam więc czas, aby rozejrzeć się po okolicy i zapoznać się z ustawioną pośrodku skweru wystawą planszową, przygotowaną przez Muzeum Powstania Poznańskiego – Czerwiec 1956 r. Muzeum i jego ekspozycję dobrze znam, doceniam jego prace badawcze i działalność naukową; dzisiejsza impreza na skwerze będzie miała jednak całkiem inny charakter, o czym świadczą toczące się już przygotowania na skwerze – po placu chodzą… milicjant z bronią maszynową, listonosz, kilka innych osób ubranych w stroje z lat 50., na ulicy stoi zabytkowa warszawa z tegoż okresu, pod kamienicą, która będzie sceną imprezy, ustawiono stragan z warzywami, a na balkonach kamienicy suszą się… kalesony, bielizna i inne elementy garderoby sprzed kilkudziesięciu lat.
Będziemy świadkami rekonstrukcji historycznej, rekonstrukcji aresztowania przez Urząd Bezpieczeństwa Janusza Kulasa, jednej z ważniejszych postaci Czerwca, lub, jak ówczesna władza ich określała – jednego z prowodyrów robotniczego buntu  Janusz Kulas był rzeczywiście nietuzinkową postacią. Z zawodu kierowca, był też konikiem sprzedającym bilety na seanse do kina po zawyżonych cenach; ba, miał taką żyłkę do interesów, że nawet kierował grupą koników; związany jest z tym jego pseudonim: Eddie Polo, od imienia i nazwiska amerykańskiego aktora kina niemego. Kiedy 28 czerwca 1956 r. wybuchł protest, natychmiast przyłączył się do walk; brał udział w zdobyciu broni ze Studium Wojskowego Wyższej Szkoły Rolniczej, rozbrojeniu komisariatu MO na Grunwaldzkiej i zdobyciu czołgu na Dąbrowskiego, który następnie próbował uruchomić. Broniąc się przed tymi zarzutami na sali sądowej twierdził, że chciał tylko… sprawdzić, czy w środku jest polski czołgista, czy Rusek. Trzeba przyznać, Kulas to postać bardzo pasująca do miejsca dzisiejszych obchodów – skweru Eki z Małeki :-).
Przed samą rekonstrukcją czekają nas jednak jeszcze inne interesujące wydarzenia – opowieść o historii Łazarza, który, podobnie jak Jeżyce, został przyłączony do Poznania dopiero w 1900 roku, i – co dla mnie najważniejsze – wspomnienia świadków i uczestników wydarzeń, którzy w 1956 roku dopiero dorastali, chodzili do szkoły. Najbardziej znany Romek Strzałkowski nie był jedyną dziecięcą ofiarą Czerwca; podczas uroczystości wspomniano też wywodzącego się z Łazarza Jerzego Jankowiaka, opowiedział o nim jego kolega i sąsiad. Gościem honorowym wydarzenia była natomiast Eugenia Kulas, wdowa po Januszu Kulasie, który, choć po wypadkach nie trafił do więzienia, zmarł w niejasnych okolicznościach w 1972 roku.
Sama rekonstrukcja, wywleczenie Kulasa z kamienicy, zapakowanie go do warszawy i odwiezienie do aresztu, jest krótka, ale odegrana z animuszem i humorem przez członków poznańskiej grupy rekonstrukcyjnej. Następnie zostajemy zaproszeni na coś dla ciała, nie tylko dla ducha. Na placu oferowane są słodycze z czasów PRL: kukułki, irysy, pocukrzane galaretki, krówki o smaku chałwowym (krówek o takim smaku wprawdzie w PRL nie było, samych krówek nie mogło jednak zabraknąć – zaczęły być produkowane na skalę przemysłową w Poznaniu, właśnie na Łazarzu, jeszcze przed wojną). Jest też serwowana kawa i herbata, a obok stoi… prawdziwy, działający peerelowski saturator, z którego można się napić wody sodowej z sokiem. Ja korzystam z jednorazowego kubka, ale szczególnie odważni mogą to zrobić również ze szklanki. Piję wodę z saturatora po raz pierwszy od lat 70…
*
Po imprezie wybieram się jeszcze na oprowadzanie po mieście szlakiem Czerwca. Oprowadza nas Iwona Wysocka, przewodniczka PTTK. Jesteśmy tylko w kilku wybranych miejscach, ze skweru przechodzimy na ulicę Głogowską, pod Międzynarodowe Targi Poznańskie, później na Gajową, pod mieszkanie Kazimiery Iłłakowiczówny, autorki najsłynniejszego wiersza o Czerwcu – „Rozstrzelano moje serce w Poznaniu”, nieczynną od lat zajezdnię tramwajową, wreszcie na Kochanowskiego, gdzie mieściła się szturmowana przez robotników siedziba Urzędu Bezpieczeństwa, a dzisiaj jest Miejsce Pamięci Poległych w Powstaniu Poznańskim i tuż obok skwer Trzech Tramwajarek, upamiętniający najbardziej znane obok Romka Strzałkowskiego uczestniczki wydarzeń – konduktorki tramwajowe niosące biało-czerwony sztandar.
Spacer bardzo ciekawy, przede wszystkim dzięki możliwości poznania dotychczas w ogóle mi nieznanych zakątków Łazarza, ale też interesujących budynków na Jeżycach, jak nawiązującego do baroku  Domu Tramwajarza z rzeźbami puttów i… tramwajów nad wejściami od strony podwórza.
Po spacerze zaglądam jeszcze do parku Wieniawskiego, gdzie odbywa się Malta Festival (koncert zespołu jazzowego odbędzie się dopiero wieczorem, więc nie zatrzymuję się tu dłużej), wreszcie do Biblioteki Raczyńskich, gdzie zwiedzam wystawę „Posnaniana 2020” – książek o Poznaniu nagrodzonych w corocznie organizowanym konkursie o nagrodę im. Józefa Łukaszewicza. W Śremie będę o 19.
27 czerwca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Tydzień znowu bardzo pracowity. Liczba tłumaczeń o 22 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
28 czerwca, poniedziałek – po raz pierwszy od wielu miesięcy nikt w Polsce nie zmarł na Covid-19, są tylko 52 nowe zakażenia. Czy pandemia wygasa? Wydawałoby się, że tak; z drugiej strony w wielu innych krajach trend jest znowu wzrostowy, między innymi w Rosji i Wielkiej Brytanii, gdzie szerzy się odmiana indyjska koronawirusa, ze względu na poprawność polityczną obecnie określana jako D (widać to już na mapach publikowanych przez „New York Times”). Co przyniesie przyszłość?
29 czerwca, wtorek – wizyta klientki z prośbą o poświadczenie tłumaczenia. Na koniec spotkania mówi:
– Cieszę się, że tak sprawnie poszło. I że pana poznałam. Czytam pana wpisy.
– Na Facebooku?
– Tak, na Śremskim komentarzu politycznym. I muszę powiedzieć, że daje mi pan nimi dużo do myślenia…
30 czerwca, środa – wychodząc jak co dzień na obiad, skusiłem się na szaszłyk w Bistro Jedynka. Kosztujący 20 zł szaszłyk z zupą nie był zbyt smaczny, a porcja nie była duża. Gdybym pojechał do „Balbinki” na fileta z kurczaka, zapłaciłbym 3,50 zł za smaczniejszy obiad podany w bardziej estetycznych warunkach. „Jedynka” podniosła niedawno ceny; tylko jej wnętrze i otoczenie wciąż są jak z czasów PRL. Bistro zarabia chyba głównie na bezpłatnych posiłkach dla potrzebujących, za które płaci Ośrodek Pomocy Społecznej.
30 czerwca, środa – w czerwcu definitywnie zaprzestałem oglądania seriali na kanałach Kultura 2 i Historia 2. Pierwszym, obejrzanym przeze mnie w styczniu i lutym, była „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”, ostatnim „Osiecka”. Było wśród nich kilka bardzo dobrych, jak „Lalka”, „Bodo”, „Blisko, coraz bliżej”, niestety po prostu nie mam już na nie czasu, mam coraz więcej pracy z tłumaczeniami. Myślę, że jedynie od czasu do czasu będę oglądał w Internecie filmy pełnometrażowe.
1 lipca, czwartek – kolejne tłumaczenie ustne w jednej z podśremskich firm, jak i poprzednim razem w formie telekonferencji. Na możliwość spotkania na żywo jeszcze będziemy musieli poczekać.
3 lipca, sobota – wyjazd do teatru, pierwszy od 2019 roku, na kolejny spektakl Krakowskiego Salonu Poezji Anny Dymnej w Teatrze Muzycznym w Poznaniu, tym razem poświęcony wierszom Andrzeja Waligórskiego, czytanym przez Krzysztofa Maternę.
O Krzysztofie Maternie, od wielu lat gwieździe polskiej telewizji, w zasadzie dotychczas tylko wiele słyszałem; nie oglądałem programów w których występował, jak MdM i innych; przyczyną jest fakt, że od 1995 roku nie mam telewizora. Inaczej jest z Andrzejem Waligórskim. Na żywo widziałem go tylko raz, podczas występu kabaretu „Elita” w klubie studenckim „Chatka Żaka” w Lublinie, gdzie studiowałem na pierwszym roku germanistyki – chociaż minęło już prawie 40 lat, pamiętam do dzisiaj ten znakomity występ, nie tylko z jego udziałem, ale całej gwiazdorskiej obsady „Elity” – Jana Kaczmarka, Jerzego Skoczylasa i innych. Z ich twórczością miałem jednak kontakt wcześniej – przez wszystkie lata licealne, kiedy to włączałem radio, aby posłuchać „Studia 202”, skeczy z tych audycji można było później odsłuchać w „Powtórce z rozrywki”. Wtedy, na przełomie lat 70. i 80., wśród audycji rozrywkowych na antenie Polskiego Radia o palmę pierwszeństwa rywalizowały z sobą „Studio 202” i „60 minut na godzinę”. Moi rówieśnicy częściej słuchali chyba „Sześćdziesiątki”, ja słuchałem obu, wolałem jednak wrocławską audycję z Janem Kaczmarkiem, Ewą Szumańską (młodą lekarką) i właśnie Andrzejem Waligórskim. Podobał  mi się jego najsłynniejszy cykl: „Rycerze”, parodia Sienkiewiczowskiej „Trylogii”, z przyjemnością słuchałem też jednak jego wierszy, czytanych przez samego autora.
Te wiersze przeczytał teraz Krzysztof Materna. Z ogromnej spuścizny satyryka aktor wybrał tylko kilkanaście utworów, ale reprezentatywnych dla Waligórskiego. Mieliśmy więc wiersz o Dreptaku, dużo soczystych aluzji do relacji damsko-męskich i – to, co podobało mi się najbardziej – nawiązania do literatury, czy wręcz jej parodie – „Odysei”, „Hamleta”, „Pana Tadeusza”, baśni i bajek. Wykonanie bardzo dobre; Krzysztof Materna ze swoim charakterystycznym, ciemnym tembrem głosu okazał się znakomitym odtwórcą tych satyr.
I tylko szkoda, że z programu Krakowskiego Salonu Poezji znikły autografy, rozdawane zawsze przez aktorów w holu teatru po spektaklach; rozumiem jednak, że to z powodu ograniczeń uwarunkowanych pandemią. Na ich powrót trzeba poczekać do zakończenia epidemii.
*
Po spektaklu przejazd na plac Wolności, gdzie odbywa się piknik przed zaplanowanym na dzisiaj Marszem Równości środowisk LGBT. W marszu nigdy nie uczestniczyłem i dzisiaj też na niego nie pójdę; sam piknik jednak obejrzę z zainteresowaniem. Jest dopiero godzina 14, ale na placu jest dużo ludzi, przeważnie młodych, spacerujących z tęczowymi flagami, oblegających stoiska różnych organizacji, kilka młodych osób (przeważnie dziewcząt) tańczy przed sceną do taktów odtwarzanej muzyki. Przychodzi mi na myśl, że Andrzejowi Waligórskiemu spodobałaby się ta radosna, swobodna atmosfera. Po chwili dostrzegam stoisko, na którym są zbierane podpisy pod żądaniem całkowicie wolnego dostępu do aborcji. Na innym można kupić albumy z fotografiami przedstawiającymi homoseksualistów, drag queen. Ejże, spodobałaby mu się? Nie jestem taki pewien…
3 lipca, sobota – spowiedź w kościele Franciszkanów na placu Bernardyńskim. Jeszcze nigdy nie byłem na takiej spowiedzi. Odbywa się nie w konfesjonale w nawie kościoła, tylko w osobnym pomieszczeniu, ksiądz siedzi przy biurku, penitent klęczy przed nim na klęczniku. Na koniec spowiedzi wspominam, że właśnie byłem na placu Wolności, na pikniku przez Marszem Równości. – Czy to grzech? – pytam księdza. Ksiądz w pouczeniach odnosi się tylko do tego, nie nawiązuje do innych grzechów.
– Po co tam poszedłeś? Oni tylko udają, że walczą o równość, tolerancję, w rzeczywistości walczą z Kościołem.
– Interesują mnie różne zapatrywania na świat.
– Nie ma świata, życia poza Bogiem. Swoim zainteresowaniem, obecnością wzmacniasz ich ideologię…
Przyjmuję pouczenia, odprawię pokutę, ale pozostanę przy swoim zdaniu. Nie chcę świata, w którym panują jedynie słuszne poglądy na wszystko; pragnę raczej Kościoła otwartego, który nie rości sobie pretensji do monopolu na prawdę i nieomylność.
4 lipca, niedziela– wernisaż wystawy malarstwa „Dawna architektura Wielkopolski” w Muzeum Śremskim. Wystawa mało ciekawa, prezentowane obrazy mają charakter półamatorski. Ciekawszy okazał się koncert zaraz po wernisażu, na którym Katarzyna Zawada, absolwentka Akademii Muzycznej w Poznaniu, śpiewała piosenki Anny German. Nigdy nie byłem fanem Anny German, ale wykonania jej piosenek przez Katarzynę Zawadę były bardzo dobre Do tego należy dodać urodę wokalistki. 🙂
4 lipca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 17 procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
5 lipca, poniedziałek – skończyłem lekturę powieści „Trzydziestka” mojego znajomego, byłego radnego i prezentera lokalnej Telewizji Relax, Tomasza Żaka. Wydana kilka miesięcy temu powieść wywołała sensację w moim małomiasteczkowym środowisku – uznano ją za powieść o Śremie. Rzeczywiście jest w niej dużo odniesień do Śremu, łącznie z piastującym swoje stanowisko od kilku kadencji burmistrzem piszącym wiersze :-), ale nie można jej uznać za powieść z kluczem, procesy o zniesławienie autorowi raczej nie grożą. „Trzydziestka”, debiut Żaka, jest połączeniem kryminału, powieści demaskującej lokalne układy i układziki i… dużo by tu jeszcze wymieniać. Czytając ją, miałem skojarzenia z filmami Quantina Tarantino z ich poszatkowaną, ocierającą się o kicz akcją, autor często nawiązuje do kultury komiksowej, ale na ogół trzyma się realistycznej konwencji. Wydaje się, że ta niejednorodność stylów trochę zaszkodziła książce, ale i tak jako debiut „Trzydziestka” jest dziełem całkiem udanym, na pewno lepszym od kobiecych kryminałów Olgi Ridnickiej. Wiem, że autor pisze już kolejne książki, trzymam kciuki.
6 lipca, wtorek – podczas obiadu w „Balbince” rozmowa z J., z którym często spotykam się w tej restauracji. Wspomniał mi o nagłym zgonie S., pielęgniarki z jednej z przychodni w Śremie, ja mu opowiedziałem o śmierci mojego kolegi ze studiów, Witka Krzesińskiego, w październiku ubiegłego roku.
– Kiedy słyszę, ile ludzi odchodzi w naszym wieku, jestem pełen uznania dla pana sposobu na życie. – mówi J. – Rower, zrelaksowanie, nie przejmować się niczym…
– O nie, ja też mam mnóstwo kłopotów w mojej pracy, z klientami, z zalegającymi płatnościami…
Czy naprawdę niektórzy uważają, że jestem „zrelaksowany”? Trudno być zrelaksowanym, prowadząc działalność gospodarczą.
6 lipca, wtorek – podsumowanie miesiąca. Liczba tłumaczeń o 20 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
7 lipca, środa – niedaleko mojego bloku zauważyłem reklamę biura finansowego, a na niej w ofercie „Tłumaczenie dokumentów”. Wyrosła mi konkurencja? Nie wiem, kto to jest, ale konkurencji miałem w Śremie już tyle (i wciąż mam), że nie przejmuję się bardzo.
8 lipca, czwartek – kolejne tłumaczenie ustne w jednej z podśremskich firm. Mimo że znowu w formie wideokonferencji tłumaczenie bardzo wyczerpujące, trwało dwa razy dłużej, niż planowano. Mam nadzieję, że nie złapie przez nie koronawirusa – na video była tylko zagraniczna strona, Polacy, a było ich łączenie kilkudziesięciu, uczestniczyli w spotkaniu na żywo.
9 lipca, piątek – wernisaż wystawy fotografii „Twarze Afryki” Henryka Mazurka w Muzeum Śremskim. Autor zdjęć jest lekarzem, nie fotografikiem, spędził dużo czasu w Afryce, pracując w organizacji „Lekarze bez granic”, ale ma talent, jego fotografie są dobrze wykadrowane, portrety psychologicznie ciekawe. Potem w muzeum był kilkugodzinny koncert śremskich zespołów i wokalistów, w tym naszej gwiazdy Roxany Tutaj, ale obejrzałem tylko jego początek – występ zespołu Korek.
Podczas wernisażu długa rozmowa z S., lokalnym historykiem. Opowiedział mi o pogrzebie Aleksandra Śmigielskiego, na którym był – podobno było bardzo mało ludzi, chociaż zmarły był tak zasłużoną postacią dla Śremu.
10 lipca, sobota – kolejna wycieczka do wschodniej Wielkopolski, tym razem do Konina. Wyjazd o 5.40, jazda przez Książ Wlkp., Żerków; przed Śmiełowem pierwszy postój na punkcie widokowym. Trochę się tu zmieniło od mojej ostatniej wizyty tutaj – zbudowano prawdziwą platformę widokową. Z pewnością był to dobry pomysł, ponieważ z poziomu ziemi widok zasłania teraz pole kukurydzy, która jeszcze niedawno tu nie rosła. Nie wiedziałem dotąd, że z punktu rozciąga się widok aż na Pyzdry z ich dwoma zabytkowymi kościołami.
Kiedy dojeżdżam do Pyzdr, kościoły okazują się wprawdzie zamknięte, tak samo jak świątynie w Lądzie, Lądku, nie mogę więc ich zwiedzić. Drugi dłuższy postój dopiero w Golinie, wreszcie o 12 dojeżdżam do ronda św. Jana Bosko w Koninie. Do otwarcia Muzeum Okręgowego w Gosławicach, celu mojej podróży, jest jeszcze dwie godziny, skręcam wiec do starego Konina, aby zwiedzić kościół św. Bartłomieja, potem znowu kieruję się na północ, w kierunku Gosławic. W muzeum jestem pięć minut po otwarciu i od razu kieruję się do pomieszczeń, w których jest eksponowana główna wystawa czasowa, na którą dzisiaj przyjechałem – ekspozycja kolorowych litografii „Przeczucie cudu” Marca Chagalla.
Wystawa Chagalla nie jest duża, obejmuje tylko 43 prace w trzech pomieszczeniach muzeum, okazuje się jednak jedną z najciekawszych, które widziałem w tym roku. W pierwszej sali wyeksponowano ilustracje do czterech baśni z „Arabskich nocy”, czyli „Księgi tysiąca i jednej nocy”, w drugim ilustracje do starożytnej greckiej powieści „Dafnis i Chloe”, która od dwóch tysięcy lat inspirowała tylu artystów, w trzecim różne prace mistrza. Szczegółowe objaśnienia treści znajdują się tylko przy ilustracjach do baśni; dokładniejsze komentarze do innych prac są zawarte być może w plikach audio, których można odsłuchać na smartfonie, dzisiaj jednak z powodu jakiejś usterki technicznej nie jest to możliwe. Nie szkodzi, to, co widzimy, nawet bez wsparcia komentarzy jest dostatecznie wielkim doznaniem artystycznym.
Chagall na całym świecie jest artystą znanym i popularnym; powodem jest fakt, że przy bardzo  wysokim poziomie artystycznym jego prac nie jest to sztuka hermetyczna, elitarna. Takie są też litografie prezentowane w Koninie. Skrzące się cieplymi barwami, łączą, jak zwykle u Chagalla, realizm z fantastyką, onirycznym klimatem. Wschodnie baśnie i greckie mity to tematy jakby stworzone dla żydowskiego artysty z Witebska…
*
Zbliża się godzina 15, co oznacza dla mnie drugi punkt programu mojego pobytu w muzeum w Gosławicach. Na tę godziną zaplanowano wernisaż wystawy plenerowej upamiętniającej stulecie wizyty Józefa Piłsudskiego w Koninie. Powoli gromadzą się goście; część przyjedzie specjalnie wynajętym autobusem (Gosławice leżą daleko od centrum, na peryferiach miasta). Z widzenia znam tylko Rafała Reczka, dyrektora poznańskiego Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej; oprócz niego są obecni m.in. prezydent Konina, wojskowy w stopniu podpułkownika (dowódca miejscowej jednostki?), jak się domyślam, miejscowe VIP-y; oczywiście nikogo z nich nie znam. W trakcie uroczystego otwarcia wystawy gospodarze przedstawiają też dwóch słynnych kiedyś sportowców: Mieczysława Nowickiego i Tadeusza Mytnika, polskich olimpijczyków w kolarstwie; przyjechali do Konina z innej okazji, ale skorzystali też z zaproszenia na wernisaż.
Wystawa ma charakter planszowy (wolałbym zwykłą wystawę z eksponatami, oryginałami dokumentów itp.); na pewno jest interesująca dla koninian, którzy na zdjęciach mogą dostrzec znane im budynki; ja jednak słabo znam Konin, interesują mnie więc ogólniejsze aspekty historyczne, np. informacja, że Józef Piłsudski odwiedzał bliskie jego sercu jednostki wojskowe, lub że mieszkańcy Ślesina szukali u marszałka protekcji w sprawie… linii wąskotorowej, o której budowę się starali.
Już po wernisażu nawiązuję rozmowę z Mieczysławem Nowickim i Tadeuszem Mytnikiem. Rozmawiamy o naszych pasjach rowerowych (okazuje się, że Mieczysław Nowicki jako junior, w latach 60., brał udział w wyścigu kolarskim na pętli Mosina – Śrem), potem o gosławickim zamku – zapraszam obu sportowców do jego zwiedzenia. Opowiadam o grafikach Chagalla, potem przechodzimy na inne wystawy – część jest mi już a znana z poprzednich wizyt w muzeum, część nowa. Szkoda tylko, że z jakichś przyczyn technicznych nieczynne jest pomieszczenie spichlerza z ekspozycją szczątków słonia leśnego; zamknięcie jest przewidywane do sierpnia.
*
Przejazd z Gosławic na stację kolejową w Koninie, skąd odchodzi pociąg do Poznania, tam przesiadka na pociąg do Czempinia. Niespodziewanie bardzo dużo ludzi wsiada na stacji w Mosinie, m.in. mężczyzna na wózku inwalidzkim, który ustawia swój wózek obok mojego roweru, i zażywna kobieta w średnim wieku, która siada obok mnie.
– W pociągu do Wrocławia, którym jechaliśmy, pobili konduktora. Przejechała policja , wezwali pogotowie, ale jeszcze go nie ma. Kazali nam się przesiąść do tego pociągu – odpowiada na moje pytanie o przyczynę tego tłumu. – Tylko ten pan miał problemy, bo winda nie działała, ale pomogliśmy przenieść po schodach.
– Tak – potwierdza mężczyzna. – Dopiero dwa lata poruszam się na wózku, ale już widzę, jakie to utrudnienia. Dziękuję za pomoc.
Rozmawiamy o moich wycieczkach rowerowych; okazuje się, że kobieta, która jest pielęgniarką (wraca właśnie do domu po dwunastogodzinnym dyżurze) też jest zapaloną rowerzystką a także… miłośniczką sztuki.
– Był pan na Chagallu? No to się nie dziwię, sama bym chętnie pojechała na taką wystawę. Byłam kiedyś na wystawie Chagalla we Wrocławiu, jakieś dwa lata temu…
– To było wcześniej, w 2016 roku, w Pałacu Królewskim we Wrocławiu. Też na niej byłem.
– A w Poznaniu też widziałam znakomite wystawy – na przykład impresjonistów w Zamku Cesarskim…
– Tak, też byłem. Duża wystawa impresjonistów była też w Muzeum Narodowym kilkanaście lat temu.
Po kilkunastu minutach pociąg dojeżdża do Czempinia. Żegnam się z pielęgniarką – rowerzystką – miłośniczką sztuki, czeka mnie jeszcze 20 kilometrów jazdy do Śremu. W domu będę przed 22.
10 lipca, sobota – rozmowa zasłyszana przed sklepem w Gosławicach, tuż przed wejściem do muzeum. Rozmawia trzech młodych mężczyzn.
– To ile płacą w tych Niemczech?
– Dziesięć euro za godzinę, ale mają podnieść. Jedziesz?
– Nie mogę. Kilka miesięcy temu mój ojciec zmarł na koronawirusa. Nie mogę zostawić matki samej.
10 lipca, sobota – Konin jest jak Śrem. Spostrzeżenie to poczyniłem już podczas jednej z moich pierwszych wizyt w tym mieście, jakieś 20 lat. Konin jest jak Śrem – przepołowiony Wartą, składa się w istocie z dwóch całkiem różnych miast, jednego starego, zabytkowego, i drugiego nowego, zbudowanego na fali gwałtownego rozwoju miasta, po rozpoczęciu wydobycia tu węgla brunatnego, zbudowaniu elektrowni, huty aluminium. Są też wprawdzie różnice: układ tych dzielnic jest odwrotny niż w Śremie (w Koninie nowe miasto zbudowano na prawym brzegu Warty, stare jest położone na lewym); kontrast ten jest też bardziej widoczny niż w Śremie, co wynika również z wielkości miasta – nowe dzielnice są większe i sprawiają wrażenie bardziej nowoczesnych, stare dzielnice Konina są ładniejsze i mają więcej zabytków niż prawobrzeżny Śrem.
Owe 20 lat temu pojechałem do Konina, aby zobaczyć najstarszy znak drogowy w Polsce, stojący przy kościele św. Bartłomieja. Znak ten to romański słup z piaskowca, na którym wyryto łaciński napis, w polskim tłumaczeniu brzmiący:
Roku wcielenia Pana naszego 1151. Do Kalisza z Kruszwicy tu prawie punkt środkowy wskazuje ta formuła drogi i sprawiedliwości, którą kazał uczynić komes palatyn Piotr i starannie też przepołowił tę drogę, abyś był go pamiętny. racz każdy podróżny modlitwą prosić łaskawego Boga.
Oryginalny (nie replika) słup słusznie jest uważany za jedną z głównych atrakcji Konina, warto też jednak zajrzeć do kościoła, koło którego został ustawiony. Podczas mojej pierwszej wizyty zwiedziłem go tylko pobieżnie, teraz, 10 lipca, obejrzałem go dokładniej.
W przeciwieństwie do świątyń w innych miastach najcenniejszy nie jest w niej główny ołtarz, lecz pozostałe elementy wyposażenia: sarkofag starosty Stanisława Przyjemskiego i jego syna Krzysztofa, dobudowana renesansowa kaplica Zemełki z bogato rzeźbionymi stallami, barokowe ołtarze i obrazy. Niestety nie wszystkie udaje mi się zidentyfikować; opis historyczny świątyni umieszczony przy wejściu do niej jest dość chaotyczny i ogólny; nie wiem, czy istnieje dokładny przewodnik omawiający architekturę i wyposażenie kościoła.
Głównym celem mojego przyjazdu dzisiaj było jednak coś innego: polichromie i witraże autorstwa Eligiusza Niewiadomskiego, ukończone w 1910 roku. Ciekawe, że w tak wielu wielkopolskich świątyniach, zarówno w zaborze pruskim jak i rosyjskim, popularna stała się sztuka wywodząca się z całkiem innego regionu, z Krakowa, sztuka Młodej Polski – jej najcenniejsze realizacje mamy w Jutrosinie, Poznaniu (kościół św. Wojciecha), Turku i właśnie w Koninie. Namalowany przez Niewiadomskiego w prezbiterium „Pokłon narodów”, witraże portrety św. Wawrzyńca i św. Izydora i całe secesyjne zdobienie kościoła sprawia do dzisiaj wielkie wrażenie; świeżość kolorów wskazywałaby, że zostało niedawno odnowione. Podziwiając je, nie sposób zamyślić się nad postacią ich autora. Wtedy, w 1910 roku, nikt nie przypuszczał, że po 12 latach artysta zyska całkiem inny tytuł do sławy, złej sławy, którą jest otoczony do dzisiaj – jako zabójca prezydenta Gabriela Narutowicza. Jak mało wiemy o meandrach ludzkiej psychiki…
11 lipca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 10 procent wyższa w porówanniu ze stanem przed epidemią
12 lipca, poniedziałek – rozmowa telefoniczna z K., dawną znajomą ze Szkoły Tłumaczy, której chcę zlecić tłumaczenie. K. nie jest zainteresowana; mówi, że z powodu przepracowania jest teraz w dołku psychicznym i musi zrobić sobie miesiac przerwy. Poza tym opiekuje się wnuczką. K. ma wnuczkę? Pamiętam ją jako młodą, może już nie dziewczynę, ale młodą kobietę. Time flies…
13 lipca, wtorek – na świecie i w Polsce coraz bardziej szerzą się nowe warianty koroanwirusa; co ciekawe, w przeciwieństwie do poprzednich fal chorują przede wszystkim ludzie młodzi, niezaszczepieni. W innych krajach, jak we Francji, są już ponownie wprowadzane restrykcje, w Polsce ponowny lockdown jest raczej niemożliwy. Ludzie chodzą do restauracji, na koncerty; moi klienci nagminnie przychodzą do mnie bez maseczki na twarzy; lekceważenie dla epidemii jest powszewchne. A przecież dzisiejszy dołek na amplitudzie zachorowań i zgonów jest prawdopodobnie własnie tylko dołkiem, za chwilę te liczby pójdą znowu w górę.
14 lipca, środa – ponowna rozmowa telefoniczna z K., może tymczasem zmieniła zdanie? Nie, na razie nie chce przyjmować ode mnie zleceń; mówi, że obecnie tłumaczy tylko książki „dla zysku”. Tłumaczy książki dla zysku? Jestem zaskoczony tym szczerym wyznaniem, ale jaki to zysk tłumaczyć książki? Stawki tłumaczeń literatury są niższe, niż zarobiłaby u mnie. Dopiero po chwili rozumiem – chodzi o poznańskie wydawnictwo Zysk i S-ka. Zabawny przypadek mondegrina, czy raczej wieloznaczności wyrazów…
15 lipca, czwartek – wizyta klienta odbierającego tłumaczenie, kiedyś mojego ucznia. Okazuje się, że on i cała jego rodzina, z wyjątkiem jednego dziecka, w marcu chorowali na Covid, i to dość poważnie.
– Wielu nie wierzy w tego koronawirusa, mówi, że to z ale powiem panu, że to naprawdę paskudztwo. Trwało to około dziesięciu dnia, najgorszy był brak siły. Do tego innego problemy zdrowotne u żony. Wykryto u niej gurza tarczycy, w marcu miała być operowana, ale z powodu koronawirusa przełożono to na maj. Na szczęście rak był w początkowym stadium.
– Moja siostra też zawsze miała problemy z tarczycą, nadczynność…
– Tak, ale ciekawe jest to, że rak zawsze atakuje zdrową tarczycę. To samo było u mojej bratowej. Też miała usuniętą tarczycę z powodu nowotworu.
Mój klient zbyt otwarcie mówi o sobie, swojej żonie (która też była moją uczennicą, kiedy chodziła do liceum), bratowej (mojej znajomej od lat); to bardzo prywatne sprawy; ale oczywiście życzę całej rodzinie dużo zdrowia.
15 lipca, czwartek – dzisiaj w środku dnia na parkingu przed moim blokiem, nie krępując się, oddawał mocz mężczyzna – miejscowy menel, często go widuję pijącego alkohol przed „Relaksem”. Czy kiedkolwiek byłem świadkiem takiej sceny w Śremie?
15 lipca, czwartek – dizisiaj przez cały dzień niezdrowa dieta: rano lód z „Biedronki” za 0,99 zł, na drugie śniadanie cappuccino i drożdżowka z makiem z przeceny z Galerii Handlowej „Społem” za 1,60 zł, na obiad pizza w promocji w „Tropicanie” za 13 zł. Cholesterol poszybował w górę, ale taka jest cena, kiedy człowiek nie może się oprzeć, widząc promocyjne ceny… 🙂
16 lipca, piątek – wizyta klienta, który przyszedł z prośbą o wypełnienie fomularza. Chętnie pomogę, ale klient ma jeszcze jedną prośbę.
– Może pan przetłumaczyć mi wpis do rejestru działalności? To ten dokument.
– Tak, oczywiście.
– Tylko, że tu jest uwaga o zawieszeniu. Rzeczywiście zawiesiłem ją na czas pandemii, dopiero teraz odwiesiłem. Może pan to pominąć?
– Nie, nie mogę.
– Ale ja proszę o takie zwykłe tłumaczenie, nie z pieczątką.
– Nie, nie mogę tego zrobić.
– No, trudno. Ale wie pan; ja już im, tam za granicą, pokazywałem ten dokument. Oni go wzięli, gdzieś zabrali, potem oddali. Pewnie skserowali. To chyba nie warto ryzykować, co?
– Nie, nie warto.
17 lipca, sobota – po dwuletniej przerwie spowodowanej pandemią i zawieszeniem festiwalu znowu wyjazd na festiwal do Jarocina. I znowu nie będę na żadnym koncercie, prezentowana na festiwalu muzyka mało mnie interesuje, natomiast bardzo mnie interesują wydarzenia towarzyszące imprezie.
Najciekawsze z tych wydarzeń to panel dyskusyjny „Kultura oporu”, który zaplanowano na dzisiaj na godz. 12 w Spichlerzu Polskiego Rocka, z udziałem Krzysztofa Grabowskiego, perkusisty z zespołu „Dezerter”, artysty street-artowego Dariusz Paczkowskiego i kultoroznawcy Piotra Zańko, autora książki „Pedagogie oporu”, poświęconej właśnie Paczkowskiemu.
Jestem na miejscu na kilka minut przed rozpoczęciem panelu, który odbywa się na parterze Spichlerza, ale sala jest już pełna. Mnóstwo ludzi siedzących przy stołach (pomieszczenie pełni funkcję pubu i jednocześnie sceny koncertowej), w sali panuje zgiełk, który nie ucichnie całkiem również podczas trwania panelu. Nikt nie nosi maseczki, na pewno nie są zachowane zasady dystansu społecznego; strach pomyśleć, co będzie, jeśli znajdzie się wśród nas osoba chora na Covid…
Z trudem znajduję miejsce, nie przy stole, tylko na stopniach schodków, ale blisko sceny. Mężczyzna siedzący obok mnie mówi, że mieszka w Działdowie, przyjeżdża do Jarocina już od 38 lat („Trudno uwierzyć, że tak długo żyję”), śpi nie na polu namiotowym, tylko w samochodzie. Ludzi w naszym wieku jest zresztą więcej na sali, są nawet starsi; spotkanie nie jest przeznaczone tylko dla młodzieży, bo też i temat dyskusji, który mnie przyciągnął, dotyczy historii.
„Kultura oporu” – oporu lat 70. i 80, bo o tym okresie rozmawiają przede wszystkim dyskutujący. Kultura oporu w muzyce młodzieżowej, przede wszystkim punkowej; panel jest jednocześnie wernisażem zdjęć-kolaży „Polski punk-rock 1978-1984” Anny Dąbrowskiej-Lyons, zdjęć zresztą bardzo dobrych, obejrzę je po zakończeniu panelu. Zarówno Krzysztof Grabowski (z mojego pokolenia) jak i Dariusz Paczkowski (młodszy ode mnie o 8 lat) mają dużo ciekawego do powiedzenia o latach 80. Dariusz Paczkowski, graficiarz, performer, jest znany przede wszystkim jako autor portretu Lenina z fryzurą „na Irokeza”, którą stworzył w wieku zaledwie 16 lat. Szczególnie interesujące są dla mnie wypowiedzi Krzysztofa Grabowskiego, który zauważa, że podziały w latach 70. i 80. wcale nie były proste; nie dzieliliśmy się na złą władzę i dobre społeczeństwo, które z nią walczyło. Młodzieżowe ruchy alternatywne, w tym punk, spotykały się często z wrogością społeczeństwa, dla którego były odmieńcami. Zaprzecza jednak, aby muzyka młodzieżowa była sterowana przez władze, które chciały w ten sposób skanalizować frustrację młodzieży; według niego bunt był autentyczny, a władze nie mogły popierać ruchów, które nie były pod jego pełną kontrolą.
Również w dyskusji na tematy historyczne nie może zabraknąć odniesień do współczesności, marszów kobiet, hasła „Wyp…ć” i innych. Dariusz Paczkowski przyznaje, że wycofał się ze współczesnych ruchów kontestujących, kiedy te zaczęły okazywać agresję – jedna z wypowiedzi, które wzburzy publiczność i da asumpt do gorącej dyskusji.
Mam wielką ochotę zadać kilka pytań przede wszystkim dotyczących rzekomej niezależności artystów i granej przez nich muzyki od władz, nie mam jednak na to szans, chętnych do rozmowy jest zbyt wielu. Okazuje się, że rozmówców interesują bardziej współczesna polityka niż historia. Wywiązuje się bardzo gorąca dyskusja o obecnej sytuacji politycznej w Polsce, jak się można było spodziewać, dyskusja bardzo jednostronna, wszyscy są przeciwko władzy PiS, tylko jak ją obalić? W powszechnym harmiderze i gwarze słychać w sali nawet okrzyki „J…ć PiS” i „Wyp…ć”. Wypowiadają się też kobiety. Jedna z artystek uczestniczących w festiwalu zarzuca Krzysztofowi Grabowskiemu, że podczas wczorajszego koncertu „Dezertera” zespół nie reagował, kiedy na widowni pojawiły się okrzyki „J…ć PiS”. Czy zespół podpisał jakąś lojalkę, że podczas koncertu nie będzie poruszał spraw politycznych? Krzysztof Grabowski wyjaśnia, że Robert Matera, wokalista zespołu, nie ma zwyczaju podczas koncertu prowadzić dialogu z publicznością. Nie zgadza się też jednak ze stanowiskiem Dariusza Paczkowskiego na temat agresywnego języka. Polityka PiS-u spowodowała po prostu „wk…w” Polaków, hasła „J…ć PiS” i „Wyp…ć” są więc tego naturalną konsekwencją, są całkowicie dopuszczalne.
Na scenę wchodzi też jednak druga uczestniczka dyskusji z publiczności, jak Piotr Zańko również kulturoznawczyni, która wskazuje na to, że środowiska antypisowskie nie mają żadnego konkretnego programu, ich hasła, poza odsunięciem PiS-u od władzy, są bardzo ogólne, co znowu wywołuję burzę na widowni. Zabiera głos też wiele innych osób, głosy są bardzo różne: interesujące, doszukujące się teorii spiskowych, nie na temat…
Spotkanie – najbardziej burzliwy panel, w którym uczestniczyłem – kończy się po półtorej godzinie. Mam teraz czas, aby obejrzeć fotografie Anny Dąbrowskiej-Lyons; przy okazji zamieniam też kilka słów z jednym z dyskutantów, który siedzi przy stole przy zdjęciach.
– Mówił pan, że punk na Zachodzie Europy był antykapitalistyczny, a u nas antykomunistyczny. Myślę, że nie można tego tak szufladkować. Punk jest po prostu anarchistyczny, skierowany przeciwko wszelkiej władzy.
– Tak, teoretycznie tak. Tylko ta ideologia anarchizmu w prawdziwym życiu jest niemożliwa do zrealizowania.
– Podczas panelu chciałem zadać też pytanie o rzekomą niezależność muzyki młodzieżowej w latach 80. Uważam, że muzyka ta była jednak sterowana przez władze, przynajmniej po wprowadzeniu stanu wojennego. Komunistyczne władze ją popierały, ponieważ wolały, aby młodzież „buntowała się” na koncertach, a nie w prawdziwym życiu, w demonstracjach ulicznych. Taki był też cel „Listy przebojów Programu III”, która wystartowała w 1982 roku.
– Nie zgodziłbym się. Władze popierały, promowały niektóre zespoły. Maanam, Perfect – te zespoły tylko udawały bunt, w rzeczywistości były beneficjentami systemu. Prawdziwa alternatywa była niezależna.
Cóż, może mój rozmówca ma rację, sprawa wymaga dogłębniejszych badań.
*
Po panelu przejazd do parku Radolińskich, gdzie odbywa się główna część festiwalu. Koncerty – na których nie zostanę – zaczynają się dopiero o 15, już teraz odbywa się jednak mnóstwo wydarzeń towarzyszących – w nowym amfiteatrze (oddanym do użytku przedwczoraj) impreza dla dzieci; imprezy również na polanie obok sceny: w czytelni festiwalowej można poczytać książkę lub gazetę; po drugiej stronie działa „żywa biblioteka”, projekt, który znam już z poprzednich edycji festiwalu. Kto chce, może porozmawiać z autentycznym księdzem katolickim, biskupem kościoła reformowanego, alkoholikiem, chorym na AIDS… Moją uwagę zwraca tylko mężczyzna w fantazyjnym stroju, w sukience, z identyfikatorem „Siostra Mary Read”, który, jak się okazuje, jest członkiem Zakonu Nieustającej Przyjemności, formacji wywodzącej się z USA, ale działającej też w Polsce. Mówi mi, że organizacja działa na rzecz środowisk LGBT, opiekuje się też chorymi na AIDS. Na dłuższą rozmowę nie mamy czasu, właśnie ktoś wyraził chęć „wypożyczenia” go, czyli porozmawiania.
*
W drodze powrotnej do Śremu złapie mnie deszcz, wrócę więc przemoczony. W Internecie na stronie „Gazety Jarocińskiej” widzę jednak, że nad Jarocinem już po moim wyjeździe, wieczorem, zerwała się prawdziwa ulewa, koncerty nie były więc chyba udane, chociaż podobno niektórzy skorzystali a okazji, aby radośnie potaplać się w błocie. Przed snem zadzwonię też do siostry.
– Właśnie wróciłem z festiwalu w Jarocinie. Było bardzo ciekawie. Chyba słyszałaś o tym festiwalu?
– Tak, słyszałam. Tam niedobra młodzież jest…
18 lipca, niedziela – skończyłem lekturę „Kamieni na szaniec” Aleksandra Kamińskiego. Książka była i wciąż jest lekturą w szkole podstawowej, ale nie czytałem jej wtedy. Teraz, po przeczytaniu, podobała mi się, chociaż od dawna jest przedmiotem fundamentalnego sporu politycznego pomiędzy prawicą i lewicą. Pamiętam wydarzenie „Kobiety wolności” zorganizowane 23 marca przez Galerię Miejską „Arsenał’ w Poznaniu, a właściwie przez poznańskie środowisko lewicowej (czy po prostu lewackiej) młodzieży związanej z tą galerią. Doszło wtedy między nami również do takiej rozmowy, którą zapisałem na moim blogu:
„– To straszne, ta indoktrynacja w szkole – mówi jedna z kobiet. – Na przykład „Kamienie na szaniec”, które są lekturą w podstawówce. Przecież nie powinniśmy wpajać dzieciom takich idei.
– Ale dzieci rzeczywiście walczyły w powstaniu warszawskim, również dziewczęta, które były sanitariuszkami, łączniczkami. Czy jest pan za tym, aby nie czcić pamięci powstańców warszawskich? – pytam prelegenta.
– Czczę pamięć zwykłych uczestników, ale decyzja o wybuchu powstania była głupotą. Powinniśmy im również stawiać pomniki, ale inne, wskazujące na tragizm, bezsens tej walki.
– Moja córka powiedział mi ostatnio: – mówi inna kobieta – mamo, jak przyjdą tu Niemcy i każą mi mówić po niemiecku, przecież będę tak robić. Za co ja mam walczyć?
Prelegent kiwa z aprobatą głową.
– To, że napadną na nas Niemcy, jest bardzo mało prawdopodobne – mówię – ale ze strony Rosji takie niebezpieczeństwo jest całkiem realne. Czy jest pan absolutnym pacyfistą? Co pan zrobi, jeśli za rok czy dwa napadnie na nas Putin?
– Wtedy spadam stad na Wyspy Kanaryjskie.
– A inni Polacy? Wszyscy mają tak zrobić?
– A to już ich sprawa – wzrusza ramionami mój rozmówca.
– A co pan wtedy zrobi? – zwracam się do drugiego mężczyzny spośród organizatorów (podczas spotkania obsługuje rzutnik, nosi koszulkę z napisem „Fuck racism”) – Też nie będzie pan walczył?.
– Wtedy poproszę o azyl polityczny w Niemczech. Mam niemieckie korzenie, jestem w jednej czwartej Niemcem. Uważam, że nic czyni mnie lepszym od innych ludzi. Poznaniacy nie są lepsi na przykład od mieszkańców Bytomia, Polacy nie są lepsi od mieszkańców Sri Lanki. Dlaczego mam walczyć za jakiś kraj?
– Zdecydowana większość Polaków nie ma takiej możliwości powołania się na niemieckie korzenie. Ja też nie mam niemieckiego pochodzenia.
– Kto wie? Badania genetyczne wskazują, że… – mówi jedna z kobiet.
– Ale nawet wtedy nie mógłbym tego udowodnić.
A co będzie, jeśli Putn po zajęciu Polski napadnie też na Niemcy? Czy Niemcy też nie powinni się bronić, tylko prosić gdzieś o azyl? Nie mam już okazji zadać tego pytania…”
18 lipca, niedziela – wyjazd do Puszczykówka na oprowadzanie pod hasłem „Patriotycznym szlakiem dawnego Puszczykowa”. Naszym przewodnikiem był Robert Kiszkurno, lokalny historyk, miejscowy odpowiednik Krzysztofa Budzynia. Dobrze wspominam jego zeszłoroczne oprowadzanie po Puszczykowie, dlatego pojechalem i w tym roku. Spodziewalem się ogólnej opowieści o dziejach miasta, jak w tamtym roku, tymczasem przewodnik ograniczył się do oprowadzenia nas po miejscach związanych z zasłużonymi lokalnymi postaciami, wojskowymi i innymi, w większości mi nieznanymi, nie było to więc tak ciekawe.
Przede wszystkim byłem jednak już zmęczony. Po całodziennej wyprawie do Jarocina jazda następnego dnia do Puszczykówka (30 km od Śremu) i na miejscu trwajacy dwie i pół godziny spacer w słońcu nie były dobrym pomysłem, były zbyt wyczerpujące, zwłaszcza że i w sobotę, i w niedzielę musiałem z samego rana jeszcze pracować. Powinieniem był zostać w domu i odpocząć.
18 lipca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Tydzień pracowity. Liczba tłumaczeń o jedną czwartą wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
20 lipca, wtorek – od dłuższego czasu na moim komputerze usuwałem część niepotrzebnej korepospondencji z mojej poczty e-mail z lat 2008-2013. Przechowuję w mojej poczcie w zasadzie wszystkie e-maile oprócz spamu i przez te lata nagromadziło się tego kilkadziesiąt tysięcy wiadomości. Ponieważ ilość wolnego miejsca na dysku C spadła do ok. 0,5 GB, postanowiłem skasować część. Przez uusnięcie dzisiaj ponad 9000 wiadomości odzyskalem 4 GB pamięci – trochę mało…
21 lipca, środa – na Facebooku wdałem sie w polemikę z pisarzem Henrykiem Grynbergiem na temat przekładu jego książki „Drohobycz, Drohobycz” na język niemiecki przez Martina Polllacka. Grynberg bardzo skrytykował przekład, wyliczając długą listę prawdziwych czy rzekomych błędów. W moim komentarzu zaważyłem:
„Nie wszystkie rzeczy wypunktowane przez Pana są błędami, np. „Hof” może znaczyć też zagroda. Błędy w tłumaczeniach trafiają się też jednak znakomitym tłumaczom. Pamiętam np. „Moby Dicka” w bardzo dobrym przekładzie Bronisława Zielińskiego, w którym „Pegu” (średniowieczne królestwo w Azji Południowo-Wschodniej) zostało przetłumaczone jako „Peru” (tłumacz pewnie pomyślał, że to chochlik drukarski). Dużo błędów jest też w bardzo dobrym przekładzie „Klubu Pickwicka” Włodzimierza Górskiego.
Czy te błędy przekreślają wartość przekładów? Nie, ponieważ ci tłumacze stworzyli znakomite literacko dzieła, które mogą się równać z oryginałami.Jak jest w przypadku Pollacka, czy jego przekład jest dobrym literacko dziełem, tego nie wiem, ponieważ go nie czytałem. Chciałem tylko zwrócić uwagę, że o wartości przekładu decydują nie tylko błędy wynikające z niezrozumienia tekstu (można je poprawić w następnym wydaniu), lecz ogólnie jego warstwa językowa, plastyczność opisów, giętkość…”
Krótka Odpowiedż Grynberga: „W tym wypadku książka została zniszczona:, pozbawiona sensu i nikt jej nie chciał. Nie istnieje”.
24 lipca, sobota – wycieczka do Muzeum Archeologiczno-Historycznego w Głogowie. Chyba tylko dwa razy byłem w tym mieście, ostatni raz około dziesięciu la temu, za każdym razem celem było muzeum mieszczące się w Zamku Książąt Głogowskich.
Wyjazd o 4.50 rano. Pierwszy postój na wylocie z Leszna, drugi w Wilkowie; na miejscu jestem po pięciu i pół godzinach jazdy. Na Ostrowie Tumskim przejeżdżam obok kolegiaty, która podczas mojej ostatniej wizyty była jeszcze w odbudowie. I wciąż chyba jeszcze jest, ale podobno już odbywają się w niej msze; niestety kościół jest zamknięty, nie mogę go więc zwiedzić. Po przejechaniu różowego mostu Tolerancji nad Odrą, wjeżdżam do miasta i kieruję się do muzeum, jako pierwszy zwiedzający tego dnia.
Z moich poprzednich pobytów w muzeum pamiętam wystawę archeologiczną, wystawę poświęconą obronie Głogowa w 1109 roku i prezentację skarbu głogowskiego, czyli zbioru średniowiecznych monet znalezionych tu w 1987 roku. Te dwie ostatnie nie zmieniły się chyba znacząco, całkiem nowa jest za to wystawa archeologiczna; prehistoria ziem polskich od paleolitu do epoki żelaza, i później średniowiecza zostały ukazane na planszach w o wiele bardziej przejrzysty i ciekawszy sposób niż wcześniej, towarzyszy im dużo pochodzących z wykopalisk artefaktów z tych epok. Najbardziej rzuca się w oczy wydobyta z Odry drewniana łódź, chociaż jej proweniencja nie jest taka stara (XVIII lub XIX wiek?); ekspozycję dopełniają kamienne rzeźby w kondygnacji piwnicznej – zabytki sztuki średniowiecznej, ale też np. kamienie graniczne pomiędzy powiatami.
Całkiem nową wystawą jest natomiast ekspozycja „Głogowianie 1945” – najciekawsza dla mnie z wystaw stałych. Wystawa bardzo nowocześnie zrealizowana, z planszami, eksponatami, multimediami, przypomina mi wystawy, które widziałem w Niemieckim Muzeum Historycznym w Berlinie, bo też rzeczywiście została zrealizowana przy pomocy niemieckich instytucji, w tym ziomkostwa głogowskiego w Niemczech. Przedstawienie życia miasta w okresie międzywojennym, potem w czasach nazistowskich, wreszcie dwumiesięczne oblężenie miasta, zakończone jego całkowity zburzeniem, wysiedlenia niemieckiej ludności i osiedlenie polskiej – wszystko to zostało ukazane w sposób bardzo profesjonalny, prawdziwie mistrzowski. Szkoda, że tak rzadko widuję tak dobrze zrealizowane wystawy historyczne w polskich muzeach.
*
I ostatnie piętro, a na nim wystawa czasowa, na którą głównie dzisiaj przyjechałem do Głogowa – retrospektywa głogowskiego malarza Telemacha Pilitsidisa, zorganizowana w 80. rocznicę jego urodzin. Urodzony w Grecji, przyjechał do Polski jako dziecko, jak wielu Greków, którzy osiedlili się w naszym kraju po przegranej przez komunistów wojnie domowej. Najbardziej znaną polską Greczynką jest Eleni, ale przecież i w Śremie mieszkają osoby o greckich nazwiskach.
Telemach Pilitsidis był artystą dotychczas w ogóle mi nieznanym. Do przyjazdu do Głogowa zachęciły mnie zdjęcia z wernisażu wystawy, który odbył się dwa tygodnie temu, w tym zdjęcia jego obrazów – wyglądały interesująco, postanowiłem więc zobaczyć je na własne oczy.
Twórczość Telemacha Pilitsidisa, jak i innych artystów, ulegała z latami przemianom. Na początku wystawy widzimy obrazy jakby łączące abstrakcję z malarstwem figuratywnym nawiązującym do Jerzego Nowosielskiego. Kolejne obrazy to inspiracje Franciszkiem Starowieyskim, tylko znowu bardziej abstrakcyjne, wytwory koszmarów, ciemniejszych stron naszej psychiki. Gros obrazów artysta namalował jednak w całkiem innym, wypracowanym przez siebie stylu i te podobały mi się najbardziej.
Portrety, portrety przeważnie kobiece, ale też męskie, indywidualne i zbiorowe. Tytuły obrazów czasami nawiązują do greckiej historii („Aleksander”) i mitologii („Persefona”, „Ariadne”), czasami wskazują na alegorie (np. przedstawienia jesieni, wiosny, ale też przez ludzkie postaci). Postaci i przedstawienia skryte jakby za mgłą; wśród kolorów dominuje niebieski i zielony – twórczość niezwykła, warta dłuższej kontemplacji.
Ta kontemplacja trwa chyba zbyt długo, ponieważ kiedy po raz trzeci zabieram się do studiowania obrazów (jestem jedynym zwiedzającym w sali), pani z obsługi muzeum mówi:
– Proszę pana, po raz kolejny ogląda pan w kółko te same obrazy. A ja już o trzynastej miałam zamknąć salę. Wymagają tego warunki wilgotności, a ja też chcę mieć przerwę. Teraz, w czasie wakacji, jest nas mało z obsługi.
– Najmocniej przepraszam, zawsze zwiedzam w ten sposób muzea, w berlińskich muzeach bywałem nawet po kilkanaście godzin.
– To niech pan tak zwiedza inne wystawy, stałe, ale nie tą.
Po raz pierwszy w życiu zostałem wyproszony z wystawy, ponieważ zbyt długo ją zwiedzałem, ale nie mam pretensji, rozumiem. 🙂
*
Po wyjściu z wystawy Pilitsidisa wdrapuję się jeszcze na Wieżę Głodową przy muzeum, skąd rozciąga się panorama Odry i miasta, potem zwiedzam głogowską starówkę. W Głogowie przyjęto podobne rozwiązanie urbanistyczne jak w Elblągu, to jest na miejscu doszczętnie zniszczonego Starego Miasta zbudowano nowe, nie zasadzie rekonstrukcji (jak w Warszawie), tylko jako współczesne budynki nawiązujące do dawnych stylów. Całość sprawia dobre wrażenie i dobrze współgra z zabytkami: ratuszem i odbudowanym teatrem im. Andreasa Gryphiusa. Podobnie jak Gedächtniskirche w Berlinie w centrum miasta pozostawiono też ruinę – kościoła św. Mikołaja, jak znak przestrogi i pamięci.
Powrót pociągiem przez Leszno do Czempinia, stamtąd rowerem do Śremu.
25 lipca, niedziela – bardzo złe wiadomości o stanie zdrowia mojej siostry Urszuli…
25 lipca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 18 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
27 lipca, wtorek – przeczytałem antologię „Aforyzmy Greków” Nikosa Chadzinikolau. Po książkę sięgnąłem m.in. pod wpływem wystawy Telemacha Pilitsidisa, ale lektura nie okazała się tak ciekawa jak obrazy greckiego malarza. Aforzymy w ogóle nie należą do moich ulubionych gatunków literackich.
30 lipca, piątek – powrócił do mnie klient, handlarz samochodami, który kiedyś regularnie u mnie tłumaczył dokumenty pojazdów. W styczniu zrezygnowal z moich usług po takiej rozmowie:
– Drogie u pana te tłumaczenia…
– Moje ceny nie zmieniły się od kilkunastu lat. Poza tym jestem płatnikiem VAT i do cen doliczam ten podatek. Proponuję brać faktury na tłumaczenia, wtedy będzie taniej, odliczy pan VAT, fakturę wliczy w koszty.
– Ale ja nie potrzebuję faktur. Cóż, będę musiał szukać gdzie indziej.
Szukał i widocznie znalazł tańszego tłumacza, bo przestał się pojawiać. A teraz zjawił się znowu. Tańszy tłumaczw wyjechał na urlop, czy też podniósł ceny?
31 lipca, sobota – podczas dzisiejszej rozmowy telefonicznej z moim szwagrem i siostrą Urszulą dowiedziałem się, że szwagier wypożyczył dla niej łóżko ortopedyczne.
Ze zdrowiem Urszuli jest źle. Siedem lat temu zdiagnozowano u niej raka jajnika. Lekarze dawali jej wtedy kilka miesięcy życia; chemioterapie, inne formy leczenia wydłużyły ten okres; w tym roku rak zaatakował też żołądek. Urszula ma trudności z poruszaniem się, prakycznie nie wychodzi z domu. Codziennie do niej dzwonię…
1 sierpnia, niedziela – wycieczka, której celem miał być Biskupin, gdzie byłem do tej pory tylko raz, w 1999 roku, a która ostatecznie zakończyła się w innym miejscu.
Wyjazd o 4.50 rano. Do Gniezna jazda zwykłą trasą przez Środę Wlkp., Neklę, Czerniejewo. Od Gniezna droga jest już trudniejsza. Chyba tylko trzy razy jechałem dotąd krajową piątką z Gniezna na północ (pierwszy raz do wspomnianego Biskupina, potem raz do Bydgoszczy i raz do Nakła nad Notecią), ale krajowej piątki już nie ma; tymczasem zbudowano drogę ekspresową S-5, na którą rowerem nie mam wjazdu; stara piątka zachowała się jako ciąg biegnących wzdłuż niej dróg gminnych – pustych i przez to bezpiecznych, ale niestety źle oznakowanych (raz gubię drogę i muszę się cofnąć), z drogowskazami tylko do najbliższych miejscowości, biegnących wężowato wzdłuż drogi ekspresowej i kilka razy przecinających ją wiaduktami. Wreszcie dojeżdżam nimi do Rogowa, gdzie odnajduję drogowskaz na Gąsawę. Znaków kierujących na Biskupin nigdzie nie widzę (czy władzom gminy lub powiatu żnińskiego nie zależy na wskazaniu drogi do jednej z największych atrakcji Polski?), pamiętam jednak, że leży on niedaleko Gąsawy, skręcam więc w tamtym kierunku. Po drodze zaglądam do dworku-hotelu w Grochowiskach Szlacheckich (wczoraj odbywało się tu chyba wesele, z dworu wychodzą akurat goście, którzy pakują rzeczy do samochodu), mijam pomnik Leszka Białego w Marcinkowie Górnym, wreszcie po godzinie 11 dojeżdżam do Gąsawy.
W kościele na rynku trwa msza. Ponieważ nigdy nie byłem w tej świątyni, postanawiam zajrzeć do środka. Dyskretnie przeciskam się między wiernymi, wchodzę do środka i… całkowicie zmieniam plany. Biskupin może poczekać; kościół jest tak interesujący, że muszę go dokładnie obejrzeć.
*
Drewniany, modrzewiowy kościół pw. św. Mikołaja został zbudowany przez kanoników z Trzemeszna w 1625 roku. W połowie XIX wieku chciano go rozebrać i zastąpić nowym, murowanym, nie wyraziły jednak na to zgody pruskie władze, wymuszając w ten sposób remont kościoła. Pieniędzy starczyło na odnowienie drewnianej konstrukcji, ale już nie ściennych malowideł, zdecydowano więc o pokryciu ich warstwą tynku. Nie wiem, czy dziewiętnastowieczni remontujący świątynię uczynili to świadomie, ale swoją decyzją prawdopodobnie uratowali polichromie przed zagładą. Odkryto je dopiero podczas kolejnego remontu, w latach 1998-1999, i po kilku latach rozpoczęto ich restaurację. Teraz możemy je podziwiać w pełnej krasie, chociaż, jak zwykle w przypadku polichromii, tylko w czasie mszy, kiedy wnętrze kościoła jest oświetlone. Dzisiaj mam szczęście – podczas mszy udzielano też sakramentu chrztu; po mszy cała rodzina ochrzczonego dziecka robi sobie w kościele sesję fotograficzną, kościelny pozostawia więc na dłużej włączone oświetlenie i mogę dokładnie wszystko obejrzeć.
Malowidłami są pokryte wszystkie ściany kościoła, zarówno prezbiterium jak i nawa. Barokowe polichromie z początku XVIII wieku, o sakralnej treści, ale sarmacko-ludowej formie, prezentują wysoką klasę artystyczną, wzbudzają zachwyt – od muzykujących aniołów, Madonny i ewangelistów w prezbiterium, przez Dawida grającego na harfie i św. Cecylię, patronkę muzyki, na ścianie czołowej po sceny z życia św. Mikołaja pod chórem muzycznym. Szczególne wrażenie wywiera na mnie scena Sądu Ostatecznego w nawie z przedstawieniem dusz zbawionych i potępionych, aniołów i diabłów. Zatrzymuję się przy niej najdłużej, wykorzystuję oświetlenie, aby zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Kościół w Gąsawie przypomina mi trochę kościół św. Leonarda w Słupcy i „nasz” kościół w Błażejewie pod Dolskiem, jest jednak od nich większy i cenniejszy.
Tę ucztę dla oczu psuje niestety brak tablicy informacyjnej z opisem poszczególnych malowideł. Scenę Sądu Ostatecznego będą w stanie rozpoznać wszyscy turyści, ale inne polichromie już niekoniecznie. Niezbędne jest uzupełnienie tego w postaci szczegółowego opisu.
*
Z Gąsawy do Biskupina są tylko dwa kilometry, z ciekawości podjeżdżam więc jeszcze pod wejście do rezerwatu archeologicznego, chociaż wiem, że go już nie zwiedzę. Niewiele pamiętam z mojej wizyty tu w 1999 roku, zaszły chyba jednak duże zmiany. Na parkingach przez rezerwatem stoją dziesiątki samochodów, autokarów, motocykli. Biskupin obrósł też w restauracje, punkty gastronomiczne, sklepy z pamiątkami, nawet hotele. Wszystko to przypomina mi Licheń, tyle że w mniejszej skali. Kolejną atrakcją jest pomalowana na czerwono kolejka wąskotorowa, kursująca ze Żnina do Gąsawy, która zatrzymała się właśnie na stacji przed wejściem do rezerwatu. Kolejka do kasy rezerwatu liczy kilkadziesiąt osób. Nie ustawiam się w niej, ponieważ wiem, że na zwiedzenie tak dużego obiektu musiałbym poświęcić kilka godzin, a muszę jeszcze wrócić 40 km do Gniezna i złapać wieczorny pociąg do Poznania. Będę musiał tu przyjechać kiedyś jeszcze raz i przede wszystkim wyjechać wcześniej ze Śremu.
*
W drodze powrotnej jeszcze raz zatrzymuję się przy pomniku Leszka Białego. Pomnik, jeden z bardziej charakterystycznych w Wielkopolsce, jest związany ze zjazdem w Gąsawie, do którego doszło w 1227 roku – w pałuckim grodzie spotkali się wtedy trzej piastowscy książęta: Konrad Mazowiecki, Henryk Brodaty ze Śląska i Leszek Biały z Krakowa. Celem zjazdu miało być uzgodnienie wyprawy przeciwko Świętopełkowi, księciu Pomorza Gdańskiego. Prawdopodobnie na skutek zdrady innego księcia – Władysława Odonica, który sprzymierzył się ze Świętopełkiem, zjazd zakończył się tragicznie. XIII-wieczna Kronika Wielkopolska opisuje to w następujących słowach:
Świętopełk zaniedbywał [okazywania] mu [Leszkowi] wiernej uległości i składania danin w należnym czasie. Leszko rozważywszy to i naradziwszy się z Henrykiem Brodatym, księciem Śląska, postanowił zwołać wielkorządców innych ziem swoich dla pokonania wspomnianego wielkorządcy Świętopełka (…). Podczas spotkania doszło do okropnej zbrodni – za sprawą Odonica i Świętopełka dokonano napadu na Henryka Brodatego, który został ranny w czasie snu; byłby też wtedy na pewno zginął, gdyby jego rycerz imieniem Peregryn z Weissenburga z godną podziwu wiernością i oddaniem wobec pana swego i księcia nie stanął na drodze, osłaniając ciało księcia własnym. Leszka Białego napastnicy zaskoczyli w łaźni. Kiedy książęta będący w łaźni zorientowali się w niebezpiecznej sytuacji, Leszek Biały jako silniejszy ze względu na jego wiek, wyskakuje z łaźni i dosiadłszy konia podanego mu przez swoich ludzi , zaczyna uciekać z kilku towarzyszami ku wsi Marcinkowo (…) Garstka otoczona ze wszystkich stron przez wielką zgraje, walczyła dość długo i wytrwale, wszyscy jednak giną do ostatniego razem z księciem i swoim panem Leszkiem Białym z ręki niegodziwego zdrajcy. Zwłoki Leszka Białego odwiezione zostały przez pozostałych przy życiu towarzyszy do Krakowa, pochowano go z ogromnym żalem i płaczem w katedrze krakowskiej.
Obecnie zjazdem w Gąsawie interesują się głównie mediewiści, a przecież miał on poważne konsekwencje dla historii Polski – oznaczał ostateczne usamodzielnienie się Pomorza Gdańskiego i przedłużenie rozbicia dzielnicowego o sto lat. Ziemie polskie miał zjednoczyć dopiero Władysław Łokietek.
Pomnik Leszka Białego, uciekającego nago na koniu, ze strzałą utkwioną w plecach, ustawiono w 700-lecie opisywanych wydarzeń. Pomnik dłuta Jakuba Juszczyka, wziętego międzywojennego rzeźbiarza, zniszczony przez Niemców podczas wojny i zrekonstruowany w 1973 roku, reprezentuje estetykę już przebrzmiałą (przed wojną mieliśmy zdolniejszych rzeźbiarzy, jak w Wielkopolsce Władysława Marcinkowskiego i Marcina Rożka), swoją skalą, lśniącą w słońcu bielą postaci, zwraca jednak uwagę i pozostaje w pamięci.
Powrót do Gniezna tą samą trasą, niestety w deszczu. Z Gniezna przejazd pociągiem do Czempinia, stamtąd rowerem do Śremu.
1 sierpnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Tydzień pracowity; między innymi musiałem poświęcić całą sobotę na tłumaczenia. Liczba tłumaczeń o 36 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
2 sierpnia, poniedziałek – druga dawka szczepionki przeciwko covidowi w śremskim szpitalu. Ludzi o wiele mniej niż przy pierwszym szczepieniu w maju; oczekując na szczepienie, słyszę, jak co chwila recepcjonistka wydzwania do pacjentów: „Dzień dobry, miała pani na dzisisj umówione szczepienie, ale nie stawiła się pani. Czy możemy się pani spodziewać?”
5 sierpnia, czwartek – podsumowanie miesiąca. Lipiec bardzo dobry, dochód z tłumaczeń o 30 procent wyższy w porównaniiu ze stanem przed epidemią.
7 sierpnia, sobota – wyjazd na festiwal fantastyki „Gostkon” do Gostynia. Festiwal jest mniejszy i krótszy niż zwykle; wcześniej trwał dwa dni, w tym roku ograniczył się do jednego. Niestety zrezygnowano też z wykładów, które zawsze interesowały mnie najbardziej; imprezę zdominowały gry planszowe, które mnie nie pociągają. Na szczęście i w tym roku znajdę dla siebie kilka interesujących rzeczy.
Pierwsza to czytelnia komiksów, która w tym roku przeniosła się z pomieszczenia do gostyńskiego bibliobusa. O bibliobusie, czyli furgonetce, która jeździ po wioskach gminy Gostyń i w której można wypożyczyć książkę, słyszałem już dawno, teraz mogę zobaczyć go na własne oczy. W środku sporo interesujących pozycji – komiksów polskich i zagranicznych autorów; przeglądam kilka z nich, jeden, „Robot”, oparty motywach opowiadań „Uranowe uszy” i „Zakład doktora Vliperdiusa” Stanisława Lema, czytam w całości.
Krótko po godzinie 17 rozpoczyna się pierwsze wydarzenie, na które przyjechałem – promocja komiksu kryminalnego o Gostyniu: „Kotek i kot” Jakuba Krzyżosiaka i Laury Fornalik.
Krótki, ośmiostronicowy komiks jest owocem zajęć młodzieży w Pracowni Komiksowej Biblioteki Publicznej w Gostyniu. Żal, że takiej pracowni nie ma w Śremie, ponieważ wynik pracy dwojga młodych autorów, historia zabójstwa burmistrza Gostynia pod zaborem pruskim (praca powstała przy okazji Festiwalu Kryminału Retro „Kryminalny Magiel”), jest całkiem interesujący. Spotkanie z autorami prowadzi Bartłomiej Sztobryn, sam z zawodu twórca komiksów; w dyskusji z publicznością tylko ja zabieram głos.
– Mam dwa pytania, właściwie adresowane do autora scenariusza, dyrektora biblioteki Przemysława Pawlaka, którego tu jednak nie ma. Pierwsze: czy historia w komiksie jest oparta na faktach? Zwróciłem też uwagę, że komiks jest opowieścią o Gostyniu niemieckim; wszystkie występujące w nim postaci są Niemcami, nie ma Polaków. Czy to było zamierzone?
– Historia chyba jest zmyślona – odpowiadają rysownicy. – Gdyby była prawdziwa, autor przekazałby nam jakieś informacje. Co do drugiego pytania, tak, na pewno było to zamierzone.
Rozumiem. Jeśli akcja kryminału rozgrywała się w środowisku władz miejskich w epoce wilhelmińskiej, bohaterowie musieli być Niemcami; Polacy w Poznańskiem sprawowali wtedy najwyżej podrzędne funkcje administracyjne. A może Przemysław Pawlak inspirował się – świadomie lub nieświadomie – książkami Marka Krajewskiego o niemieckim Breslau? Może kiedyś będzie okazja z nim o tym porozmawiać. Mam też kolejne pytanie.
– A strona graficzna? Komiks jest narysowany w konwencji realistycznej. Czy nie myśleliście, aby kiedyś trochę poeksperymentować, rysując, odejść od realizmu?
– Ma pan na myśli karykatury? – pyta Jakub Krzyżosiak. – Tak, myślę o tworzeniu również tego typu komiksów.
– Jeśli chodzi o mnie, rysuję w sposób, który najbardziej mi odpowiada, nie chce tego zmieniać – odpowiada Laura Fornalik.
Na koniec autorzy składają autografy na komiksach, które wszyscy otrzymaliśmy w prezencie. Jeszcze raz myślę, że dobrym pomysłem byłoby narysowanie takiego komiksu o Śremie. Wprawdzie już mamy taki komiks: dwie części „Legend śremskich na wesoło” Artura Ruduchy, ale to całkiem inna stylistyka, bardziej dla dzieci. Komiksów poważniejszych, dla dorosłych, nie ma. A przecież mamy już nawet dobry wzór literacki: kryminał „Trzydziestka” Tomasza Żaka, powieść o Śremie, w której są bardzo widoczne inspiracje komiksem i filmami Quentina Tarantino.
*
Drugie wydarzenie, na które przyjechałem do Gostynia, to odbywający się corocznie panel lemologiczny, w tym roku prowadzony przez pisarza Adama Podlewskiego. Frekwencja na spotkaniu niestety niewielka; nie licząc pracowników biblioteki, oprócz mnie jeszcze tylko dwie osoby; większość uczestników Gostkonu pasjonuje się chyba grami planszowymi, spotkanie również jednak jest interesujące, chociaż poruszane zagadnienia są dość ogólne. Czy ogłoszenie roku 2021 rokiem Lema było właściwe? Jak się w ogóle zaczęła nasza przygoda z Lemem? Dlaczego Lem, w przeciwieństwie do P.K. Dicka, nie zdobył Hollywood? Dlaczego nie stał się ikoną popkultury na Zachodzie?
To prawda, że Lem nie jest popularny na Zachodzie, oprócz Polski prawdziwą karierę za życia zrobił chyba tylko w Związku Radzieckim, ale czy jego książki muszą taką karierę robić? Twórczość Lema, zwłaszcza jego późniejsze, trudniejsze dzieła, należą do kultury wysokiej; poza tym Lem jest za bardzo osadzony w kulturze europejskiej, aby stać się popularny w Stanach Zjednoczonych. A ogłoszenie roku rokiem danego pisarza na pewno żadnemu pisarzowi nie zaszkodzi. Zainteresowanie literaturą, zwłaszcza literaturą poważną i klasyką, w Polsce i tak ma charakter niszowy; jest tak zresztą też w innych krajach.
Do zobaczenia za rok, na następnym Gostkonie.
8 sierpnia, niedziela – wernisaż wystawy „Wyszło z użycia za naszego życia” w Muzeum Śremskim. Wystawa już nieużywanych przedmiotów codziennego użytku mogłaby być w istocie zaczątkiem muzeum PRL-u. Eksponaty, częściowo wypożyczone od śremian, wyszperane w piwnicach pracowników i mieszkańców, są bardzo ciekawe: dawne meble, sprzęt elektroniczny i kuchenny, jest nawet motorower „Romet” skuter „Osa”. Najwięcej czasu spędzam, oglądając dawne kroniki Polskiej Kroniki Filmowej i filmy dokumentalne; nie udaje mi się wprawdzie obejrzeć wszystkiego, materiał jest bardzo obszerny.
Przy wyjściu z muzeum rozmowa z Ewą Nowak, zastępcą dyrektora i szefową „Gazety Śremskiej”.
– Zastanawialiśmy się, czy pan przyjdzie. Grzesiu powiedział, że pewnie nie, to nie wystawa dla pana Matrasa. On ma inne zainteresowania…
Skąd ta myśl? Oczywiście, że to wystawa dla mnie. Interesuję się historią, również historią życia codziennego.
8 sierpnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Tydzień bardzo pracowity, liczba tłumaczeń o połowę wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
10 sierpnia, wtorek – wyjazd do Kościana na tłumaczenie ustne; transport jak zwykle zapewnia klient. W drodze powrotnej dużo rozmawiamy również o pandemii. Klient wraz ze swoją rodziną, jak się okazuje, już kilkakrotnie przechodził covid. Dużo opowiada mi o swoich objawach – kaszlu, utracie węchu i smaku, skurczach kończyn. Mimo to lekceważy chorobę i jest przeciwny noszeniu maseczek i powszechnym szczepieniom. „Należy propagować wykonywanie testów na przeciwciała i tylko te osoby, ktore ich nie mają, powinny się szczepić”.
10 sierpnia, wtorek – bistro „Na Talerzu” na Powstańców Wlkp., jeden z lokali oferującyuch danie dnia, podniosło cenę najtańszego zestawu z 16 zł do 18 zł. Inflacja….
11 sierpnia, środa – w pizzerii „Tropicana” spotkałem dawną znajomą, klientkę i uczennicę, która też postanowiła skorzystać z sierpniowej promocji w lokalu. Jest na urlopie? Nie, przedwczoraj zmarła jej mama i dostała wolne w pracy. W rozmowie ze smutkiem wyznaje, że odszedł od niej też mąż i ma jakieś kłopoty z synem. Jest zbyt szczera (jakie to kobiece…), ale składam wyrazy współczucia.
12 sierpnia, czwartek – wizyta u fryzjera. Za strzyżenie zaplaciłem 30 zł, o 5 zł więcej od ostatniej wizyty. Znowu widać inflację….
12 sierpnia, czwartek – skończyłem lekturę „Listów starego diabła do młodego” C.S. Lewisa. Nie czytałem jego najsłynniejzego dzieła: cyklu „Opowieści z Narnii”; na moich pierwszych, germanistycznych studiach przeczytałem tylko jego zbiór esejów teologicznych „Bóg na ławie oskarżonych”. Teologiczną książką są również „Listy…”, chociaż należą do fikcji, nie eseistyki. Wrażenia z lektury obu ksiązek mam podobne. Lewis jest dobrym pisarzem, sprawnie posługuje się językiem, jego argumentacja na rzecz i w obronie wiary nie jest jednak bardzo przekonująca.
13 sierpnia, piątek – kupiłem dzisaj nowy telefon komórkowy. Poprzedni, Nokia, moja pierwsza komórka, wytrzymała tylko trzy i pół roku. Od dawna miałem z nią problemy – okresowo szwankował głośnik słuchawki, a ostatnio przestał działać poprawnie klawisz „3” – trzeba go było wcisnąć kilka albo kilkanaście razy, aby zadziałał.. Nowy aparat to również nie smartfon; kupiłem telefon dla seniora, marki „My Phone”, za 99 zł. Od dawna myślałem o takim właśnie telefonie, jaki miala moja mama, a po jej śmierci przejęła go moja siostra. Czy jestem już seniorem? Nie wiem, ale od początku miałem trudności z małymi klawiszami i literami na nich Nokii; wzrok już nie ten co kiedyś..
13 sierpnia, piątek – fatalny dzień w pracy. Z powodu awarii programu pocztowego (Windows Live Mail) na pięć godzin oddałem komputer do mojego sklepu komputerowego do naprawy. W sklepie nie zdołano uruchomić programu, zaintsalowano więc nowy (Mozilla Thunderbird), ale przy okazji usunięto kilkadziesiąt tysięcy e-maili z lat 2014-2019. Na szczęście te nowsze,z lat 2020-2021, zostały. W dodatku otrzymalem dzisiaj dużo zleceń – będę musiał na nie poświęcić weekend, co oznacza niemożność wyjazdu na wycieczkę rowerową i pozostanie w domu.
14 sierpnia, sobota – w nocy z piątku na sobotę spalem tylko dwie godziny. Piątkowe kłopoty sprawiły, że obudziłem się i nie mogłem zasnąć, po 23 wstalem więc i do 4 rano pracowałem przy komputerze. Potem znowu półtorej godziny drzemki i ponownie cały dzień w pracy.
14 sierpnia, sobota – rozmowa telefoniczna z K. Również siedzi cały czas w domu, powiedział mi, że dzisiaj był też jednak u swojej ciotki, aby pomóc pochować jej psa. Pies miał tylko dziewięć lat, ale rozwijający się nowotwór (co godzina, półtorej domagał się wyjścia na dwór) sprawił, że ciotka zdecydowała się go uśpić. Pochowali go w lesie.
14 sierpnia, sobota – po całym dniu pracy, mimo zmęczenia, o 21 postanowiłem jednak pójść na plenerowy seans filmu „Generał” Bustera Keatona z muzyką na żywo Marcina Pukaluka w Muzeum Śremskim. „Muzyka na żywo” okazala się komputerowymi samplami (wcześniej ten sam artysta zilustrował w ten sam sposób nakręconego przed wojną „Pana Tadeusza”, którego też widzialem), ale film był z pewnością wart obejrzenia.
„Generała” widzialem w polskiej telewizji raz, kiedy byłem nastolatkiem, praktycznie oglądalem go więc jak całkiem nieznany mi film. Komedia reprezentuje bardzo specyficzny rodzaj humoru, podczas senasu nikt z około 20-osobowej widowni głośno się nie roześmiał, a jednak wiele scen zapada w pamięci człowieka na zawsze. Opinia arcydzieła, jednego ze 100 najlepszych amerykańskich filmów jest jak najbardziej zasłużona.
15 sierpnia, niedziela – mialem dzisiaj w planach wycieczkę na wystawę Magdaleny Abakanowicz w Poznaniu. Konieczność dokończenia tłumaczeń (pracowałem dzisiaj cztery godziny), poranna msza sprawiły jednak, że wyjechałem dopiero o 11. Po namyśle w drodze zmieniłem plany – w Czmońcu skręciłem na miejsce piknikowe przy „Bobrowym szlaku”, potem dojechałem do wieży widokowej.
Byłem tu w marcu 2020 roku, na początku pandemii. Teraz, w sierpniu, pogoda jest o wiele lepsza na zwiedzanie tego typu obiektów; w pełnym słońcu i bujnej zieleni. Na miejscu odpoczynku nad starorzeczem Warty nie było wtedy nikogo, dzisiaj stoją samochody ze śremską rejestracją i relaksuje się kilka osób, a na szczycie wieży widokowej zastaję… kolejny piknik. To cała rodzina – dwie kobiety, mężczyzna, mała dziewczynka i… pies, na drewnianej podłodze wieży położyli koc, na którym rozłożyli prowiant – kanapki, ciasto, herbatę, i wypoczywają. Wywiązuje się między nami kilkuminutowa rozmowa, rozmawiamy o wieży, okolicach Poznania. Jedna z kobiet częstuje mnie ciastem.
15 sierpnia, niedziela – przeczytałem książkę „Łejery! Łokazja do chichrania!” Joanny Kuźnickiej. To zbiór przekładów wierszy dla dzieci (Juliana Tuwima, Jana Brzechwy, Wandy Chotomskiej i innych autorów). Wcześniej były publikowane w miesięczniku „Co? Gdzie? Kiedy? w Śremie”, wydawnym przez śremską bibliotekę. Do periodyku zaglądalem tylko sporadycznie, teraz mam więc okazję przeczytać wszystkie wiersze. Przekłady są bardzo dobre; skłaniają też do refleksji, jak w gruncie rzeczy słabo znam gwarę poznańską, chociaż mieszkam tu od 34 lat.
Od 1987 roku, od mojego przyjazdu do Śremu, znam też autorkę. Pracowaliśmy razem w Dziale Głównego Odlewnika w Odlewni Żeliwa. Książkę z dedykacją otrzymałem od niej dwa i pół roku temu, przeczytałem ją dopiero teraz.
15 sierpnia, niedziela – po powrocie z Czmońca obejrzałem na kanale Kultura 2 „W pustyni i w puszczy”. Ekranizację Ślesickiego z 1973 roku widziałem przedtem tylko raz, w dzieciństwie. W PRL film był wielkim wydarzeniem filmowym, obecnie nie robi już tak dużego wrażenia. Egipt, Afryka, egzotyczne plenery, które wtedy nas tak pociągały, w dobie telewizji satelitarnej, a potem Internetu, możliwości wyjazdów na urlop do Sharm El Sheikh, Tunezji, na Zanzibar, nie są już sensacją.
15 sierpnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o jedną trzecią wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią. Prawie połowa tłumaczeń przypadla na weekend.
16 sierpnia, poniedziałek – w salonie Orange wymieniłem kartę SIM w moim telefonie (stara była mniejsza i nie pasowała do nowego aparatu, wymiana kosztowała 40 zł) i od dzisiaj mogę korzystać z nowej komórki. Mój telefon dla seniora ma o wiele mniej funkcji od starej Nokii, ale i tak trochę czasu zajmie mi nauczenie się ich. Najważniejsze, że jakość połączeń, słyszalność jest o wiele lepsza.
19 sierpnia, czwartek – spotkanie z P. na obiedzie w „Balbince”. Nie widzieliśmy się kilka lat; przybyło mu trochę kilogramów i siwych włosów. Co słychać? Wszyscy jego trzej synowie już się pożenili, mają dobrą pracę; P. ma już nawet czworo wnucząt. Czy dotknęła go pandemia? P. był chory przez trzy tygodnie, dostał tyle antybiotyków, że „nawet na cztery choroby by wystarczyło”, ale nie wie czy to był Covid. Teraz jest już po drugim szczepieniu.
21 sierpnia, sobota – wyjazd na dwie wystawy do Galerii Miejskiej „Arsenał” w Poznaniu; wcześniej wybieram się na kolejne oprowadzanie organizowane przez przewodników PTTK po Jeżycach.
Oprowadzanie pod tytułem „Oni stworzyli nasze miasto. Opowieść o urbanistach, budowniczych i sztukatorach” (oprowadzały nas przewodniczki Iwona Wysocka i Katarzyna Nagórska) jest jak zwykle interesująca, chociaż z tego dwugodzinnego spaceru po Jeżycach, jednej z dawnych niemieckich dzielnic Poznania, zapamiętam pewnie tylko kilka anegdotycznych szczegółów. Bo też i pełna anegdot jest ta opowieść o urokliwej dzielnicy i mieszkających w niej ludziach. Spacer po Jeżycach to też kolejna okazja do odkrycia piękna secesyjnych kamienic z przełomu XIX i XX wieku, przede wszystkim zdobień na ich frontonach.
*
Przejazd do nowej siedziby Galerii Miejskiej „Arsenał” na Szyperskiej. To tymczasowa siedziba galerii, udostępniona jej przez miasto na czas remontu siedziby przy Starym Rynku. Przejazd pechowy, ponieważ tuż przed Szyperską z parkingu na Garbarach wyjeżdża mi przed nosem samochód. Gwałtowne hamowanie kończy się upadkiem. Nic mi się nie stało, ale po podniesieniu roweru okazuje się, że zerwał się kabel instalacji oświetleniowej – czeka mnie wydatek po powrocie do Śremu. Zaraz potem parkuję rower i mogę wejść do budynku.
Nowy „Arsenał” jest o wiele mniejszy od starej siedziby przy Starym Rynku. W księgarni galerii, umieszczonej zaraz przy wejściu, na parterze, może to mieć nawet dobre strony – mniejsza powierzchnia sprawia, że odkrywam wiele pozycji, których wcześniej nie dostrzegałem. Nie wiedziałem, że w „Arsenale” można kupić dzieła Becketta, Kafki, książki Wydawnictwa Czarne. W galerii sztuki najważniejsza jest jednak sztuka, a ta jest prezentowana w dwóch niezbyt dużych salach: na parterze i na piętrze.
*
W materiale informacyjnym wystawy „Siostra Ziemia” czytamy: „Człowiek – heteroseksualny biały mężczyzna, posługujący się skodyfikowanym językiem i prawem, podróżujący, chrześcijanin; jest tym, który dał sobie moc rządzenia. Ocenia, porządkuje, nazywa i układa. On kończy Darwinowski schemat ewolucyjny, dla niego została napisana Deklaracja Praw Człowieka, a Witruwiusz, a następnie Leonardo da Vinci umieścili go we wzorcu doskonałych ludzkich proporcji, odzwierciedlających idealny, klasyczny porządek architektoniczny. To nieomylny budowniczy, boskie kontrolujące oko. On ciągle jeszcze próbuje zachować swoją egocentryczną podmiotowość, wpisaną w przestarzałe, hierarchiczne, niesprawiedliwe zasady. Rewolucja niosąca zmianę już się zaczęła. Depcze patriarchat, posługując się nowym językiem, polegającym na włączaniu strategii feministycznych, dekolonizacyjnych, LGBTQIA+ i ekologicznych”.
Mocne słowa, ale niezaskakujące od czasu objęcia funkcji dyrektora galerii przez Marka Wasielewskiego. 🙂 Szkoda, że środowiska lewicowe, tak zaangażowane w walkę o tolerancję i przeciwko nienawiści, nie dostrzegają tej nienawiści – nienawiści do „białych heteroseksualnych  mężczyzn chrześcijan”, nienawiści do każdego, kto reprezentuje inny system wartości – w swoim własnym języku.
Na szczęście sama wystawa, choć niewielka, jest ciekawsza od wspomnianego tekstu – i nie ma w niej wspomnianej nienawiści do mężczyzn czy kogokolwiek. Zapamiętam z niej przede wszystkim: obraz „Czarna pantera” Joanny Rusinek – niepokojący wizerunek Murzynki (jakże niepoprawnie politycznie brzmi dzisiaj to słowo) z dzikim kotem spoczywającym na jej kolanach; „Ciężką wodę” Agnieszki Kalinowskiej – instalację glinianych dzbanów z namalowanym piktogramem ukazującym nielegalnych imigrantów (piktogramy takie rzeczywiście można było zobaczyć przy amerykańskich autostradach wzdłuż granicy z Meksykiem w latach 90.; wbrew temu, co sugeruje opis, już dawno jednak z nich zrezygnowano); video „Cybernetyczna Kali” Doroty Chilińskiej, w której wynajęta performerka cytuje wyzwiska, którymi Dorota Chilińska jako lewicowa aktywistka jest obrzucana w Internecie (sugeruję tu artystce, aby dla równowagi zrealizowała pracę, w której lewica obrzuca obelgami prawicę, materiału nie zabraknie 🙂 ). Sztuka o jednoznacznej wymowie ideologicznej, wobec tej wymowy mogę być sceptyczny, nie przeszkadza mi to jednak w jej odbiorze. Liczy się jej wartość artystyczna, a tę prace, przynajmniej niektóre, mają.
*
Wystawę na piętrze zatytułowaną „Rejected Proposals” trudno natomiast zaliczyć do sztuki sensu stricto. To coś na pograniczu sztuki i socjologii sztuki – zbiór wywiadów z artystami, którzy czują się niedoceniani, ponieważ nie mogą się przebić, ich prace są odrzucane na konkursach, a karierę robią inni; wypowiedziom tym towarzyszą też krytyczne w swojej wymowie prace stricte artystyczne, jak obraz porównujący pracę artystów do… linii ubojowej w rzeźni.
Należy wysłuchać każdego, kto chce nam coś powiedzieć, każdy ma swoją opowieść, ale czy stwierdzenie, że tylko nieliczni robią karierę, jest takie odkrywcze? Bardzo wielu ludzi chciałoby zostać przedsiębiorcami, firmy zakładają tylko niektórzy z nich; większość z nich po krótkim czasie je zamyka albo traktuje jedynie jako dodatkowe źródło dochodu; wcale nie każdemu rozkręcającemu własną działalność udaje się osiągnąć dochody na tyle duże, aby tylko z tego wyżyć. A kiedy już prowadzą firmy, również stają do konkursów – przetargów i wcale nie zawsze w nich wygrywają. Mimo to nie zniechęcają się, robią swoje.
Podobnie jest wśród pracowników najemnych. Bardzo nieliczni z tych zrobią kariery w swoich firmach. Większość będzie szarymi członkami zespołów pracowniczych, w swoim mniemaniu  zarabiającymi zawsze zbyt mało i uskarżającymi się na szefów, często traktującymi swoją pracę jako zło konieczne.
Prawdziwą karierę rzadko robią absolwenci również innych uczelni artystycznych, np. muzycznych, aktorskich. Jakże często w ogóle nie pracują w zawodzie… „To są zwyczajne dzieje”, cytując „Hamleta”.
Zabawnym kontrapunktem wystawy „Rejected Proposals” jest ogłoszenie, które zobaczyłem na stronie „Arsenału” po powrocie z Poznania:
„Galeria miejscem wspólnym! Open Call na wystawy – wyniki
Drogie osoby!
Dziękujemy za zainteresowanie naborem na wystawy u Nas, za ogrom pracy, którą włożyliście w to, aby podesłać swoje zgłoszenia. Cieszymy się, że tak wiele i wielu z Was darzy nas zaufaniem i chciałoby z nami współpracować. Jak to bywa w takich sytuacjach, jesteśmy w stanie zrealizować tylko niewielką część projektów. Niezależnie od wyniku spodziewajcie się kontaktu z naszej strony.
Tymczasem gratulujemy osobom wybranym!
Dziewięcioosobowa komisja w składzie: […] z ponad 90 zgłoszeń wybrała następujące projekty:…”
Tu następuje lista pięciu projektów, sześciorga artystów.
No właśnie. 🙂
21 sierpnia, sobota – wracając z Poznania, dostrzegłem tłumek ludzi pod kościołem w Rogalinie. Zatrzymałem się; okazało się, że kościół świętował dzisiaj jubileusz dwustulecia poświęcenia. W uroczystej mszy wziął udział arcybiskup Gądecki, po mszy był festyn, poczęstunek z ciastem i kawą. Przyjechałem niestety już po imprezie. Gdybym wiedział o dzisiejszym jubileuszu, może zmieniłbym plany na dzisiaj.
Lubię kościół w Rogalinie. Kilkakrotnie byłem w nim na mszy, zwiedzałem również mauzoleum  Raczyńskich w podziemiach. Pamiętam, jak 30 lat temu odwiedził mnie kolega z Warszawy ze swoją dziewczyną, Ewą. Pojechaliśmy wtedy też do Rogalina. Kiedy Ewa zobaczyła kościół, powiedziała:
– To jest kościół? Wygląda jak pogańska świątynia.
Rzeczywiście tak wygląda, bo jest wzorowany na Maison Carrée, pogańskiej świątyni z Nîmes, co nadaje mu niepowtarzalną formę architektoniczną. Został zbudowany jako kaplica pałacowa, fundator Edward Raczyński nadał mu wezwanie św. Marcelina, aby uczcić pamięć swojego kuzyna Marcelego Lubomirskiego, poległego pod Sandomierzem w 1809 roku. Parafię w Rogalinie utworzono dopiero w 1975 roku, wcześniej był to kościół filialny parafii w Rogalinku. Moje zainteresowanie Rogalinem, Raczyńskimi sprawia, że również rogaliński kościół jest mi bliski.
21 sierpnia, sobota – kolejny nieplanowany postój w drodze powrotnej z Poznania. Już w Śremie, pod mostem Daniela Kęszyckiego, zobaczyłem ludzi przy szkole im. Kawalerów Orderu Uśmiechu. Z ciekawości zszedłem na dół i odkryłem, że własnie odbywa się I Festiwal Gwiazd w Śremie. Spóźniłem się na odsłonięcie pierwszej gwiazdy na trotuarze pod mostem przez Olgę Bończyk, zostałem za to na spotkaniu z Urszulą Dudziak. Jazzmenka dużo opowiadała na scenie o swoim życiu i karierze, po odsłonięciu gwiazdy nadszedł czas na wspólne zdjęcia, autografy. Też zamieniłem kilka słów z piosenkarką; przypomniałem jej koncert w „Słonku” w 1995 roku, z którego napisałem recenzję do „Gazety Śremskiej”, jeden z najbardziej pamiętnych koncertów w moim życiu.
– Tak, wiedziałam, że ja tu kiedyś byłam – wykrzyknęła artystka (nie wiem, czy tylko z kurtuazji :-)), ale samego koncertu oczywiście nie pamiętała.
Duże brawa dla Jakuba Tylmana, szefa szkoły, za zorganizowanie tak ciekawej imprezy.
21 sierpnia, sobota – czekając na pojawienie się Urszuli Dudziak, spotkalem też małżeństwo M. (oboje kiedyś byli moimi uczniami). Rozmowa zeszła też na byłą dyrektor Śremskiego Ośrodka Kultury, która straciła stanowisko w 2018 roku. Oficjalnym powodem odwołania była choroba; teraz dowiedziałem się, że prawdziwym powodem było podwójne zatrudnienie. Pani dyrektor przyjęła też propozycję pracy od najbogatszego śremianina, któremu organizowała życie kulturalne w jego nadmorskich ośrodkach wypoczynkowych. Ponieważ nie można być i tu, i tam jednocześnie, poszła na długie zwolnienie lekarskie; w końcu straciła pracę.
22 sierpnia, niedziela – dzisiaj o 3 w nocy moja siostra, mieszkająca w Rudzie Śląskiej, wychodząc do łazienki, upadła i straciła przytomność. Przyjechało pogotowie; kiedy zadzwoniłem do niej po południu, była już przytomna, mogła rozmawiać. Mój szwagier nie zgodził się na propozycje oddania mojej siostry do hospicjum, zrezygnował z pracy i teraz opiekuje się nią. Dzwoniłem do niej niedawno codziennie, ponieważ jednak rozmowy chyba ją męczą, dzwonię teraz co kilka dni.
Wiem, jak, prawdopodobnie już wkrótce, musi się to skończyć. Myślę o mojej siostrze codziennie, ale nie potrafię odsunąć wszystkich spraw, zrezygnować z normalnego życia, jak zrobił to mój szwagier, jak zrobiłaby to moja mama, gdyby żyła. Czy to normalne?
22 sierpnia, niedziela – Niedziela w Muzeum Śremskim. Przypomniałem sobie wystawę „Wyszło z użycia za naszego życia” (przede wszystkim archiwalne kroniki filmowe i filmy dokumentalne; wielkie wrażenie zrobił na mnie też „Atlas świata” PWN z lat 60., o wiele większy i dokładniejszy od późniejszych pewuenowskich atlasów z lat 70. i 80.); wysłuchalem też pierwszej części koncertu zespoła Lecha Nawrockiego. Koncert niezbyt mi się podobał (to nie mój typ muzyki), na drugiej części więc już nie zostałem.
22 sierpnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
24 sierpnia, wtorek – urodziny mojej siostry. Zadzwoniłem do niej rano z życzeniami, rozmowa była krótka, aby jej nie przemęczać.
24 sierpnia, wtorek – wczoraj i dzisiaj jadłem obiad w „Bistro Jedynka”. Sprzedawczyni zagaduje mnie:
– Bierze pan paprykę faszerowaną? O, widzę, że gustuje pan w innych potrawach niż większość. Wczoraj jadł pan lazanię ze szpinakiem. I jak, smakowała lazania?
24 sierpnia, wtorek – dwukrotnie dzwoniłem dzisiaj do cioci z Ostrołęki. Rozmawialiśmy głównie o mojej siostrze, ale przy okazji opowiedziała mi, co jej się dzisiaj przytrafiło.
– Chcieli mnie naciągnąć, na policjanta! Trzy godziny dzwonili, blokowali oba telefony, od 10 do 13. Mowią: proszę przygotować pieniądze, włożyć do pojemnika. A ja taka głupia byłam, że omal się nie nabrałam. Wreszcie mówią: to my przyjedziemy do pani, odbierzemy pieniądze, a ja: o nie, wara od mojego mieszkania. Poinformowalam o wszystkim policję.
24 sierpnia, wtorek – wymiana zerwanych przewodów elektrycznych w moim rowerze na skutek sobotniego upadku kosztowała mnie 45 złotych.
26 sierpnia, czwartek – w Internecie odbyły się konsultacje dotyczące planowanej odbudowy linii kolejowej ze Śremu do Czempinia, zorganizowane przez Centrum Doradztwa Infra CD. O odbudowie (linia została zamknięta dla ruchu pasażerskiego w 1995 roku) mówi się już chyba kilkanaście lat, to konik obecnego burmistrza. Również zgłosiłem chęć wzięcia udziału i otrzymałem link do spotkania. Wysłuchałem go w całości, tylko biernie; nie mam mikrofonu w moim komputerze, nie mogłem więc zabrać głosu. Było około 40 uczestników dyskusji, również moi znajomi. Dyskusja była dość ogólnikowa, ale ciekawa i rozmawiano też o szczegółach. Najbardziej zaskoczył mnie fakt, że mało osób poruszało temat lokalizacji przystanków w Śremie, a przecież to kwestia moim zdaniem najważniejsza. Infra CD proponuje lokalizację przy ulicy Krętej i Rzemieślniczej, władze miejskie opowiadają się za rejonem dworca autobusowego. Osobiście jestem za tą drugą opcją. Jeśli w ogóle dojdzie do rewitalizacji linii, będziemy musili długo czekać na możliwość pojechania pociągiem do Poznania: najwcześniej w 2028 roku.
26 sierpnia, czwartek – gołębie od roku odwiedzające i niestety zanieczyszczajace mój balkon znowu złożyły jajko w uwitym przez siebie gnieździe. Wziąłem jajko do ręki i… nie, nie stłukłem go, nie zrzuciłem go z balkonu, tylko zniosłem na dół i ostrożnie położyłem wśród krzewów rosnących pod moim blokiem. Czy jakiś ptak się nim zaopiekuje? Chyba nie, w zasadzie to też wyrok śmierci na tego nienarodzonego pisklaka. Naprawdę jednak nie chcę powtórki sytucji sprzed roku, kiedy para gołębi z przychówkiem zaanektowała mój balkon.
27 sierpnia, piątek – wyrzucając dzisiaj, jak co dzień o szóstej rano, śmieci przed wyjściem do „Biedronki” zobaczyłem bezdomnego leżącego obok swojego wózka z dobytkiem na śmietniku. Nie stracił przytomności, nie był chory; spał, lekko pochrapując. Po raz pierwszy zobaczyłem taki widok w Śremie.
28 sierpnia, sobota – wyjazd na oprowadzanie kuratorskie po wystawie „Magdalena Abakanowicz – Jesteśmy strukturami włóknistymi” w Muzeum Narodowym w Poznaniu.
Twórczość Magdaleny Abakanowicz znam dość dobrze – co u śremianina i byłego pracownika Odlewni Żeliwa w Śremie zainteresowanego kulturą nie powinno dziwić. 🙂 Dużo jej prac widziałem w Muzeum Narodowym we Wrocławiu, również w Poznaniu; artystka przez 26 lat (1965-1991) była związana z poznańską Państwową Wyższą Szkołą Sztuk Plastycznych, obecnym Uniwersytetem Artystycznym. W tym roku uczelni nadano jej imię, co dało asumpt do zorganizowania dużej przekrojowej wystawy jej twórczości.
„Jesteśmy strukturami włóknistymi” – to cytat z wykładu Abakanowicz w Berkeley, odsyłający do pierwszej głównej części jej twórczości prezentowanej na wystawie, czyli tkaniny artystycznej.
Pierwsze eksponowane na wystawie gobeliny pochodzą z lat 60., od nich rozpoczyna oprowadzanie kurator Anna Borowiec. Niespecjalnie mi się podobają, w przeciwieństwie do późniejszych, z których zasłynęła artystka, właściwie nie tkanin, tylko tkanych rzeźb, monumentalnych konstrukcji przestrzennych – abakanów. Warunki ekspozycyjne wysokiej, przestrzennej hali muzeum sprzyjają ich oglądowi, w mniejszym pomieszczeniu wrażenie nie byłoby tak duże.
Abakany balansują na granicy między sztuką abstrakcyjną i figuratywną. Nie przedstawiają konkretnych form; odpowiedni dobór kolorów, tekstury włókien przywodzą jednak na myśl określone obrazy i skojarzenia: ziemi, pożaru, zranienia. Figuratywność dochodzi bardziej do głosu w ostatnim pomieszczeniu wystawy, gdzie widzimy między innymi tkane rzeźby „Brata” i „Siostry”. Swoimi rozmiarami, czarną barwą tkaniny wydają się zagrażać obserwującemu, wywołując wrażenie obcości, tajemnicy.
Z twórczości Magdaleny Abakanowicz najbardziej cenię jej prace rzeźbiarskie, instalacje, które również są obficie reprezentowane na wystawie – ludzkie postaci bez głów, same głowy, „Embriologia”, czyli luźno porozrzucane obiekty – zszyte worki różnej wielkości, „Mutanty”, czyli skrajnie uproszczone rzeźby zwierząt; wszystkie obiekty cechują się surowością formy – materiałem są często niedbale zszyte worki i płótno usztywnione żywicą – a przy tym wielką siłą ekspresji.
Wystawę uzupełniają dokumenty z czasu pracy Magdaleny Abakanowicz na PWSSP (w tym prace jej studentów, którzy zjeżdżali do Poznania z całego świata) i dokumentacja z planowanej budowy wielkich bloków mieszkalnych o organicznych formach w dzielnicy La Défense w Paryżu (niezrealizowanej z powodu zbyt wysokich kosztów). Zabrakło niestety informacji o jej żeliwnych rzeźbach, co dziwi, zważywszy, że w Poznaniu na Cytadeli od 2002 roku znajduje się jedna z najsłynniejszych instalacji Abakanowicz – „Nierozpoznani”. Przeniesienie rzeźb na czas wystawy do muzeum byłoby oczywiście niewykonalne, ale przydałaby się ich dokumentacja fotograficzna.
*
Najsłynniejsza poznańska instalacja Magdaleny Abakanowicz jest związana ze Śremem i moim dawnym zakładem pracy. Kiedy planowano obchody 750-lecia nadania praw miejskich (Poznań uzyskał je w tym samym roku co Śrem – 1253), jedną z form uczczenia rocznicy była instalacja na Cytadeli. Odlanie 112 żeliwnych figur – kroczących postaci bez głów – powierzono Odlewni Żeliwa w Śremie. Nie pracowałem już wtedy w zakładzie, dzięki opowieściom kolegów i doniesieniom lokalnych mediów znałem jednak przebieg prac. Dla Odlewni było to prestiżowe zamówienie, chociaż zysk z niego nie był pewnie duży.
Prowadzone w latach 2001-2002 prace zakończyły się sukcesem, „Nierozpoznani” stanęli na Cytadeli, a po trzech latach, w 2005 roku, artystka powróciła do Śremu, tym razem, aby odlać 100 figur z cyklu „Agora”, przeznaczonych dla Grant Park w Chicago. Dwie rzeźby zostawiła na pamiątkę swej pracy. Stały przed biurowcem Odlewni, od 2019 roku są w ogólnodostępnym miejscu – przed Muzeum Śremskim na ulicy Mickiewicza.
28 sierpnia, sobota – po oprowadzaniu po wystawie Magdaleny Abakanowicz w Muzeum Narodowym przejazd na Kaponierę kolejową, gdzie wysłuchuję wykładu Mariusza Wojciechowskiego o historii kaponier. Zamierzałem dzisiaj wziąć jeszcze udział w innych imprezach w ramach Dni Twierdzy Poznań, po krótkim namyśle zmieniam jednak plany. Wiem, że dzisiaj po mszy w kościele w Rogalinie odbędzie się wykład Jarosława Jarzewicza na temat historii tamtejszego kościoła, którego dwusetną rocznicę konsekracji świętowano tydzień temu. Chciałbym go wysłuchać, rezygnuję więc z Dni Twierdzy Poznań i kieruję się już w stronę Rogalina i Śremu.
*
Profesor Jarosław Jarzewicz jest autorem monografii „Świątynia pamięci. O kościele-mauzoleum Raczyńskich w Rogalinie”, będącej jego rozprawą habilitacyjną. Książka jest w stałej sprzedaży w księgarni Muzeum Narodowego w Poznaniu; nie mam jej jednak w swojej biblioteczce i nie czytałem jej; historię świątyni znam tylko w ogólnych zarysach, jest to więc znakomita okazja, aby dowiedzieć się o niej czegoś więcej.
Od lat 80., od mojego zamieszkania w Śremie, wiedziałem, że kościół w Rogalinie jest wzorowany na rzymskiej świątyni Maison Carrée w Nîmes we Francji, że jego niezwykłe wezwanie (jest jedynym kościołem pw. św. Marcelina w Polsce) pochodzi od brata ciotecznego fundatora Edwarda Raczyńskiego – Marcelego Lubomirskiego, który zginął podczas oblężenia Sandomierza w 1809 roku; teraz mogę dowiedzieć się wielu innych szczegółów.
Zawsze zastanawiało mnie na przykład, dlaczego na portyku kościoła jest napis „Divo Marcellino”, czyli „Boskiemu Marcelinowi”, a nie po prostu „Sancto”, co byłoby zwykłym tłumaczeniem słowa „świętemu”. Okazuje się, że to kolejne nawiązanie do rzymskiego, jeszcze pogańskiego pierwowzoru świątyni. Profesor Jarzewicz dużo opowiada o historii budowy kościoła, jego programie architektonicznym i przede wszystkim ideologicznym, o rzymskich a jednocześnie napoleońskich orłach zdobiących fryz, o żeliwnych lwach strzegących świątyni, o kontraście między klasycystyczną byłą kościoła a jego gotyckimi podziemiami z mauzoleum Raczyńskich.
Podczas dyskusji po wykładzie zadaję pierwsze pytanie; ciekawi mnie ewentualny związek Rogalina z moimi rodzinnymi Puławami.
– Ta dwoistość stylu, klasycystycznej górnej części budowli i gotyckich podziemi jest widoczna też w Świątyni Sybilli w Puławach. Wiemy, że również tam miało to wyraźną wymowę ideologiczną. Czy Raczyński inspirował się Puławami?
– Tak, był tam kilkakrotnie i z pewnością było to źródło inspiracji – odpowiada profesor Jarzewicz. – Rzeczywiście można dostrzec podobieństwa między Rogalinem a dolną częścią Świątyni Sybilli z ustawionym w niej pomnikiem księcia Poniatowskiego. Również kaplica Czartoryskich spełniała podobną funkcję i jest tam podobny napis na frontonie.
Rozmawiamy też o innych kwestiach. Czy do projektu kościoła mógł przyłożyć rękę Karl-Friedrich Schinkel? Jest on autorem projektów żyrandoli w pałacu, z których jeden wisi teraz w kościele. Kogo przedstawia urokliwa płaskorzeźba kobiety z dwójką dzieci? Słyszałem, że nie jest to końca pewne. Okazuje się, że już to wiadomo – to portret Elizy Krasińskiej, matki Marii, pierwszej żony Edwarda Aleksandra Raczyńskiego.
Po wykładzie zwiedzamy jeszcze podziemia, w których pochowano między innymi Edwarda Bernarda Raczyńskiego, prezydenta RP na uchodźstwie. Jego pogrzeb w 1993 roku był wielką manifestacją, w której uczestniczyło tysiące ludzi, władze Mosiny, Poznania, Śremu; był obecny też ówczesny prezydent Lech Wałęsa i inni politycy. Pamiętam, że bardzo chciałem przyjechać na pogrzeb; niestety obowiązki zawodowe uniemożliwiły mi to.
Na koniec zaproszenie na kawę w rogalińskim probostwie. Z zaproszenia korzystam tylko ja, inni słuchacze wykładu pospieszyli już do domów. W kameralnym towarzystwie (oprócz mnie i profesora Jarzewicza jest jeszcze tylko troje świeckich współpracowników parafii plus parafialny kot, który wskakuje nam na kolana i domaga się pieszczot – albo czegoś smacznego do jedzenia 🙂 ) rozmawiamy przy kawie, herbacie i cieście – o Rogalinie, Puławach, moich wycieczkach rowerowych, rzeczach wielkich i drobnych. W Śremie będę już w nocy.
29 sierpnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
30 sierpnia, poniedziałek – skończyłem lekturę książki „Poniemieckie” Karoliny Kuszyk, jednej z ciekawszych książek, jakie przeczytałem w ostatnim czasie. Na okładce książki Karolina Kuszyk jest przedstawiona jako germanistka i polonistka, absolwentka Kolegium Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych. Oznaczałoby to, że studiowała na tym samym uniwersytecie co ja – w Warszawie – chociaż kilkanaście lat później, mieliśmy więc prawdopodobnie tych samych wykładowców.
Studiowała w Warszawie, ale pochodzi z Legnicy i swemu miastu a także Dolnemu Śląskowi, krainie ukochanej również przeze mnie, poświęca dużo miejsca w swojej książce.
Temat tak zwanych ziem odzyskanych i ich niemieckiej przeszłości interesował mnie chyba od zawsze, a przynajmniej od czasów liceum. Zainteresowanie podsycał jeszcze fakt, że był to wtedy temat tabu; oficjalnie były to przecież prastare ziemie piastowskie, o siedmiu wiekach ich niemieckiego dziedzictwa milczano. Pamiętam lekcję historii w III klasie liceum w Puławach, na której rozmawialiśmy o buncie tkaczy w Bielawie w XIX wieku. Kiedy zwróciłem uwagę pani profesor, że wydarzenia te należą raczej do historii Niemiec, nie Polski, ta spojrzała na mnie zgorszona i powiedziała: „Ale to były ziemie polskie, tylko wtedy były pod pruskimi rządami”. Wtedy, w 1980/81 roku, oficjalnie nie można było mówić. Kiedy na początku lat 80. Jan Józef Lipski wspomniał o krzywdzie dziejowej, jaka spotkała Niemców wypędzonych ze Śląska, Pomorza, spotkał się z atakiem rządowej propagandy. Dopiero potem zaczęło się to stopniowo zmieniać. W 1983 roku w oficjalnym obiegu wydano wreszcie „Blaszany bębenek” Güntera Grassa (książka była bestsellerem, również my, germaniści, czytaliśmy ją nieomal z wypiekami na twarzy 🙂 ), w 1988 roku w polskim tłumaczeniu ukazały się „Słodkie Sulejki” Siegfrieda Lenza, opowieść o magii mazurskiej wsi (książkę w niemieckim oryginale przeczytałem dopiero w tym roku), a potem nastał rok 1989 i można już było mówić i pisać o wszystkim.
Chociaż od 1987 roku mieszkam w Wielkopolsce a od początku lat 90. jeździłem regularnie do Wrocławia i w Sudety, później również na wyspę Uznam po niemieckiej stronie, historię wysiedleń i przesiedleń, wielkiej tragedii niemieckiej, polskiej i ukraińskiej ludności, tragedii będącej skutkiem o wiele większej tragedii – II wojny światowej, znałem tylko fragmentarycznie. Przełomem była dla mnie wystawa, na którą pojechałem w 2006 roku do Berlina. Od pewnego czasu straszakiem polskiej polityki była wtedy Erika Steinbach, przewodnicząca Związku Wypędzonych; związek ten w 2006 roku w berlińskim Pałacu Następcy Tronu (Kronprinzenpalais) zorganizował wystawę poświęconą wypędzeniom – „Wymuszone drogi. Ucieczka i wypędzenie w Europie XX wieku”. Bardzo chciałem zobaczyć kontrowersyjną, krytykowaną przez polskich publicystów wystawę; dobrą okazją wydawała się Długa Noc Muzeów w Berlinie 26 sierpnia 2006 roku, impreza, na której nigdy wcześniej nie byłem.
Po dotarciu do pałacu tegoż dnia krótko przed godziną 18 ku mojemu rozczarowaniu okazało się, że wystawa w Kronprinzenpalais nie bierze udziału w Nocy Muzeów; z zaskoczeniem odkryłem jednak, że po drugiej stronie ulicy Unter den Linden, w Niemieckim Muzeum Historycznym, jest organizowana druga wystawa czasowa na ten sam temat: „Ucieczka, wypędzenie, integracja”. Kupiłem bilet – i spędziłem na niej osiem godzin, od 18 do 2 nocy, czyli zamknięcia Nocy Muzeów; wystawa okazała się tak fascynująca, że na zwiedzenie ekspozycji stałej w muzeum już nie starczyło czasu.
Potem przyszły kolejne wystawy i lektury. Przy okazji Nocy Muzeów w Dreźnie udało mi się zdobyć tom wspomnień Niemców wysiedlonych z ziemi kłodzkiej, regionu Dolnego Śląska, który, obok Wrocławia, znam najlepiej. Podczas jednej z wycieczek rowerowych po wyspie Uznam, odwiedziłem w Golm wielki cmentarz ofiar bombardowania Świnoujścia 12 marca 1945 roku, gdzie kupiłem również broszurę ze wspomnieniami Niemców z tego czasu. Ostatnią wystawą poświęconą temu tematowi, którą zwiedziłem w lipcu, była ekspozycja w muzeum w Głogowie, opisująca obronę miasta w 1945 roku oraz przesiedlenia ludności niemieckiej i polskiej.
O wielkiej wystawie w Niemieckim Muzeum Historycznym w Berlinie pisze też Karolina Kuszyk, chociaż pomija fakt, że wystawa ta została przygotowana przez Dom Historii w Bonn, w Berlinie była pokazywana tylko gościnnie. W książce nie mogło zabraknąć Eriki Steinbach i opisu jej kontrowersyjnej działalności. Ciekawe, że postać byłej przewodniczącej Związku Wypędzonych i organizacji, którą kierowała, interesuje Polaków (i chyba też Niemców) obecnie o wiele mniej niż kilkanaście lat temu. Otwarcie rynku pracy w Niemczech dla Polaków w 2011 roku a potem kryzys migracyjny związany z wojną w Syrii w 2015 roku sprawiły, że temat migracji stał się kwestią bieżącej polityki; historia, rozpamiętywanie przeszłości zeszły na dalszy plan.
Najwięcej miejsca w swojej książce Karolina Kuszyk poświęca jednak nie wielkiej polityce, tylko zwykłym ludziom i codziennemu życiu na ziemiach zachodnich i północnych, o czym świadczą tytuły rozdziałów: „Domy”, „Szaber”, „Meble”, „Rzeczy”, „Skarby i tajemnice”, „Cmentarze”, Liegnitz” i te opowieści o konkretnych ludziach, konkretnych rzeczach są dla mnie najcenniejsze.
Jednym z lejtmotywów przewijających się w książce jest poczucie obcości, niezakorzenienia na ziemi, na której przyszło żyć osadnikom z Kresów i centralnej Polski, uczucie, o którym w czasach PRL oczywiście nie wolno było mówić publicznie, było ono tłumione. Skutkiem tego poczucia niezakorzenienia z pewnością jest mniejsza religijność Polaków na tzw. ziemiach odzyskanych; niektórzy łączą je również z wyższymi wskaźnikami przestępczości na ziemiach zachodnich (szkoda, że autorka nie porusza obu tych tematów i nie próbuje ich wyjaśnić, bo są to ciekawe kwestie).
Czy to poczucie obcości wciąż istnieje? Z tzw. ziem odzyskanych najlepiej znam Dolny Śląsk, ale nawet w tym regionie jestem zbyt rzadko, aby się definitywnie wypowiadać. Wydaje mi się jednak, że od transformacji w 1989 roku bardzo dużo się tu zmieniło. Wrocławianie lubią swoje miasto i nie czują się w nim obco; chociaż stosunek Dolnoślązaków do ich ziemi, do jej przeszłości, na pewno jest, musi być inny niż stosunek Wielkopolan do Wielkopolski.
Książkę zamykają dwa dodatki: lista przepisów prawnych dotyczących zmian majątkowych i innych na tych terenach po wojnie (przydatna dla historyków) i lista polskich nazw geograficznych i ich niemieckich odpowiedników. Ta druga może zaciekawić zwykłych czytelników; chociaż odpowiedniki te łatwiej można znaleźć w Internecie, na przykład na stronie Ehemalige Ostgebiete.
Bardziej przydałyby się zwykłe indeksy: geograficzny i osobowy, których w książce brakuje.. Książka koncentruje się też na rodzinnych stronach autorki, to jest Legnicy i Dolnym Śląsku, marginesowo traktując inne regiony: Pomorze, Mazury. Z drugiej strony jest to zrozumiałe. Książka nie jest pracą naukową, tylko reportażem, esejem, wyrosłym z osobistych doświadczeń autorki. Jako reportaż, esej z pewnością jest warta przeczytania.
30 sierpnia, poniedzialek – skończyłem przesłuchiwanie (już nawet nie pamiętam, po raz który) 155-płytowego boksu Bach. Chyba na jakiś czas będę musiał zawiesić słuchanie muzyki klasycznej – po prostu nie mam na nią czasu.
3 września, piątek – podsumowanie miesiąca. Liczba tłumaczeń w sierpniu o 20 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
4 września, sobota – wyjazd na festiwal Ethno Port w Poznaniu, na którym byłem już kilkakrotnie, ale jeszcze nigdy na żadnym koncercie; bardziej niż koncerty zawsze interesowały mnie wydarzenia towarzyszące. Tak będzie i w tym roku – wybieram się na spotkanie z Adamem Bodnarem, byłym Rzecznikiem Praw Obywatelskich, zatytułowane „Zmiana klimatu a prawa człowieka”.
Już w Poznaniu, korzystając z tego, że do spotkania zostało trochę czasu, zaglądam jeszcze do Biblioteki Raczyńskich na wystawę czasową „Podwodny okręt-widmo. Jerzy Pertek. Dzieje ORP Orzeł”. Czytałem tylko jedną książkę sławnego poznańskiego marynisty: „Polacy na morzach i oceanach”, może kiedyś będę miał okazję lepiej poznać jego twórczość. Wystawa poświęcona nie tyle Jerzemu Pertkowi, ile jednej książce pisarza, jest interesująca, niestety mogę poświęcić na jej zwiedzenie tylko 20 minut, spieszę się już do Zamku, może kiedyś będzie okazja zwiedzić ją dokładnie.
*
Na spotkanie z Adamem Bodnarem przyszło dość dużo osób, Sala Wielka Zamku Cesarskiego jest wypełniona w jednej trzeciej. Zajmuję miejsce w pierwszym rzędzie, po chwili na scenę wchodzą Adam Bodnar i prowadząca spotkanie Ewa Wanat.
Kwestia rzekomych czy naprawdę zachodzących zmian klimatycznych od dawna jest tematem debaty publicznej, w ostatnich latach coraz goręcej (nomen omen) dyskutowanych. Adam Bodnar mówi o rzeczach ogólnych, ale i konkretach, np. rolniku z Gwatemali, któremu najpierw susze a potem ulewy niszczyły plony, przytacza też anegdotę, w jaki sposób ekologom udało się zablokować budowę kolejnego bloku elektrowni w Ostrołęce. Zgodnie z tematem kwestia uchodźców, czy raczej migrantów, którzy z powodu zmian klimatycznych mogą przenosić się z dotkniętego nimi południa na bogatą północ, zajmuje w dyskusji ważne miejsce; a już na samym początku spotkania nie może zabraknąć odniesienia do tego, co od pewnego czasu dzieje się w Usnarzu Górnym, na granicy polsko-białoruskiej. Krytyczne stanowisko Ewy Wanat (która „przejęzycza się” na początku rozmowy, mówiąc o wprowadzonym w Polsce 2 września „stanie wojennym”) i Adama Bodnara wobec działań polskich władz w tej sytuacji jest oczywiste.
Kiedy nadchodzi czas na dyskusję, zadaję pierwsze pytanie:
– Chciałbym odnieść się przede wszystkim do tego, co dzieje się w Usnarzu Górnym, bo to chyba interesuje nas najbardziej. Zastanówmy się nad skutkami ewentualnego wpuszczenia uchodźców do Polski, czego żądają środowiska antypisowskie. Nie stanowią oni zagrożenia dla Polski, ponieważ nikt tych uchodźców wpuszczonych do nas nie będzie chciał tu zostać, wszyscy skierują się dalej, w stronę Niemiec. Już teraz są setki prób przekraczania granicy. Jeśli ich wpuścimy, będzie ich tysiące, dziesiątki tysięcy. Sytuacja może być podobna do tej na Węgrzech w 2015 roku, kiedy dziesiątki tysięcy uchodźców przemieszczały się przez ten kraj w drodze do Austrii i Niemiec. Jest to więc zagrożenie nie tyle dla naszego kraju, ile dla Unii Europejskiej.
– Kiedy była wojna w Czeczenii, wpuściliśmy kilkadziesiąt tysięcy uchodźców, a jednak Polska się nie zawaliła – odpowiada Adam Bodnar – a tu mamy tylko 36 osób. Również Europejski Trybunał Praw Człowieka żąda od nas udzielenia pomocy tym osobom. Mówienie przez PiS o zalewie uchodźców ma na celu tylko wzbudzenie strachu…
– Czy to znaczy, że pana zdaniem taki zalew jest nierealny? – przerywam.
– Nie wiem, nie jestem ekspertem od spraw uchodźców. Potrzebna jest nam w każdym razie wspólna, europejska polityka imigracyjna, a tej nie ma. Obecne działania władz są pozbawione pierwiastka człowieczeństwa.
Padają kolejne pytania, a jeden z dyskutujących zaczyna swoją wypowiedź od podziękowania Adamowi Bodnarowi za jego sześcioletnią działalność na stanowisku rzecznika, dzięki czemu „zachowaliśmy te strzępy demokracji”, co przez publiczność jest nagradzane owacjami na stojąco.
Jedna z kobiet pyta, jakie miałyby być kryteria tej polityki imigracyjnej, decydowania, czyje życie jest warte uratowania, a czyje nie – pytanie straszne samo w sobie. Adam Bodnar sugeruje skorzystanie z doświadczeń krajów, które już mają taką politykę imigracyjną, na przykład Kanady. Kraje takie z reguły przyjmują imigrantów określonych zawodów, np. lekarzy czy budowlańców, ale można uzupełniać to zwykłym losowaniem, loterią, w której te kryteria już nie będą obowiązywać.
Powracając do spraw klimatu, inna kobieta pyta, co my, zwykli ludzie, możemy zrobić, aby odwrócić te negatywne tendencje: czy mamy zakładać sprawy sądowe? Adam Bodnar proponuje aktywność na różnych forach, tworzenie grup nacisku, formy protestu obywatelskiego. Skłania mnie to do zadania drugiego pytania.
– Wydaje mi się, że pominął tu pan najważniejszą kwestię, to jest nasze własne postępowanie, w codziennym życiu. Prawica czasami zarzuca lewicy hipokryzję w kwestiach klimatu. Działacze, którzy nawołują do ochrony środowiska, sami żyją w sposób bardzo nieekologiczny – mają duże mieszkania, samochody, których nie chcą się pozbyć. Wiąże się to też z podziałami politycznymi – wyborcy PO są bogatsi od wyborców PiS-u…
– Nieprawda, wcale tak nie jest – wtrąca Ewa Wanat.
– Wie pan, akurat znam jedną taką działaczkę ekologiczną, działającą w obronie doliny Rospudy – odpowiada Adam Bodnar. – Odwiedziłem jej gospodarstwo w okolicach Biebrzańskiego Parku Narodowego i przekonałem się, że żyje ona bardzo ekologicznie, że jest wiarygodna.
Zbliżamy się do końca prawie dwugodzinnego spotkania. Po wyjściu z Zamku zajrzę jeszcze na plac Wolności i Stary Rynek, a potem rowerem z powrotem do Śremu. Po drodze będę się zastanawiał: czy ktoś jeszcze przyjechał na to spotkanie poświęcone ochronie klimatu rowerem z tak daleka? Czy ktoś jeszcze ćwierć wieku temu świadomie zrezygnował z posiadania samochodu, także telewizora, mieszka w małym mieszkaniu w bloku, nie kupuje co chwila nowych ubrań, ani innych niepotrzebnych rzeczy? Znajoma nazwała mnie kiedyś minimalistą :-). Ale idąc tą drogą życia, przecież wcale nie myślałem o ochronie środowiska…
5 września, niedziela – Muzeum Śremskie zorganizowało dzisiaj piknik „Tyle słońca w naszym mieście”. Z trwającej całe popołudnie i wieczór imprezy byłem tylko na dwóch koncertach w amfiteatrze przy muzeum. Pierwszy – „Adam Snopek. Stand-up przy fortepianie – od Bacha do AC/DC”, parodia różnych gatunków i stylów muzycznych, od klasycznej do disco polo – był znakomity, warto kiedyś zaprosić artystę na koncert w sali widowiskowej, bo tam jest właściwe miejsce dla tego rodzaju muzyki. Kończący piknik koncert „Chłopców z Placu Broni” był natomiast dla mnie rozczarowaniem. Wyszedłem w połowie koncertu. To jednak nie moja muzyka.
5 września, niedziela – skończyłem lekturę „Pamiętnika” Dawida Rubinowicza”, żydowskiego chłopca z okolic Bodzentyna, który w czasie okupacji, w latach 1940-1942, w szkolnych zeszytach prowadził dziennik obrazujący życie Żydów w Generalnym Gubernatorstwie. Zapiski jak na wiek chłopca (w chwili ich rozpoczęcia miał tylko 12 lat) zaskakują dojrzałością, przedstawiają wiele tragicznych epizodów z lat okupacji, nie jest to jednak wielka literatura, ani istotne źródło historyczne, chyba że dla regionalistów Kielecczyzny.
5 września, niedziela – podsumowanie tygodnia. Tydzień bardzo pracowity – liczba tłumaczeń o jedną trzecią wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemia. W sobotę musiałem wstać o 2.30 w nocy, aby uporać się z tłumaczeniami przed wyjazdem do Poznania na spotkanie z Adamem Bodnarem.
6 września, poniedziałek – w kolejce do Bistro Jedynka spotkałem dzisiaj A. Rozmawiała ze znajomym.
– Ja to już o czternastej na ryj padam…
– A mąż?
– Męża to ja wieki nie widziałam…
Przy kasie zaskoczenie. A. nie płaci normalnie za obiad jak ja; otrzymuje posiłek bezpłatnie,  korzysta z dożywiania – pomocy z opieki społecznej. A. jest powszechnie znana w Śremie, prowadzi bloga, jest lokalną aktywistką. Aż tak źle u niej?
7 września, wtorek – stan mojej siostry w Rudzie Śląskiej jest coraz poważniejszy. Mój szwagier opiekuje się nią 24 godziny na dobę, zwolnił się z pracy. Nie chce ode mnie żadnych pieniędzy, ale w e-mailu do mojej siostrzenicy mimo to zapronowałem pomoc finansową i poprosiłem o numer konta. Podała go, pisząc, że za ewentualną pomoc kupi na przykład pieluchy. Przelałem 2000 zł.
8 września, środa – „wiadomością dnia” w Internecie jest dzisiaj informacja o… wypróżnieniu się ucznia do torebki nauczycielki. Podobno zapowiedział kolegom, że jeśli San Marino strzeli gola Polakom w niedawnym meczu piłki nożnej, to on nas..a to torebki nauczycielki. San Marino bramkę strzeliło, więc on obietnicę spełnił, co uwiecznił na filmie wstawionym na YouTube. A to wszystko wydarzyło się w… mojej dawnej szkole, Liceum Ogólnokształcącym nr 2 w Puławach, które ukończyłem w 1982 roku.
8 września, środa – spotkanie na ulicy z Ch., dawną znajomą z Odlewni. Po redukcji zatrudnienia, w czasie której również ona straciła pracę, zatrudniła się w… telemarketingu, dzwoniąc do klientów i oferując im różne aparaty „zdrowotne”. Okazało się, że od dwóch lat jest już na emeryturze.
– O, jak się cieszę, że pana widzę, panie Andrzeju! Odżyłam, od kiedy przeszłam na tę emeryturę, mogę teraz dużo czytać, zawsze lubiłam.
– Co teraz pani czyta?
– „Serce z piernika”, „Serce w skowronkach” i „Serce w obłokach”. To takie babskie książki. A teraz jesienią zabieram się za robienie przetworów. No i wnuki. Skończyły się teraz wakacje, to czekają na babcię.
8 września, środa – przesłuchałem dwupłytowy album „A portrait of Nicanor Zabaleta”. Nagrania hiszpańskiego harfisty Bacha, Händla i kompozytorów hiszpańskich są dość stare, pochodzą z lat 60. i 70., ale podobają mi się.
10 września, czwartek – tłumaczyłem dzisiaj zaświadczenie lekarskie wystawione przez  moją byłą uczennicę. Pamiętam ją jako rezolutną gimnazjalistkę, która teraz jest… panią doktor nauk medycznych. Time flies…
10 września, czwartek – dzisiaj wieczorem w rozmowie telefonicznej ze szwagrem dowiedziałem, że moja siostrzenica nie przekazała mu 2 tys., które przelałem we wtorek. Próbowałem dodzwonić się do niej, odesemesowała: „W pracy jestem, nie mogę rozmawiać”. A przecież wiem od szwagra, że skończyła dzisiaj pracę o 14.
Wieczorem zadzwoniła też do mnie siostra. Numer wybrał i telefon trzymał przy jej uchu mój szwagier, sama nie jest w stanie. „Andrzej. Boję się…”.
11 września, sobota – jedną z pozycji w mojej biblioteczce jest niewielka (20-stronicowa), mocno sfatygowana upływem czasu broszura; na której pierwszych stronach możemy przeczytać:
Historia odkryć jest następująca. W 1933 r. doniósł kierownik szkoły powszechnej w Biskupinie, p. Walenty Schweitzer, autorowi tej broszury, że na półwyspie jeziora biskupińskiego wystają z wody ukośne pale, które uważał za dachy zatopionych domów. […] Zbadanie półwyspu wykazało, że rzekome szczyty zatopionych domów stanowią w rzeczywistości umocnienie brzegów półwyspu, a domy znajdowały się ongiś w środku półwyspu. Pierwsze rozkopania próbne, rozpoczęte na małą skalę przez Koło Prehistoryków, Stud. Uniw. Poznńskiego w r. 1934, doprowadziły do odkrycia na półwyspie dolnych części kilku domów , fragmentów dwóch ulic, podwalin wału obronnego otaczającego osadę oraz falochronu. […] W czasie, kiedy zakładano gród biskupiński, tzn. przed 26 wiekami, cały obszar dzisiejszej Polski, wraz z ziemiami wschodnich Niemiec, aż do środkowej Łaby, i północną częścią Czechosłowacji, zajęty był przez ludność prasłowiańską, którą archeologicznie określano jako lud cmentarzysk ciałopalnych typu „łużyckiego”.
Tytuł broszury brzmi „Biskupin – opracował  dr J. Kostrzewski, prof. Uniwersytetu Poznańskiego”, a wydało ją Wydawnictwo Wydziału Turystyki Ministerstwa Komunikacji w 1947 roku. Jej autorowi, Józefowi Kostrzewskiemu, zawdzięczamy jedno z największych odkryć w historii polskiej nauki.
*
Do Biskupina pojechałem pierwszy raz w 1999 roku, łącząc te wizytę ze zwiedzeniem Wenecji i innych okolicznych miejscowości; była to moja pierwsza wizyta na Pałukach. Po raz drugi stanąłem przed bramą muzeum w Biskupinie w sierpniu tego roku, pora dnia była jednak już dość późna, tak że zrezygnowałem z wejścia, zamiast tego zwiedziłem tylko kościół w Gąsawie. Wróciłem tu już w następnym miesiącu, przyjeżdżając na festyn archeologiczny 11 września.
Wyjazd o godz. 3.50 rano, jazda przez Środę Wlkp., Neklę, Czerniejewo, Gniezno, potem wzdłuż drogi ekspresowej S-5. W Marcinkowie Górnym, obok pomnika Leszka Białego, skręcam w boczną drogę, aby zobaczyć miejsce śmierci księcia. Potem, omijając Gąsawę, dojeżdżam do wsi Biskupin i stamtąd do rezerwatu archeologicznego. Na miejscu jestem po sześciu godzinach jazdy. XXVI Festyn Archeologiczny właśnie się rozpoczął. Już teraz jest mnóstwo ludzi, co chwila dojeżdżają nowe samochody, autokary; ile osób zatrudnia Biskupin, aby logistycznie podołać tej nawale turystów? Kupuję bilet i wchodzę na teren rezerwatu.
Z poprzedniej wizyty w 1999 roku zapamiętałem tylko miejsce, z którego Biskupin słynie najbardziej: dwa podłużne domy osady kultury łużyckiej i prowadzącą do nich bramę wjazdową z fragmentami obwarowań, powszechnie znaną z pocztówek, ilustracji w przewodnikach. A przecież Biskupin jest o wiele większy. Trasa zwiedzania prowadzi najpierw do obozowiska łowców i zbieraczy, potem do dwóch długich domów (wszystkie budowle w Biskupinie to oczywiście rekonstrukcje, drewno nie mogłoby się zachować w tak dobrym stanie), świadczących o neolitycznej przeszłości Biskupina – odkopywane tu artefakty liczą nawet 6 tysięcy lat. Na chwilę dołączam do grupki oprowadzanej przez przewodniczkę muzealną, która opowiada nam o ekspozycji; zatrzymujemy się też przy oryginalnym, zachowanym od czasów prehistorycznych źródle pełniącym niegdyś funkcje sakralne; wkrótce opuszczam jednak grupę, wolę zwiedzać samodzielnie.
Dochodzę do osady łużyckiej, gdzie o godz. 11 odbywa się inscenizacja bitwy wojowników wczesnośredniowiecznych. Następnym punktem programu na polu bitwy jest pokaz sokolniczy, ja jednak wolę wędrówkę po poszczególnych pomieszczeniach domów, w których naukowcy i pasjonaci prehistorii opowiadają o epoce brązu i żelaza. Zaglądam też do wioski piastowskiej, na stoiska z książkami, biżuterią i innymi różnościami, potem wracam w kierunku sceny przy osadzie łużyckiej, gdzie odbywają się koncerty i spotkania. Najbardziej interesuje mnie spotkanie ze Zdzisławem Cozacem, autorem filmów dokumentalnych z cyklu „Tajemnice początków Polski”.
Prowadzący spotkanie rozmawia z reżyserem o początkach jego zainteresowań przeszłością, o kulturach zamieszkujących ziemie polskie, nie może też zabraknąć gorącego tematu Wielkiej Lechii. 🙂 Jest też czas na pytania publiczności, ja zadaję pierwsze:
– Interesują mnie kwestie etniczne, o których pan też wspominał. Jak wiadomo, Józef Kostrzewski, odkrywca Biskupina, był przekonany, że odkrył osadę ludności prasłowiańskiej. Obecnie mówi się jednak tylko o kulturze łużyckiej, nie rozstrzygając o jej przynależności etnicznej. Czy można stwierdzić, jaki lud mieszkał w Biskupinie, jakim językiem mówił?
– To kwestia autochtoniczności lub allochtoniczności Słowian – odpowiada Zdzisław Cozac – czyli pytanie, czy nasi przodkowie mieszkali tu „od zawsze”, czy są ludnością napływową. Kostrzewski był rzeczywiście zwolennikiem teorii autochtoniczności, ze względów politycznych pogląd ten obowiązywał również w PRL. Obecnie większość badaczy opowiada się za teorią o allochtonicznym pochodzeniu Słowian na ziemiach polskich. Są też jednak badania genetyczne, które temu zaprzeczają, które wskazują na autochtoniczność ludności.. Czy są one wiarygodne? Rozmawiałem z profesorem, który prowadził te badania. Powiedział mi, że obecnie wcale nie jest pewien tych wyników. Rzecz w tym, że badane próbki były zanieczyszczone.
Po rozmowie ze Zdzisławem Cozacem na scenie jeszcze krótka prezentacja poświęcona epoce brązu, połączona z konkursem z nagrodami. Znam odpowiedź na pytanie, na jakim przyrządzie w epoce brązu tkano tkaniny (krosna pionowe, obciążone ciężarkami), zdobywam więc nagrodę w postaci magnesu z logo Muzeum Archeologicznego w Biskupinie.
Wreszcie zaglądam do pawilonu muzealnego. Chętnie obejrzałbym dokładniej wystawę stałą („Świt historii nad Jeziorem Biskupińskim”) i dwie czasowe („Badania archeologiczne w województwie kujawsko-pomorskim” i „Co robimy w ukryciu”), niestety czasu coraz mniej, a ja muszę jeszcze dojechać do Gniezna, aby złapać tam pociąg powrotny do Poznania i dalej do Czempinia. Opuszczam teren muzeum o godz. 15, po pięciu godzinach zwiedzania. Gdybym chciał dokładnie zapoznać się ze wszystkimi atrakcjami festynu, porozmawiać z naukowcami, wziąć udział w warsztatach, musiałbym tu spędzić dwa albo trzy dni; może następnym razem…
12 września, niedziela – dzisiaj odbyła się beatyfikacja kardynała Wyszyńskiego i Róży Czackiej. Wysłuchałem w radiu tylko końcówki mszy beatyfikacyjnej, w tym samym czasie na kanale Kultura 2 były emitowane dwa filmy na podstawie twórczości Stanisława Lema, z okazji setnej rocznicy urodzin pisarza: „Śledztwo” i „Przekładaniec”. Utrzymany w poetyce groteski „Przekładaniec” Wajdy podobał mi się bardziej, filmy niestety potwierdzają jednak tezę, że Lem nie miał szczęścia do ekranizacji swoich książek.
12 września, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o jedną czwartą wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
13 września, poniedziałek – „Bistro Jedynka”, w którym czasami się stołuję, zmieniło zasady sprzedaży posiłków. Możliwy jest zakup tylko w abonamencie (10 dni z rzędu) i tylko na dowóz. Cena jest niska (13,50 zł za obiad), ale skład tych posiłków (przeważnie wieprzowina, a więc sprzeczny z wymaganiami diety, której powinienem przestrzegać), powoduje, że będę musiał zrezygnować z korzystania z ich usług. Wcześniej chodziłem do nich tylko w wybrane dni, zamawiając dania, które mi odpowiadały.
14 września, wtorek – skończyłem lekturę mikropowieści „Iwetta” Guy de Maupassanta. Na stronach miłośników literatury w Internecie powieść zebrała raczej negatywne recenzje; kwestionowano prawdopodobieństwo akcji, w której naiwna Iwetta nie wie, czym się zajmuje jej matka kurtyzana. Może i jest to mało prawdopodobne, ale ileż w moim życiu widziałem takich sytuacji, które wydawały się niemożliwe… Książka podobała mi się, również dzięki dobremu przekładowi Eligii Bąkowskiej.
15 września, środa – o trzynastej dzwoni do mnie ciocia z Ostrołęki. Właśnie rozmawiała telefonicznie z moim szwagrem. Stan mojej siostry jest krytyczny; szwagier już nie radzi sobie z opieką nad nią, ciągłym zmienianiem pieluch, brakiem snu. Jaka jest moja rada? Czy nie lepiej oddać ją do hospicjum?
Po południu dzwonię do szwagra, jest u nich też moja siostrzenica. Nie chcą oddać żony i matki do hospicjum; tam wprowadzą ją tylko w śpiączkę farmakologiczną, z której już się nie obudzi.
Z Urszulą jest rzeczywiście bardzo źle. Nie może mówić ani wstawać z łóżka; środki przeciwbólowe (morfina) już nie pomagają, przez telefon słychać jęki. Szwagier mówi Urszuli, że dzwonię; siostrzenica przekazuje, że Urszula mnie  pozdrawia. Mówię: „Kocham cię”; obiecują przekazać.
Przed dziesiątą wieczorem dzwoni szwagier; mówi, że Urszulę właśnie zabrało pogotowie do szpitala. Zaczęła się dusić, nie można było inaczej. Czeka mnie nieprzespana noc…
A najgorsze jest to, że Urszula ma zachowaną świadomość. Mimo że jest prostą dziewczyną, musi sobie zdawać sprawę z sytuacji. Jak powiedziała dzisiaj ciocia: „Ona zawsze była taka cichutka; to niesprawiedliwe, aby tak cierpiała”.
16 września, czwartek – dzisiaj o jedenastej zmarła moja siostra Urszula.
17 września, piątek – wernisaż wystawy „Quarantina” śremskiej artystki Matyldy Lepieszy w bibliotece w Śremie. Jej prace abstrakcyjne nie podobają mi się, figuratywne rysunki piórkiem – tak. Podczas wernisażu dłuższa rozmowa z Janem Zalewskim z „Tygodnia Ziemi Śremskiej” o sztuce Matyldy i o sztuce w ogólności, o Picassie, Józefie Brandtcie, o naszych wizytach w muzeach, a to wszystko w między dniem śmierci a dniem pogrzebu mojej siostry…
18 września, sobota – pogrzeb Urszuli w Rudzie Śląskiej. Żeby zdążyć na mszę pogrzebową, która rozpoczyna się o dziewiątej, jadę całą noc autobusem i pociągiem. Będę wracał w niedzielę.
19 września, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 20 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
20 września, poniedziałek – w Internecie na jednym z forów przeczytałem, że poznański adwokat K., z którym miałem pecha krótko współpracować w 2010 roku, od 2015 roku siedzi w więzieniu w Gębarzewie.
Jedenaście lat temu K. zlecił mi tłumaczenie w sprawie, którą prowadził (zlecenie było warte niecałe 600 zł). Termin płatności minął, a kancelaria nie miała zamiaru płacić, K. nie odbierał telefonów. Nie skierowałem wtedy sprawy do sądu, lecz poradziłem sobie w inny sposób. Ponieważ wiedziałem, kto jest odbiorcą końcowym tłumaczonych pism (czyli zleceniodawcą adwokata), zwróciłem się do tych firm i z głupia frant spytałem, czy znają adwokata K., czy też to jakiś oszust, który podszywa się pod ich adwokata, aby wyłudzić tłumaczenia dla siebie lub kogoś innego. Firmy potwierdziły, że tłumaczenia były dla nich i kazały adwokatowi mi zapłacić. Ten przelał mi pieniądze, nie chcąc (wobec swoich klientów, nie wobec mnie) wyjść na oszusta.
Jak jednak widać, co ma wisieć, nie utonie, ostatecznie wylądował w więzieniu – jeśli informacja na forum jest prawdziwa.
22 września, środa – zjadłem ostatni orzech z worka, który napocząłem prawie pięć miesięcy temu. Worek z orzechami ktoś wyrzucił na śmietnik, znalazłem go tam 1 maja i od tego czasu codziennie brałem z niego po dwa lub więcej orzechów; nie przeszkadzało mi to, ze leżał koło kontenera na śmieci. Mój skromny wkład w praktykę freeganizmu. 🙂
23 września, czwartek – dzisiaj odnotowano 974 zakażenia koronawirusem, dokładnie tyle samo co rok temu, 23 września 2020 r.
Rok temu z powodu tego wzrostu przymierzano się do ponownego zamknięcia placówek kultury, a co będzie w tym roku? Trzeba korzystać z muzeów, imprez kulturalnych, dopóki będzie to możliwe.
Przy okazji stwierdziłem, jak rzadko koronawirus pojawia się teraz w moich wpisach na blogu. W ogóle koronawirus mało kogo teraz obchodzi; przez półtora roku pandemii przyzwyczailiśmy się do niego.
24 września, piątek – skończyłem przesłuchiwanie 40-płytowego zestawu Beethovena, wydanego przez Cascade. Zestaw, jeden z pierwszych nabytków w mojej kolekcji, ma opinię tandetnego, wykonania są raczej mało znanych zespołów i solistów, a jednak słucham go z większą przyjemnością niż 100-płytowego boksu Beethovena wydanego przez Brilliant Classics. Czy świadczy to o moim niewyrobieniu muzycznym? Nieważne, przecież nie jestem muzykiem, tylko amatorem muzyki.
25 września, sobota – wyjazd do Poznania na targi turystyczne Tour Salon i Festiwal Podróżniczy Śladami Marzeń. Mimo pandemii obie organizowane równolegle imprezy zachowały ciągłość, chociaż w tym roku zamiast w lutym odbywają się dopiero jesienią (to jest jak dawniej, do 2015 roku również organizowano je w październiku).
Do końca wprawdzie nie wiem, czy uda mi się wejść na targi i festiwal – na stronie internetowej imprezy jest informacja, że bilety można kupić tylko online na stronie „To bilet”, a biletów na sobotę na wskazanej stronie już nie ma, są dostępne tylko na niedzielę. Na szczęście na miejscu okazuje się, że informacja jest nieprawdziwa. Bez problemu (i bez kolejki) kupuję bilet w kasie, muszę tylko wypełnić oświadczenie dotyczące stanu zdrowia.
W tym roku Festiwal Podróżniczy Śladami Marzeń po raz pierwszy odbywa się w budynku, znanym powszechnie jako Iglica. Dawna, przebudowana po wojnie Wieża Górnośląska (podobno zachowana jest wewnętrzna konstrukcja zbudowanego jeszcze przez Prusaków budynku)  jest symbolem Międzynarodowych Targów Poznańskich, znajduje się na wprost wejścia na tereny targowe, ale jestem w niej po raz pierwszy. Miejsca tu o wiele mniej niż w Poznańskim Centrum Kongresowym w hali nr 15, gdzie dawniej odbywał się festiwal, mniejsza jest też widownia, ale te kameralne warunki nie stanowią przeszkody, bez trudu znajduję miejsce w pierwszym rzędzie – zwiedzających na festiwalu i targach jest mniej niż przed pandemią, w lutym 2020 roku.
Z ośmiu zaplanowanych na dzisiaj prezentacji i kończącego dzień panelu dyskusyjnego wysłuchuję pięciu: „Podróży z pazurem. 4-letnia auto- i jachtostopowej wyprawy z psem” Izabeli i Piotra Miklaszewskich, „Oczami na siebie, rękami po niebie – rowerem przez Birmę i Laos” Piotra Strzeżysza, „Na tropie skarbów Polski” Doroty Chojnowskiej, „Historii kilku fotografii” Marcina Dobasa oraz „Na poboczu Ameryk. Pieszo z Panamy do Kanady” Oli Synowiec i Arkadiusza  Winiatorskiego.
Wszystkie prezentacje są bardzo dobre lub dobre. Pierwszą zapamiętam również dzięki obecności dwóch czworonogów – Lawy i Snupka, które towarzyszą dwojgu podróżnikom w ich wyprawach i które są też z nimi na scenie. Nie boją się ludzi, pozwalają się głaskać zachwyconym dzieciom. Z Izabelą i Piotrem zamieniam też kilka słów po prezentacji, w holu.
– Jesteście z Warszawy? Studiowałem tam w latach 80., teraz jeżdżę tylko sporadycznie do Warszawy, od tamtych czasów miasto bardzo się zmieniło. Moja rodzina też miała wtedy psa, Pimpusia. A jak wasze psy znoszą tak długie podróże?
– Bardzo dobrze – odpowiada Izabela. – Snupek ma już kilkanaście lat, co odpowiada 60-80 lat życia człowieka, ale jest w znakomitej formie.
Piotr Strzeżysz, autor drugiej prezentacji, podobnie jak ja jest turystą rowerowym, ale w jakże dalekie wyrusza wyprawy… Birma, Laos. Prezentacja jest równie ciekawa co pierwsza; jedyne, co można jej zarzucić, to zbytnie skupianie się na prywatnych sprawach podróżnika. Zakończony związek z dawną partnerką nie powinien być roztrząsany na forum publicznym, a była dziewczyna Piotra też na pewno nie byłaby zadowolona z takiego jej przedstawienia na festiwalu.
Festiwal podróżniczy to nie tylko egzotyka i dalekie podróże, co udowadnia poświęcona Polsce prezentacja Doroty Chojnowskiej. Omawiane przez nią skarby mogą być zarówno dosłowne (monety, klejnoty) jak i w znaczeniu przenośnym – skarbami kultury. To też jedyna prezentacja, na której udaje mi się wygrać nagrodę – znam odpowiedź na pytanie, z jaką miejscowością był związany Herkus Monte, pierwowzór Konrada Wallenroda (z Górowem Iławieckim). Nagroda jest skromna, ale praktyczna – szampon, plaster plus kilka gadżetów od sponsora, firmy organizującej kursy językowe.
„Historia kilku fotografii” to rzeczywiście opowieść fotografa o tym, co kryje się za wykonanymi zdjęciami,  pod względem technicznym, ale też zwykłych ludzkich historii związanych z fotografią. Wreszcie ostatnia prezentacja – historia pieszej wędrówki dwojga z Panamy do Vancouveru w Kanadzie, którzy przez całą drogą swój dobytek pchali na… wózku dziecięcym.
Na pozostałych prezentacjach niestety nie mogę zostać, chciałbym jeszcze stosunkowo wcześnie powrócić do Śremu, po 6 godzinach i 20 minutach opuszczam więc tereny targowe.
*
W relacji nie może zabraknąć opisu targów, które zwiedzam przed rozpoczęciem festiwalu i w przerwach między prezentacjami. Niestety powtarza się moja diagnoza z kilku poprzednich latach. Tour Salon staje się coraz mniejszy.. Wycofują się z niego wystawcy zagraniczni (w tym roku dostrzegłem tylko stoiska Hesji, Czech, Brna, gruzińskiego Kutaisi i Charkowa), ale też i polscy. Własnego stoiska nie ma już Śrem; dominują stoiska całych regionów (np. Wielkopolski, Mazowsza), ale i te są o wiele skromniejsze niż dziesięć lub kilkanaście lat temu. Kiedyś przywoziłem z targów po 6-8 kilogramów prospektów, map, płyt, w tym roku wziąłem tylko wydawnictw, większość z powiatu poznańskiego. Podobno Tour Salon już dawno przegrał rywalizację w targami turystycznymi w Warszawie, na odzyskanie palmy pierwszeństwa raczej się nie zanosi.
26 września, niedziela – w drodze na obiad do „Tropicany”, przechodząc obok mojego dawnego bloku na Grota Roweckiego, spotkałem siedzącego na ławce M., sąsiada. Miał amputowaną nogę. Okazało się, że w maju ubiegłego roku zranił się gwoździem na działce. Za późno zgłosił się do szpitala, do tego doszły komplikacje przy przyjęciu w związku z pandemią i wdała się gangrena. Teraz porusza się na wózku. Na szczęście mieszka na parterze, spółdzielnia zrobiła mu więc podjazd na balkon.
26 września, niedziela – wernisaż wystawy „Drugi łyk sztuki polskiej po 1945 r.” w Muzeum Śremskim. Pierwsza odsłona „Łyku sztuki polskiej” odbyła w 2009 roku; nie pamiętam już, czy ją widziałem. Wystawa, prezentująca tylko prace na papierze, chociaż niewielka, jest znakomita; wśród twórców takie nazwiska jak Jerzy Nowosielski, Jan Berdyszak, Wojciech Fangor, Roman Opała, Magdalena Abakanowicz, Tadeusz Kantor, Wilhelm Sasnal, Natalia LL i inni.
Wernisaż jest częścią o wiele większej, odbywającej się cyklicznie imprezy „Promenada jak za dawnych lat”, organizowanej wspólnie przez bibliotekę i Muzeum Śremskie. Przedstawienie dla dzieci, koncerty i przede wszystkim mnóstwo straganów na promenadzie, wzdłuż której spacerują śremianie. Również przejdę się nią w kierunku mostu (po drodze spotkam wielu znajomych), ale szybko wracam w kierunku muzeum, aby nie spóźnić się na wernisaż.
26 września, niedziela – na kanale Kultura 2 obejrzałem film „Prawo i pięść” Jerzego Hoffmanna. Opinia najlepszego polskiego westernu w pełni zasłużona.
26 września, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 10 procent wyższa niż przed epidemią.
27 września, poniedziałek – przeczytałem książkę „Fundamenty śremskiej samorządności z perspektywy 30-lecia”. Książkę wydaną przez Muzeum Śremskie otrzymałem na stoisku biblioteki podczas imprezy na promenadzie w niedzielę. To właściwie wydawnictwo reklamowe, promujące gminę, ale interesujące, zawiera wspomnienia i przemyślenia śremskich samorządowców z lat 1990–2020. Znałem osobiście wszystkich burmistrzów i wielu radnych w tym czasie, niektórzy byli moimi uczniami.
27 września, poniedziałek – przeczytałem przewodnik „Puławy i okolice”, który przywiozłem z targów Tour Salon. Autor, Tomasz Maciejczyk, nie jest puławianinem, mieszka… pod Opolem, ale przewodnik jest nadspodziewanie dobry, napisany rzeczowo i jest bardziej szczegółowy niż zwykłe wydawnictwa promocyjne samorządów. Wydaje mi się, ze autor korzystał między innymi z mojego artykułu o Izabeli Czartoryskiej w Wikipedii.
29 września, środa – spotkanie w Galerii Handlowej „Alfa” z A., moją dawną uczennicą. A. jest lekarką, pracuje w kilku przychodniach, ma już syna, który był z nią w sklepie. „Nie posłałam go do przedszkola, bo teraz sezon grypowy, tyle infekcji, nie chcę, aby się zaraził”. Miła, krótka pogawędka o dawnych czasach… Już od dawna nie prowadzę lekcji.
29 września, środa – Ministerstwo Zdrowia podało, że ubiegłej doby były 1234 zakażenia koronawirusem. Po kilkumiesięcznej przerwie znowu przekroczyliśmy więc granicę tysiąca zakażeń dziennie. Ostatni raz takie wartości notowano w maju.
30 września, czwartek – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Szpital przemienienia”. Film nadspodziewanie dobry, może najlepszy ze wszystkich ekranizacji twórczości Stanisława Lema, chociaż nie ma nic wspólnego z fantastyką naukową. Szkoda, że krytyka (tak jak i zwykła publiczność)  nie poświęciła mu tyle uwagi, na ile zasługuje. Film z 1978 roku, podobnie jak będąca jego pierwowzorem powieść z 1948 roku, jest obecnie praktycznie zapomniany.
2 października, sobota – wycieczka do Centrum Szyfrów Enigma w Poznaniu, tydzień po otwarciu placówki.
W dawnym budynku siedzibie komitetu wojewódzkiego PZPR na Świętym Marcinie byłem po raz pierwszy w 1988 roku. Wyjeżdżałem wtedy jako tłumacz z grupą harcerzy ze Śremu do NRD (był to mój pierwszy wyjazd za granicę), a jednym z warunków wyjazdu było… wzięcie udziału w szkoleniu politycznym, zorganizowanym w siedzibie partii. Szkolenie było nawet dość interesujące; były to już ostatnie miesiące komunizmu, prowadzący wykłady partyjni lektorzy nie kryli swojego oczekiwania na jakąś zmianę, która musi nastąpić w obliczu zaostrzającego się kryzysu, gospodarczego, politycznego. Przełom rzeczywiście nastąpił i w 1990 roku budynek zmienił właściciela – stał się siedzibą Wydziału Historycznego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza; służył mu do 2015 roku, kiedy to wydział przeniósł się na Morasko.
Mój drugi dłuższy pobyt w budynku miał miejsce w 2001 roku – w mieszczącej się w jego podziemiach stołówce dla pracowników uniwersytetu Szkoła Tłumaczy, do której wtedy uczęszczałem, przed świętami zorganizowała kolację wigilijną dla swoich słuchaczy. Potem kilkakrotnie zaglądałem do księgarni historycznej na parterze budynku przy wejściu, ale samego budynku, pomieszczeń, w których uczyli się studenci historii, w zasadzie nie znałem, chociaż wśród mich znajomych jest kilku absolwentów i pracowników tego wydziału. Teraz, po kolejnej gruntownej przebudowie i przeznaczeniu dużej jego części na Centrum Szyfrów Enigma, odwiedzam budynek po raz trzeci.
Historia niemieckiej maszyny szyfrującej „Enigma” i odkodowania jej szyfru w latach 30. przez trzech poznańskich matematyków – Mariana Rejewskiego, Henryka Zygalskiego i Jerzego Różyckiego – jest powszechnie znana; od co najmniej od lat 80. jest też jednym z elementów promocji miasta. Poznaniacy chętnie podkreślają, że to z ich miasta, wydziału matematycznego ich uniwersytetu, wywodzili się „pogromcy” Enigmy, chociaż samo centrum deszyfrażu działało przede wszystkim w Warszawie. Od lat 90. słychać było nawet głosy, że dzięki Rejewskiemu, Zygalskiemu i Różyckiemu świat wygrał wojnę z hitlerowskimi Niemcami, a co najmniej zawdzięcza im skrócenie tej wojny o 2–3 lata. Przed Zamkiem Cesarskim kilka lat temu ustawiono tymczasowy pawilon z historią złamania kodu „Enigmy”, przed Zamkiem wzniesiono też pomnik dla uczczenia matematyków. W tym roku, 25 września, po drugiej stronie ulicy Kościuszki otwarto wreszcie stałą, profesjonalną placówkę muzealno-dokumentacyjną – Centrum Szyfrów Enigma.
Centrum swoją nowoczesnością, otwarciem na zwiedzających sprawia bardzo dobre wrażenie. Na wstępie zapoznajemy się ogólnie z tematyką szyfrów, od starożytności po czasy współczesne, w kolejnych salach przechodzimy do dziejów „Enigmy” i polskiego zespołu, który ją rozpracował. Centrum łączy w sobie wszystkie elementy nowoczesnego muzeum, to jest oryginalne eksponaty (łącznie z niemiecką maszyną „Enigma”, wprawdzie nie jej wojskową, tylko komercyjną, a więc uproszczoną wersją) z multimediami. Zwiedzający otrzymują na wstępie audioprzewodnik ze słuchawkami, który automatycznie włącza się przy przejściu do kolejnych pomieszczeń, zapoznajemy się z planszami informacyjnymi, wielkoformatowymi fotografiami, oglądamy filmy. Niektóre z rozwiązań zastosowanych w centrum widziałem po raz pierwszy, na przykład interaktywne gabloty z wyświetlanym na nich tekstem i automatycznie uruchamianymi urządzeniami po dotknięciu szyby. Jest też wyjaśniona zasada działania „Enigmy” i opisana metoda, którą polscy kryptolodzy zastosowali, aby złamać jej szyfr, chociaż informacje te zrozumieją w pełni nieliczni – ci którzy mają odpowiednią wiedzę inżynieryjną i matematyczną.
Nie zawsze też sprawdzają się zastosowane na ekspozycji multimedia, czego doświadczyłem podczas zwiedzania. Czasami audioprzewodnik włączał się w nieodpowiednich miejscach; miałem też problemy z przewijaniem tekstu na ekranach dotykowych – ekrany nie zawsze reagowały na dotyk palca. Ale może był to wynik moich niedostatecznych umiejętności technicznych, tego nie wiem.
Wystawę wieńczy na ostatniej kondygnacji mediateka, czyli podręczny księgozbiór dotyczący szyfrów i kodów (są wśród nich nawet „Dzieje” Herodota) oraz stanowiska multimedialne z wyświetlanymi na ekranie zdjęciami, reprodukcjami dokumentów, nagranymi rozmowami.
Czy Rejewskiemu, Zygalskiemu i Różyckiemu świat rzeczywiście zawdzięcza wygranie wojny z hitlerowskimi Niemcami? Opinia taka byłaby zdecydowanie przesadna, chociaż zrozumiałe jest, że jako Polacy podkreślamy na arenie międzynarodowej ich zasługi. Ich osiągnięcia były nie do przecenienia w latach 30., nie można było jednak na nich poprzestać. Odczytywanie niemieckich depesz było procesem, który wymagał jeszcze wiele wysiłku ze strony kryptoanalityków (Niemcy zmieniali „Enigmę” w czasie wojny i praca „łamaczy kodów” musiała rozpoczynać się od nowa), a tym zajmowali się już alianci, głównie Brytyjczycy i Amerykanie.
Wydaje się, że zasługi poznańskich matematyków można porównać do zasług Ignacego Łukasiewicza, który wynalazł nie tylko lampę naftową, ale przede wszystkim metodę oczyszczania ropy naftowej, co umożliwiło szybki rozwój współczesnego przemysłu petrochemicznego. Tak jak Łukasiewicz, poznańska trójka jest mało znana w świecie, dlatego też zbudowanie poświęconego jej centrum w Poznaniu było bardzo potrzebną inicjatywą.
Po zwiedzeniu Centrum Szyfrów Enigma (zwiedzałem je 3 godziny i 15 minut) zaglądam jeszcze do Zamku Cesarskiego na wystawę grafiki „Rookie” i do Biblioteki Raczyńskich na wystawę „Vademecum Norwida. Rozplątywanie”, potem wracam do Śremu.
2 października, sobota – po wyjściu z Biblioteki Raczyńskich zaglądam jeszcze na regał bookcrossingu na placu Wolności, gdzie znajduję… kompletne 13-tomowe wydanie „Wielkiej Encyklopedii Powszechnej” z lat 60. Brać, czy nie brać? Ale jak mam ją przewieźć rowerem do Śremu? A jeśli jakoś przewiozę, gdzie ją położę w moim mieszkaniu, w którym książki leżą nawet na podłodze? I czy będę do niej zaglądał? Na podłodze w mojej kuchni leży już 5-tomowa encyklopedia z lat 70., do której w ogóle nie zaglądam. Ostatecznie zostawiam ją. Niech weźmie ją ktoś z Poznania, kto będzie rzeczywiście z niej korzystał.
2 października, sobota – na Starym Rynku w Poznaniu spotykam Zbigniewa Szmidta i Włodzimierza Łęckiego. Pana Zbyszka, autora przewodników po Śremie, znam od dawna. Włodzimierza Łęckiego pamiętam jeszcze z czasów, kiedy był wojewodą poznańskim. Miła, ale krótka pogawędka, spieszą się na spotkanie przewodników PTTK w pobliżu.
2 października, sobota – po powrocie z Poznania przed wejściem do piwnicy spotykam sąsiada, który reguluje właśnie przerzutki w rowerze.
– Pan tu, do piwnicy na lewo?
– Tak.
– Już przesuwam rower. Reguluję go, bo wybieramy się na wycieczkę, pętla przez Mosinę. Nie wie pan, czy tu jest wózkarnia?
– Tak, już panu pokazuję. Obok pralni i suszarni, klucz jest pod piątką. Mieszka pan tu od niedawna?
– Tak, teraz się wprowadziliśmy. Mieszkamy pod dziewiątką.
– Państwo F. mieszkali pod dziewiątką, ale to było dawno temu.
– Nie wiem. Wiem, że to mieszkanie stało dwa albo trzy miesiące puste.
F. wyprowadzili się z naszego bloku do Lucin w 2008 roku. Kto mieszkał pod dziewiątką przez te 13 lat. Uświadamiam sobie, że nie wiem.
3 października, niedziela – w rozmowie telefonicznej z K. dowiedziałem się, że u I. zdiagnozowano nowotwór piersi. Pracowałem z K. i i I. w jednym dziale w Odlewni Żeliwa na początku lat 90., w czasach naszej młodości; od dawna żadne z nas już tam nie pracuje. I. jeździ na chemioterapię do Poznania, wypadły jej włosy i nosi chustkę.
3 października, niedziela – podsumowanie tygodnia. Po wielu dobrych tygodniach tydzień słabszy. Liczba tłumaczeń o 20 procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
4 października, poniedziałek – po raz kolejny przesłuchałem komplet „Das wohltemperierte Klavier” Bacha w wykonaniu Rosalyn Tureck.
4 października, poniedziałek – po południu wielka awaria Facebooka na całym globie, trwająca do późnych godzin wieczornych. Mark Zuckerberg stracił podobno z jej powodu siedem miliardów dolarów. Następnego dnia mój znajomy napisze na swoim profilu na portalu: „Pojawiły się syndromy objawu odstawienia?” Mój komentarz: „Ja odwiedzam tyle stron internetowych, że awaria jednej z nich nie ma dla mnie znaczenia. Poważne skutki (przede wszystkim dla mojej pracy, nie korzystania prywatnego) są dopiero przy awarii całej sieci”.
5 października, wtorek – podsumowanie miesiąca. Dochód w firmie o 20 procent wyższy w porównaniu ze stanem przed epidemią.
5 października, wtorek – ponownie przesłuchałem „Wariacje Goldbergowskie” w wykonaniu Bronisławy Kawalli.
5 października, wtorek – w Kasie Stefczyka naprzeciwko mojego bloku spotkałem dzisiaj Ś., prawnika, dawno temu mojego klienta. Postarzał się, chodzi o lasce.
– Bo ja proszę pana mam już 80 lat. Ale jak powiedział Sztaundynger, nie liczę lat, bo to tylko strata, nigdy zysk.
Trochę znam twórczość Sztaundygera, ale tej fraszki nie znałem, nie znajduję jej też w Internecie. Ale może rzeczywiście Sztaudynger coś takiego napisał. Życzę Ś. dużo zdrowia.
5 października, wtorek – Muzeum Narodowe w Poznaniu poinformowało, że 28 września zmarła Wrócisława Bergandy, prezes zarządu Towarzystwa Przyjaciół Muzeum. Znalem – z widzenia – bardzo dobrze panią Wrócisławę, regularnie spotykaliśmy się na imprezach organizowanych przez Muzeum.
6 października, środa – Ministerstwo Zdrowia podało, że wczoraj odnotowaliśmy 2085 zakażeń, przekroczona więc została granica dwóch tysięcy.
6 października, środa – po raz pierwszy w życiu wysłałem dzisiaj do mojego klienta (do Irlandii) tłumaczenie kurierem DHL Do tej pory zawsze korzystałem z Pocztexu albo Paczki+, ale klient nie ufa Poczcie Polskiej.
7 października, środa – po raz kolejny przesłuchałem dwupłytowy zestaw – prezentację dyrygenta i kompozytora Bogusława Madeya, wydany przez Polskie Radio. Podoba mi się druga płyta z „Metamorfozami” Richarda Straussa oraz „Transformacjami” i „Metamorfozami – wariacjami na temat Paganiniego” samego Madeya. Udane połączenie późnego romantyzmu i muzyki współczesnej.
8 października, piątek – wymieniłem dzisiaj zawór przelewowy w WC w mojej łazience. Spłuczka przeciekała od dłuższego czasu. Wczoraj poszedłem w tej sprawie do Biura Obsługi Klienta mojej Spółdzielni Mieszkaniowej. Z reguły przy takich drobnych naprawach polecali mi któregoś ze swoich pracowników, którzy wykonywali to po godzinach, prywatnie i odpłatnie. Okazało się jednak już niemożliwe. „Fachowcy nie chcą, aby podawać ich nazwiska”, powiedziała pani z Biura.
Chcąc, nie chcąc, dzisiaj kupiłem zawór napełniający do spłuczki za 10 zł i sam dokonałem wymiany. Przez chwilę pękałem z dumy z moich umiejętności technicznych, aby za moment zauważyć, że… nadal nie wszystko jest w porządku. Woda wciąż cieknie, chociaż o wiele mniej, czasami też przestaje. Prawdopodobnie zużyta jest uszczelka zaworu spustowego. Tej już nie potrafię sam wymienić. Trzeba będzie poradzić sobie inaczej.
9 października, sobota – wyjazd do Muzeum Ziemiaństwa w Dobrzycy na wernisaż wystawy „Splendor Wielkopolski. Tradycje krawieckie i tkackie krajowego przemysłu manufakturowego na przykładzie polskiego stroju narodowego”, połączony z debatą na temat Sejmu Wielkiego i Konstytucji 3 Maja.
Warunki jazdy rowerem trudne, pod wiatr, w dodatku w Prusach przegapiłem skręt w prawo i muszę się cofnąć, jazda zajmuje mi cztery godziny. Na szczęście debata również zaczęła się z niewielkim opóźnieniem; kiedy wchodzę do sali na piętrze dobrzyckiego pałacu, trwa dopiero powitanie gości.
W debacie „Sejm Wielki i Konstytucja 3 Maja. Historia i dziedzictwo” biorą udział prof. Andrzej Małkiewicz z Uniwersytetu Zielonogórskiego, dr Grzegorz Glabisz z UAM i prawnik Piotr Szymaniec w Wrocławia; a zorganizowano ją, jak całą dzisiejszą imprezę, przy udziale Stowarzyszenia Potomków Sejmu Wielkiego i Związku Szlachty Rzeczypospolitej.
Debata oczywiście nie wyczerpuje bardzo obszernego tematu, jakim jest Sejm Wielki i Konstytucja 3 Maja; nie jest całościowym przedstawieniem spraw związanych z pierwszą polską konstytucją. Zawiera jednak dużo ciekawych dla mnie, zainteresowanego historią XVIII wieku, wątków, rzeczy, o których nie wiedziałem. Konstytucja 3 Maja jest uważana za jedną z najpiękniejszych kart w historii Rzeczypospolitej, a przecież można jej wiele zarzucić – począwszy od odebrania praw szlachcie zagrodowej, przez dziwaczne regulowanie kwestii następstwa tronu po Stanisławie Auguście (nowym królem miał być elektor saski, który wcale nie był tym zainteresowany, a po nim jego córka, która miała wyjść za mąż za… pruskiego Hohenzollerna) po kwestię samej legalności konstytucji, która została ogłoszona z rażącym naruszeniem ówczesnego prawa, była w istocie zamachem stanu.
Bardzo interesująca jest dyskusja z publicznością w drugiej części debaty. Dopiero teraz mogę zobaczyć, jacy znamienici goście przyjechali do Dobrzycy. Obok mnie siedzi ambasador Litwy Eduardas Borisovas wraz z małżonką (sprowadzili z Litwy również wystawę planszową poświęconą konstytucji, która przez jeden dzień jest prezentowana w Dobrzycy); jest obecny Michał Kwilecki, założyciel i kanclerz Stowarzyszenia Potomków Sejmu Wielkiego, także inni członkowie Stowarzyszenia i Związku Szlachty Rzeczypospolitej.
Pierwszy zabiera głos ambasador Borisovas, który mówi o znaczeniu konstytucji również w dziejach swojego narodu, cytując obszernie z wydanej po polsku „Historii Litwy”. Konstytucja 3 Maja jest świętem państwowym również na Litwie; ambasador z dumą podkreśla, że magnateria litewska (w tym główny inicjator aktu Ignacy Potocki, Kazimierz Nestor Sapieha i inni) i posłowie z Litwy mieli do konstytucji bardziej afirmujący stosunek niż magnateria i posłowie z Korony. W trakcie wystąpienia ambasadora nachodzi mnie wprawdzie myśl: czy Potocki, Sapieha i inni rzeczywiście byli Litwinami. Mówili po polsku, a pojęcie narodowości litewskiej we współczesnym znaczeniu tego słowa datuje się dopiero od końca XIX wieku. W ten sam sposób za swojego poetę Litwini uznają również Adama Mickiewicza… Rozumiem, że Litwa uważa się za spadkobiercę Wielkiego Księstwa Litewskiego, ale za takiego spadkobiercę uważa się też Białoruś. Ale cicho sza, przecież nie chcę wywołać konfliktu dyplomatycznego w tak uroczystej chwili :-).
Uczestnicy dyskusji są zresztą o wiele bardziej kompetentni ode mnie w historii XVIII wieku, ograniczam się więc do przysłuchiwania. Między innymi Adam Pszczółkowski protestuje przeciwko lekceważeniu szlachty zagrodowej i zrównywaniu jej z chłopami; według niego szlachta ta, tzw. gołota, w odróżnieniu od chłopstwa miała bezcenną rzecz, jaką jest świadomość narodowa. Nie zgadza się z tym Michał Kwilecki, który wskazuje, że szlachcice ci byli po prostu na usługach magnaterii. Konstytucja 3 Maja, kwestia jej celowości, realności postulatów na tle geopolitycznych uwarunkowań Rzeczypospolitej, daremne szukanie sojuszów i miotanie się pomiędzy zaborcami, to zaiste bardzo szeroki wachlarz zagadnień, których dzisiaj nie jesteśmy w stanie wyczerpać. Musimy kończyć dyskusję, niedługo zacznie się wernisaż.
*
Podczas przerwy kawowej zamieniam m.in. kilka słów z małżonką ambasadora Borisovasa; zarówno ona jak i jej mąż mówią bardzo dobrze po polsku.
– Czy znajomość polskiego na Litwie jest powszechna? – pytam.
– Może nie jest powszechna, ale kiedyś oglądaliśmy dużo polskiej telewizji w pasie przygranicznym. No i litewska szlachta dawniej mówiła po polsku.
Pani ambasadorowa i jej mąż rzeczywiście znają dobrze język polski; z tego co wiem, nie są wyjątkami. Bardzo dobrze mówi po polsku również Vytautas Landsbergis, polityk, któremu Litwa zawdzięcza odzyskanie niepodległości.
Po przerwie kawowej jesteśmy zaproszeni na prezentację Daniela Jana Potockiego, Prezesa Związku Szlachty Rzeczypospolitej,  poświęconą ubiorom i tkaninom produkowanym w dawnej Polsce  Znowu dowiaduję się dużo ciekawych, nowych dla mnie informacji – o rzemiośle i sztuce użytkowej w dawnych wiekach nie wiem dużo. Powszechnie znane jest poselstwo i wjazd Jerzego Ossolińskiego do Rzymu, podczas którego konie polskiego orszaku gubiły umyślnie źle przybite złote podkowy, takich demonstracji bogactwa, splendoru było jednak więcej. Daniel Jan Potocki mówi też o oddziaływaniu sztuki Orientu na Rzeczpospolitą; do rozpowszechnienia wschodniego ubioru przyczynił się też hetman Stanisław Koniecpolski, wzięty do niewoli przez Turków pod Cecorą i przez pewien czas przetrzymywany w więzieniu w Stambule.
Wreszcie sam wernisaż. Wystawa „Splendor Wielkopolski” nie jest duża – zajmuje jedno pomieszczenie na parterze muzeum, ale ciekawa. Szczególnie interesują mnie rekonstrukcje ubiorów szlacheckich, o których opowiada ich autorka Justyna Sepioł-Rychlik, właścicielka firmy Mme Chantberry z Katowic. Dawna moda fascynowała mnie od dawna, chociaż nie jestem ekspertem i nie zawsze odróżniam kontusz od żupana (na wystawie są też pokazane dawne suknie damskie). Oprócz strojów możemy też zobaczyć dawne pasy kontuszowe, tkaniny zdobiące ściany pomieszczeń, w tym arras przedstawiający bitwę pod Granikiem, pochodzący z kolekcji Pawła Zambrzyckiego ze Stowarzyszenia. To również dzięki niemu wystawa doszła do skutku
Na koncercie lutniowym kończącym dzisiejsze wydarzenie niestety nie zostanę. Chciałbym wrócić stosunkowo wcześnie do Śremu. I tak zresztą od Jarocina będę musiał jechać po zmroku, z włączonymi światłami.
10 października, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 20 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
12 października, wtorek – wizyta w banku. Tematem rozmowy jest fundusz inwestycyjny, którego jednostki kupiłem w banku w lutym. Zapewniano mnie, że to bardzo bezpieczna inwestycja, tymczasem według stanu na dzisiaj straciłem na nim prawie 8 tysięcy złotych.
– Nastąpiła korekta zaraz po tym, jak pan kupił – mówi moja opiekunka – pierwsza korekta w historii funduszu.
Opiekunka jest nowa, zaraz po tym załamaniu bank zmienił osobę, która prowadzi moje rachunki. Rozmowa kończy się na niczym. Nie dam się namówić na zmianę funduszu na akcyjny czy inny, zresztą zamknięcie go teraz oznaczałoby rzeczywistą, a nie wirtualną stratę. Czekamy.
13 października, środa – skończyłem lekturę książki „Nasza historia. 20latRP.pl” Witolda Beresia i Krzysztofa Burnetki. Książka, wydana w 2009 roku, przypomniała mi konkurs na wspomnienia rozpisany przez „Gazetę Wyborczą” w owym roku, z okazji 20. rocznicy odzyskania wolności. Również wysłałem na niego swoje wspomnienia „20 lat w 12 odsłonach”, ale nie zdobyłem żadnej nagrody; pozostał tylko tekst na stronie poznańskiej „Gazety Wyborczej” i na moim blogu.
Książka Beresia i Burnetki (mój egzemplarz jest nawet opatrzony autografami autorów, znalazłem go na półce bookcrossingu) nie jest wykładem historii dwudziestolecia 1989–2009, nie jest też esejem historycznym. To subiektywny przegląd najważniejszych wydarzeń tego czasu, napisany (dobrym) stylem dziennikarskim. Czytając ją, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, jak wielu rzeczy, które działy się w Polsce, nie dostrzegałem; o wielu faktach, np. o sukcesie Edyty Górniak na festiwalu Eurowizji, dowiedziałem się dopiero z niej. Nic dziwnego, firma, którą prowadzę od 1992 roku, zabierała mi kiedyś praktycznie cały czas. Od przekroczenia 50. roku życia staram się delegować obowiązki, czyli podzlecać tłumaczenia, ale czas, który udaje mi się przez to wygospodarować, przeznaczam na moje, raczej niszowe zainteresowania. Żyję trochę obok tego, co dzieje się w Polsce.
Druga sprawa to refleksja, jak bardzo obecne, trzecie dziesięciolecie wolnej Polski różni się od pierwszych 20 lat. Wiele rzeczy przeszło do historii, która już nikogo nie interesuje, jak spór o konkordat, walka o krzyż na żwirowisku w Oświęcimiu, w ogóle rządy postkomunistycznej lewicy. Dwuletnie rządy PiS w latach 2005–2007 wydawały się autorom jakąś chwilową aberracją, po której polityka kraju znowu powróciła na właściwy tor. Kto mógł przypuszczać, że w rok po wydaniu książki dojdzie do katastrofy smoleńskiej, że PiS ostatecznie powróci do władzy i że dojdzie do takiej polaryzacji postaw politycznych w Polsce?
14 października, czwartek – wczoraj odnotowano dokładnie 3000 zakażeń koronawirusem.
14 października, czwartek – Szkoła Podstawowa nr 4 w Śremie obchodziła jubileusz 50-lecia. Z powodu pracy nie byłem na mszy odprawionej z tej okazji w kościele pw. Mądrości Bożej, ani na części oficjalnej w sali gimnastycznej; wpadłem za to do szkoły na sam koniec uroczystości, na zapowiadany „poczęstunek”. Poczęstunek był obfity i pewnie dużo kosztował władze samorządowe: dania na zimno i ciepło, ciasta, nawet okolicznościowe torty. Mnóstwo gości, znajomych, pojawiła się nawet lekkoatletka Patrycja Wyciszkiewicz, która jest absolwentką Czwórki.
Ja nie jestem oczywiście absolwentem szkoły, ale miałem tylu uczniów, którzy do niej chodzili, i znałem tylu nauczycieli, którzy w niej uczyli, że jako „przyjaciel” szkoły poczułem się zaproszony :-). Gatecrashing? Może i tak, ale warto było, impreza była udana. 🙂
15 października, piątek – inflacja w Polsce wyniosła we wrześniu 5,9%. To najwyższa wartość od 20 lat.
15 października, piątek – tłumaczenie ustne na ślubie w USC. Tym razem panna młoda ze Śremu nie wychodziła za mąż za obcokrajowca, obcokrajowcem (Holendrem) był jeden ze świadków. Warunki jak na ostatnim ślubie, który tłumaczyłem, to jest pandemiczne – ja w przyłbicy, goście i rodzina w maseczkach, ale udzielająca ślubu kierowniczka USC była zadowolona z przebiegu ceremonii.
– Ostatnio też mieliśmy świadka z Wielkiej Brytanii i państwo młodzi powiedzieli, że ktoś z rodziny będzie tłumaczył. Okropnie to wyszło. Ten tłumacz chyba nie spodziewał się tak skomplikowanego słownictwa; myślał też, że będzie siedział gdzieś z tyłu, był zaskoczony, że musi obok mnie występować publicznie. Strasznie długo to trwało, musiałam po cztery razy powtarzać zdania, w końcu się gubiłam, w którym momencie przemówienia jestem.
– Stres…
– Tak, też myślę, że trema go zjadła. Z panem to całkiem inaczej. Jeszcze raz dziękuję.
Nie dziwię się. Też przeżywałem stres na pierwszym ślubie, który tłumaczyłem, w Rydzynie, prawie 30 lat temu..
16 października, niedziela – wyjazd na konferencję „Textile Talks” zorganizowaną w auli Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu na zakończenie III Biennale Tkaniny Artystycznej.
Na dwóch poprzednich edycjach biennale nie byłem; to również moja pierwsza wizyta w gmachu Uniwersytetu Artystycznego, chociaż przechodziłem i przejeżdżałem koło niego dziesiątki, może setki razy; XIX-wieczny budynek byłego Ziemstwa Kredytowego, poznańskiej „Landszafty” stoi przecież w centrum miasta, niedaleko Muzeum Narodowego.
W siedzibie Uniwersytetu Artystycznego jestem dwadzieścia minut przed rozpoczęciem zaplanowanej na godz. 10 konferencji. Jestem pierwszą osobą w auli, po chwili zjawiają się następne, łącznie naliczę trzynastu uczestników; jak się później okaże, większość to artyści i prelegenci, którzy będą wygłaszać referaty. Czy jestem jedyną osobą spoza tego środowiska? Dziwi tak niska frekwencja – informacja o konferencji była podana zarówno w „Afiszu” jak i na stronie poznan.kultura.pl
Po przywitaniu przez Magdalenę Kleszyńską kurator Karolina Grzeszczuk omawia poszczególne ekspozycje i przykładowe prace na tegorocznym biennale. Prezentacja połączona ze slajdami jest interesująca i utwierdza mnie w mojej chęci zobaczenia wystawy, która będzie trwać jeszcze tylko dzisiaj i jutro. Następnie Joanna Rusin opowiada o projektowaniu dywanów, a Marta Kowalewska-Piwowarczyk z Centralnego Muzeum Włókiennictwa w Łodzi o działalności swojego muzeum. Może kiedyś będę miał okazję je zobaczyć na własne oczy. W Łodzi byłem kiedyś tylko w Muzeum Sztuki MS2, dawno, kilkanaście lat temu. Prezentacja Andrzeja Banachowicza byłaby interesująca, gdyby prelegent przedstawił ją mówiąc swobodnie, a nie odczytując z kartki. Niestety takie odczytywanie referatów na konferencjach bardzo utrudnia ich odbiór, sprawia, że stają się one dla mnie praktycznie niezrozumiałe.
Bardzo interesujący jest natomiast referat Iwony Demko poświęcony sztuce Ewy Pachuckiej, polskiej artystce, która wyemigrowała do Australii i która wykonywała rzeźby… szydełkiem. Zwłaszcza jej szydełkowane grupy postaci, prezentowane na slajdach, sprawiają duże wrażenie. Mam nadzieję, że powiodą się plany zorganizowania jej wystawy w Polsce (np. w łódzkim muzeum), o których mówi Iwona Demko, chociaż wiązałoby się z dużym wysiłkiem logistycznym (sprowadzeniem rzeźb z Australii).
Ostatnią prezentacją, na której zostaję, jest utrzymana w feministycznym duchu „O bliskich kontaktach” Bereniki Pyzy; przedtem wysłuchuję jeszcze antykonsumpcjonistycznego speed talku „DobroWolność” Piotra Strobla.
W międzyczasie przewidziano również czas na dyskusję. Jestem jedyną osobą, które zadaje pytanie:
– Mam pytanie ogólnej natury. Większość omawianych tu prac, ale chyba i większość sztuki współczesnej w ogóle ma wymowę lewicową, związaną z feminizmem, ruchami ekologicznymi itp. Czy są też jednak przykłady działań w zakresie tkaniny artystycznej tworzone przez artystów o prawicowych poglądach?
– Za taką można uznać sztukę profesora Banachowicza – mówi jedna z uczestniczek. – W swojej prezentacji poruszał kwestie metafizyczne.
– Ale w sztuce nie można dokonywać takich rozróżnień – mówi inna uczestniczka. – Sztuka to sztuka, nie można jej dzielić na prawicową i lewicową.
– Nie zgodziłbym się – odpowiadam. – Przykładem jest sytuacja w Galerii Miejskiej „Arsenał” w Poznaniu. Jej poprzedni dyrektor, Piotr Bernatowicz, promował sztukę prawicową, czym się naraził m.in. „Gazecie Wyborczej” i prezydentowi Poznania Jackowi Jaśkowiakowi. Obecny dyrektor „Arsenału”, Marek Wasielewski, popiera sztukę lewicową.
– Tu pan mówi o działalności  organizacji, nie artystów…
Cóż, widzę, że większość uczestników konferencji przyjmuję moje pytanie z niechęcią, nie drążę więc tematu dalej;.
Na drugiej części konferencji po przerwie obiadowej niestety nie będę mógł zostać, chcę zobaczyć główną wystawę biennale w Starej Papierni.
*
Jestem też po raz pierwszy w budynku Starej Papierni na ulicy Szyperskiej. Kierując się adresem (Szyperska 8), początkowo myślałem, że nieznana mi do tej pory galeria mieści się gdzieś koło tymczasowej siedziby „Arsenału”, tymczasem okazuje się, że jest na północ od Estkowskiego, dość łatwo ją odnajduję.
Charakterystyczny postindustrialny budynek przyciąga uwagę swoją architekturą, a jeszcze bardziej surowym, niewyremontowanym wnętrzem. Przypomina mi budynek Starej Drukarni, w którym kiedyś zwiedziłem jedną z wystaw Mediations Biennale (dawno tam nie byłem; nie więc, jak wygląda teraz); z pewnością nadaje się na wystawy sztuki współczesnej.
Wystawa III Biennale Tkaniny Artystycznej jest interesująca, wiele prac jest na wysokim poziomie. Już przed wejściem zwiedzających witają zawieszone na drutach kanarki z materiału, jak wyjaśniła kuratorka Karolina Grzeszczuk, nawiązujące do zwyczaju zabierania przez górników kanarków do kopalni, aby te ostrzegały ich przed metanem. Również wewnątrz pomieszczenia dużo ciekawych prac. Zaskakuje przede wszystkim różnorodność formy – tkanina artystyczna to nie tylko rzeczy do powieszenia na ścianie, jest dużo form przestrzennych, instalacji. I miejsce w konkursie dla pracy nawiązującej do haftowanych frywolnych makat  w XVIII-wiecznej Francji, tu koncentrującej się na ekologii i krytyce konsumpcyjnego stylu życia, jest chyba zasłużone. Udaną grą z przeszłością jest również makata nawiązująca do „Las Meninas” Velazqueza; niedaleko wisi „Fantasmagoria”, portret rodziny (?) z ubranym w kartagiński strój kapłanem i palącym papierosa dzieckiem, na końcu sali rozmywające się portrety poświęcone zmarłej matce artysty i instalacja ukazującą „wyprawkę” nowo narodzonego dziecka. Instalacja „Struggling artist” to z kolei zawieszona na krześle kamizelka odblaskowa, tyle że wcale nie jaskrawożółtego, lecz białego koloru,– symbol pragnienia zaistnienia w świecie sztuki, albo, według Karoliny Grzeszczuk, wyraz obawy artysty przed zniknięciem.
Dużo też innych interesujących prac, zgodnie z moimi spostrzeżeniami na konferencji o orientacji lewicowej (feministycznej, ekologicznej, antykapitalistycznej). Pod ideologię prawicową można podciągnąć tylko jedną, nawiązującą do masakry polskiej ludności na Wołyniu podczas II wojny światowej. Są też oczywiście dzieła niepodejmujące dyskursu ideologicznego, dążące w kierunku czystej sztuki, jak „Pejzaż świętokrzyski”.
Po zwiedzeniu wystawy wracam już do Śremu, chcę zdążyć do domu przed zmrokiem. Wycieczka była z pewnością udana – to pierwsza konferencja, w której mogłem uczestniczyć na żywo w czasie pandemii.
17 października, niedziela – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Eroikę” Andrzeja Munka. Tylko raz widziałem dotąd ten film, podczas Nocy Muzeów w Muzeum Powstania Warszawskiego, kilkanaście lat temu, niewiele scen więc z niego pamiętałem. To prawda, że film do dzisiaj zachował swoją wartość, ale temat bohaterstwa – lub jego braku, tchórzostwa – jest tematem uniwersalnym, nawet w tak ironicznym przedstawieniu jak u Munka.
17 października, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o jedną trzecią wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
21 października, czwartek – tłumaczenie ustne w jednym z podśremskich zakładów. Znowu w formie wideokonferencji.
21 października, czwartek – media żyją dzisiaj napadem rabunkowym, jaki miał miejsce w Śremie, i pościgiem, który po nim nastąpił. Jakiejś kobiecie przebito oponę w samochodzie, po czym skradziono jej torbę. Za uciekającym samochodem z trzema mężczyznami ruszyła w pościg policja; uciekający koło Czmonia zderzyli się z ciężarówką, samochód stanął w płomieniach, wszyscy (prawdopodobnie Gruzini) zginęli. News pojawił się nie tylko na śremskich, również ogólnopolskich portalach. Ryzykować i ginąć dla marnych groszy? Z drugiej strony nie wiem, ile złodzieje ukradli (czy kobieta odzyskała pieniądze?), i nie wiem, kim była kobieta. Czy była to jakaś miejscowa businesswoman? Być może była to grubsza sprawa, a napad był wcześniej przygotowany. Czy kiedykolwiek się dowiemy, co się naprawdę stało?
21 października, czwartek – zakończył się konkurs chopinowski. Słuchałem i oglądałem występy tylko niektórych pianistów w Internecie, na kanale Kultura 2; występu zwycięzcy Bruce’a Liu nie oglądałem. Lubię Chopina, chociaż nie tak bardzo jak Bacha i klasycznych kompozytorów (sonaty Mozarta, Beethovena, Schuberta), jego muzyki mogłem jednak słuchać tylko wykonując łatwiejsze tłumaczenia.
22 października, piątek – w drodze na obiad w „Balbince” spotkanie przy „Galerii Handlowej” z całkiem mi nieznaną kobietą, która nieoczekiwanie zaczepiła mnie z uśmiechem na twarzy..
– Chciałabym panu podziękować za komentarze.
– Na profilu „Śremski komentarz polityczny” Piotra Hoffmanna na Facebooku? Miło mi. Dość często się tam wypowiadam.
– Bo pana komentarze są takie wyważone, takie spokojne… Hoffmann często prowokuje, porusza takie tam tematy, ale warto czytać.
– A pani też się udziela, też komentuje?
– Nie, bo ja ma określone poglądy polityczne i boję się hejtu.
Rzeczywiście jestem dość aktywny na Facebooku. Internet staje się coraz potężniejszym medium, nawet w małym, prowincjonalnym mieście.
23 października, sobota – wyjazd do Centrum Kultury Zamek na wystawę „Kongijczyków portret własny”, której wernisaż odbył się tydzień temu.
Wystawa kongijskiego malarstwa ze zbiorów Muzeum Królewskiego Afryki Środkowej w Tervuren w Belgii jest jedną z ciekawszych, jakie możemy obecnie zobaczyć w Poznaniu. Jest ciekawa przede wszystkim dlatego, że obcujemy na niej ze sztuką do tej pory całkiem nam nieznaną; ale przecież nie tylko o sztukę tu chodzi – autorzy wystawy postawili sobie za cel również przybliżenie tego wielkiego kraju w sercu Afryki. Już przed wejściem na salę wystawową zwiedzający mogą obejrzeć obszerną prezentację historii Konga od czasów najdawniejszych do współczesnych. Obok we wstępie do wystawy mowa jest też o stereotypowym widzeniu czarnej Afryki przez Europejczyków (również Polaków); winni mają tu być również pisarze, z „Jądrem ciemności” Conrada i „W pustyni i w puszczy” Sienkiewicza na czele, które to książki, wraz z innymi, wystawiono w przedsionku sali wystawowej. Jak czytamy we stępie:
W codziennych spotkaniach z innymi każdy z nas może się znaleźć w pozycji Conrada. Patrzymy na drugiego człowieka oczami przysłoniętymi okularami odziedziczonymi z przeszłości, pożyczonymi od kogoś innego. Wymagamy jednak, co zrozumiałe, żeby na nas patrzono poprzez „Polaków portret własny”. Nie znaczy to jednak, że jest to portret jedyny i zawsze słuszny. Uznanie tego portretu jest niezbędne do tego, byśmy czuli się szanowani przez innych i współdziałali z nimi na równej stopie. Nasze spojrzenie na innych musi więc również brać pod uwagę ich własny portret.
Uwagi w zasadzie słuszne – pod warunkiem, że poważnie potraktujemy tu słowo „również”. Niestety, walka ze stereotypami, uprzedzeniami wobec innych narodów i ras w istocie zwykle polega na zastępowaniu jednych stereotypów przez drugie, zamianie spojrzenia krytycznego przez apologetyczne, zakazie wygłaszania jakichkolwiek uwag podających w wątpliwość uczciwość, pracowitość i stopień rozwoju cywilizacyjnego narodu czy rasy, która jest postrzegana jako dyskryminowana. Dlaczego a priori przyjmujemy, że to krytyczne lub protekcjonalne spojrzenie białych na czarnych z czasów Sienkiewicza i Conrada było bez reszty fałszywe? Postkolonialna historia Konga, kraju bardzo bogatego w surowce, który pogrążył się w chaosie walki o władzę od razu po odzyskaniu niepodległości, w którym władza nie dba o infrastrukturę i szkolnictwo i który od dziesiątek lat przeżywa permanentny kryzys (co przyznaje się w prezentacji na wstępie i co widać na samych obrazach), daje argumenty na potwierdzenie tych krytycznych sądów.
To prawda, że warto spojrzeć na dany naród jego własnymi oczami, pożyteczne jest też jednak spojrzeć  na niego oczami innych. Zawsze mnie interesowało widzenie Polski i Polaków przez obcokrajowców, nawet jeśli ten obraz nie był pochlebny. Pozwólmy więc Europejczykom patrzeć ich oczami na Afrykę, dopuśćmy różne głosy.
Wreszcie sama wystawa, która już na początku ekspozycji w obszernym jej omówieniu przy wejściu jest definiowana jaka wystawa kongijskiego malarstwa popularnego. Czy w Kongu jest też sztuka wysoka, taka, jakiej uczy się na akademiach sztuk pięknych? Tego nie wiem, ale prezentowane dzieła rzeczywiście należą do sztuki popularnej; możną ją też nazwać amatorską albo po prostu naiwną.  Myślę, że ich obszerna i napisana trudnym, hermetycznym językiem naukowa analiza we wspomnianym omówieniu zaskoczyłoby samych malarzy. Kongijczycy malowali je po prostu z potrzeby serca – albo dla (niewielkiego) zarobku.
Wystawa zaczyna się od ukazania przeszłości kolonialnej, w której najczęstszym motywem jest kara chłosty stosowana przez kolonizatorów, potem mamy współczesne Kongo, przez długi czas, podczas rządów dyktatora Mobutu, nazywane Zairem. Mamy przedstawienia samego Mobutu (zarówno apologetyczne, jak i krytyczne, oskarżające go np. o korupcję), pierwszego premiera Patrice’a Lumumby (był premierem tylko przez dwa miesiące, jego usunięcie i potem rozstrzelanie spowodowały, że dla Kongijczyków stał się nieomal świętym), innych polityków, ważne wydarzenia polityczne w życiu kraju, zamachy, interwencje obcych wojsk, ale przede wszystkim obrazy życia codziennego Kongijczyków – portrety ludzi, obrazy życia w wioskach i miastach, niestety często przewija się na nich słowo „Desolation”… Żadnego z nazwisk autorów obrazów oczywiście nie znam, czasami twórcy obrazów są anonimowi. Nazwiska nie są jednak istotne. „Kongijczyków portret własny” jest wystawą malarstwa, ale równie dobrze mogłaby być ona zaprezentowana w muzeum etnograficznym, gdyby ktoś pokusił się o przedstawienie kultury afrykańskiej – nie tej egzotycznej, znanej z listów Kazimierza Nowaka, lecz współczesnej, w której Afrykanie nie noszą  egzotycznych strojów i nie tańczą w rytm bębnów, tylko muszą borykać się z trudami życiem dzisiaj, dawno po wypędzeniu kolonizatorów.
23 października, sobota – po zwiedzeniu wystawy „Kongijczyków portret własny” przechodzę na Scenę Nową w Zamku, gdzie w ramach Festiwalu Filmów Dokumentalnych Off Cinema odbywa się spotkanie z Krzysztofem Piesiewiczem. Okazją do spotkania jest wydanie książki „Kieślowski. Od bez końca do końca” Krzysztofa Piesiewicza i Mikołaja Jazdona, który też prowadzi też spotkanie.
Nie znam całej twórczości Krzysztofa Kieślowskiego; widziałem tylko kilka jego filmów. Pierwszym był „Przypadek”, jeszcze na studiach w Warszawie; pamiętam do dziś, jak duże wrażenie zrobił na mnie. Potem był „Bez końca”, „Krótki film o zabijaniu”, „Krótki film o miłości”. Pamiętam poszczególne odcinki, właściwie sceny „Dekalogu” w telewizji, ale całego serialu nie obejrzałem; w momencie premiery telewizyjnej nie miałem telewizora, nie mam go również obecnie. Nie widziałem pozostałych dwóch części „Trzech kolorów”, nie widziałem też „Amatora”, nie ma więc tego dużo…
Na widowni Sceny Nowej (ci, którzy nie znają dobrze Zamku Cesarskiego, mają zwykle problemy z jej odnalezieniem, scena nie jest dobrze oznaczona) jest kilkadziesiąt osób. Myślałem, że zainteresowanie spotkaniem z najbardziej znanym scenarzystą w Polsce będzie większe, tymczasem bez problemu znajduję miejsce w pierwszym rzędzie. Spotkanie zaczyna się od przywitania Krzysztofa Piesiewicza i pytania o początki jego znajomości z Kieślowskim, potem padają kolejne. Rozmowa ma charakter dość ogólny; brakuje mi w niej żywych wspomnień o reżyserze, konkretów, który nadałyby impet rozmowie. Jest tak może z powodu zmęczenia Krzysztofa Piesiewicza, do którego na początku rozmowy scenarzysta się przyznaje.
Kiedy przychodzi czas na rozmowę z publicznością, zadaję pierwsze pytanie:
– Interesują mnie dwie sprawy. Krzysztof Kieślowski otrzymał dużo nagród, ale nie Oscara. Czym to było spowodowane? Czy jego filmy były zbyt artystyczne, aby otrzymać tę nagrodę? Mam odczucie, że Oscarami są nagradzane dzieła bardziej komercyjne. Drugie pytanie dotyczy kary śmierci. W „Krótkim filmie o zabijaniu” był pan jej przeciwnikiem, kilkanaście lat temu w radiu słyszałem jednak wywiad z panem, w którym twierdził pan, że trochę zmienił pan zdanie; pamiętam, że były to słowa: „Teraz uważam, że społeczeństwo ma prawo się bronić”. A jakie jest teraz pana zdanie w tej kwestii?
– Zawsze byłem przeciwnikiem kary śmierci – odpowiada Krzysztof Piesiewicz – i jestem nim do dzisiaj. Myślę, że wtedy w radiu zostałem źle zrozumiany. Co do Oscarów, filmy Kieślowskiego były trzykrotnie nominowane do tej nagrody, i to w profesjonalnych kategoriach: najlepszy film, najlepszy reżyser; tak samo w profesjonalnej kategorii był nominowany do nagrody BAFTY. Czego tu chcieć więcej?
Padają kolejne pytania; między innymi o stosunek Kościoła katolickiego do tej twórczości (był raczej pozytywny, ale scenarzysta twierdzi, że nie przykłada do tego wagi), o planowany remake „Dekalogu” w Stanach Zjednoczonych. Zabiera głos chłopak siedzący obok mnie, który mówi, że filmy Kieślowskiego ogląda z ojcem, który mu pewne rzeczy wyjaśnia, ponieważ nie wszystko rozumie. Staje się to zaczynkiem dyskusji o uniwersalności filmów Kieślowskiego, które są oglądane i są przedmiotem prac naukowym na całym świecie.
– Ta popularność wynika po prostu z uniwersalności tematów poruszanych w tych filmach, tematów moralnych – zauważam. – Ale czy zawsze tak jest? Na przykład pierwszy film, do którego napisał pan scenariusz, „Bez końca”, jest bardzo osadzony w realiach PRL czasu stanu wojennego. Czy on również jest rozumiany na świecie?
– Tak, ale to był jedyny taki film – odpowiada Krzysztof Piesiewicz. – Po nim realizowaliśmy już tylko filmy o ogólnym przesłaniu.
Spotkanie kończy się po półtorej godzinie. W tej samej sali odbędzie się zaraz przegląd filmów Jacka Bławuta i spotkanie z ich autorem. Niestety już nie zostanę na nim, muszę już wracać do Śremu.
23 października, sobota – przy okazji wycieczki do Poznania po raz pierwszy od wybuchu pandemii mogłem wejść do gmachu Collegium Novum UAM przy al. Niepodległości, siedziby poznańskiej anglistyki, na której studiowałem w latach 90. Przez półtora roku dostęp do gmachu był utrudniony; wymóg wpisania się na listę, pomiaru temperatury odstraszały postronnych. Jak dawniej zajrzałem przede wszystkim na regał bookcrossingu w Bibliotece Filologicznej, gdzie było dużo ciekawych pozycji. Wziąłem siedem książek, przeważnie niemieckich.
23 października, sobota – już po spotkaniu z Piesiewiczem, jadąc rowerem ulicą Kościuszki, znalazłem na chodniku kartę hotelową hotelu Mercure. Takie plastykowe karty służą chyba jako klucz; gość, który ją zgubił, może mieć przez to kłopoty. Nadrobiłem trochę drogi, wstąpiłem do hotelu, gdzie oddałem kartę.
24 października, niedziela – skończyłem lekturę „Poletka Pana Boga” Erskine’a Caldwella. Lubię Caldwella, ale tej powieści nie uważam za udaną, ma złą kompozycję. Nie wiem, dlaczego pod konic lat 50. została wydana w piwowskiej serii 40 największych powieści XX wieku, na pewno na to nie zasługuje.
24 października, niedziela – na kanale Kultura 2 obejrzałem już nie wiem po raz który „Parasolki z Cherbourga”. Film widziałem po raz pierwszy na studiach, w Iluzjonie Filmoteki Polskiej w Warszawie, i do dzisiaj pamiętam szok, kiedy w pierwszej scenie widzimy mechaników… śpiewających o naprawie samochodu, a potem okazuje się, że cały film jest taki, nie mówiony, tylko śpiewany. Ta formalna ekstrawagancja, niezwykłość zdecydowała chyba o tym, że film przetrwał próbę czasu i do dzisiaj ogląda się go z przyjemnością. Chociaż od jego premiery minęło już 57 lat, a opowiedziana historia jest bardzo prosta i daleka od oryginalności, film wzrusza za każdym razem, kiedy go oglądam..
24 października, niedziela – wernisaż wystawy „Autoportret wewnętrzny” braci Piotra i Witolda Adamczyków w Muzeum Śremskim. Wystawa sztuki abstrakcyjnej, za którą nie przepadam, nie jest warta omówienia, co szczerze przyznałem w rozmowie z Barbarą Jahns i Ewą Nowak z Muzeum. Na wernisażu spotkałem też dyrektora MBWA z Leszna, współorganizatora wystawy, którego poznałem na wernisażu wystawy Ryszarda Kai w Lesznie 2018 roku (pamiętał mnie).
24 października, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie stanu sprzed epidemii.
26 października, wtorek – obejrzałem na Facebooku retransmisję spotkania z Tomaszem Żakiem w Księgarni Przy Rynku w Śremie. Z powodu pracy nie mogłem być osobiście na spotkaniu, dopiero dzisiaj wysłuchałem więc (dobrze zapowiadającego się?) śremskiego pisarza, autora „Trzydziestki”, o której już pisałem na tym blogu (5 lipca). Zdziwiła mnie niska frekwencja na spotkaniu, w małym pomieszczeniu księgarni nie wszystkie miejsca były zajęte. Mam nadzieję, że kiedyś autora zaprosi też biblioteka w Śremie i że uda mi się wtedy uczestniczyć w spotkaniu.
26 października, wtorek – zlikwidowałem fundusze inwestycyjne, które utrzymywałem w dwóch bankach. Nie przyniosły mi zysku, tylko stratę; wobec załamania się rynku obligacji, które nastąpiło we wrześniu i październiku, obietnice bezpiecznej inwestycji, jakie składali mi  pracownicy banku, okazały się bez pokrycia.
27 października, środa – wyjazd rowerem do Środy Wielkopolskiej. Po raz pierwszy od długiego czasu wyjeżdżam moim kellysem w dłuższą trasę nie w weekend, tylko w dzień powszedni, i nie dla rekreacji, tylko w interesach. Jazda z samego rana, jeszcze w ciemnościach, jest dość niebezpieczna, drogi są zatłoczone, bardziej niż w sobotę.
28 października, czwartek – dwugodzinne tłumaczenie ustne w jednej z kancelarii prawnych w Śremie. W niewielkim pomieszczeniu osiem osób, wszyscy bez maseczek; miejmy nadzieję, że nie skończy się to zakażeniem.
28 października, czwartek – dzisiaj przechodziła badanie moja siostrzenica. Kilka dni niepokojący wynik dało u niej badanie cytologiczne. Wynik dzisiejszego badania będzie dopiero za dwa tygodnie, analitycy już dzisiaj powiedzieli jej jednak, że jest w porządku.
30 października, sobota – wyjazd do Teatru Muzycznego w Poznaniu na kolejny spektakl Krakowskiego Salonu Poezji Anny Dymnej. Tym razem Hanna Śleszyńska recytować będzie poezje Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.
Jak wszyscy Polacy wiersze Gałczyńskiego znam od zawsze. Podobały mi się już w szkole; chociaż w starszych klasach liceum czytając je, nie mogłem zapomnieć też o woltach politycznych, jakich dokonywał pisarz w swoim życiu, i zawirowaniach w jego życiorysie po 1945 roku. Kiedy na I roku moich studiów germanistycznych w 1982 roku (czyli w stanie wojennym) w Lublinie rozmawiałem o tym z koleżanką z roku, która była wielką miłośniczką poezji Gałczyńskiego (marzyła o kupnie jego dzieł, które były wystawione za szybą lubelskiego antykwariatu, niestety były dla niej za drogie), na moje wątpliwości w tej kwestii odpowiedziała:
– To nieprawda, to komuniści go zmuszali do pisania takich rzeczy.
Zmuszali, czy nie zmuszali? Moim zdaniem nie zmuszali, ale zostawmy to. Liczy się poezja. Ciekawy zresztą jest stosunek współczesnej prawicy do tej kwestii socrealistycznego epizodu polskich twórców. Z reguły opluwa się tylko Wisławę Szymborską za jej wiersz o Stalinie, a z dziennikarzy Tadeusza Mazowieckiego za jego krytykę „reakcyjnych” duchownych, ignorując ich zasługi w późniejszych latach życia. Tymczasem rzesza literatów, artystów flirtujących z nowym ustrojem była wtedy bardzo duża: Julian Tuwim, Tadeusz Konwicki, Kazimierz Brandys, nawet Stanisław Lem, którego rok teraz obchodzimy, i inni.
Takich wierszy politycznych podczas spektaklu zresztą nie było. W dobrze ułożonym programie przeplatały się liryki z utworami humorystycznymi, wiersze dobrze znane (jak „Serwus, Madonna”) z wierszami w ogóle mi nieznanymi.
I wreszcie sama recytatorka. Nieposiadanie przeze mnie telewizora od 1995 roku i bardzo rzadkie wizyty w kinie są przyczyną tego, że Hanna Śleszyńska była mi do tej pory osobą w ogóle nieznaną. Nie widziałem żadnego z seriali, dzięki którym zdobyła popularność, nie oglądałem żadnego filmu pełnometrażowego, w którym grała, nie widziałem też jej występów kabaretowych. Tym większe było moje zaskoczenie, jak dużej klasy aktorka pojawiła się na poznańskiej scenie. „Bo wiesz, to taka baba z ikrą”, zasłyszałem w rozmowie dwóch koleżanek we foyer teatru już po spektaklu. Rzeczywiście komediowe emploi Hanny Śleszyńskiej sprawiło, że największymi brawami przyjęto recytowane przez nią utwory humorystyczne Gałczyńskiego (np. „Myśli narodowe” i „Sierotkę”, kiedyś śpiewaną przez Irenę Kwiatkowską), profesjonalnie i z wyczuciem potrafiła też jednak oddać utwory liryczne. A na samym początku do akompaniamentu fortepianu zaśpiewała nawet piosenkę – „Wszystko się chwieje” do słów Gałczyńskiego.
Na innych wydarzeniach kulturalnych w Poznaniu dzisiaj nie zostanę, zaraz po spektaklu wracam do Śremu – chcę jeszcze zdążyć na koncert w Muzeum Śremskim.
30 października, sobota – prosto z Poznania, nie zajeżdżając do domu, pojechałem do Muzeum Śremskiego na koncert wrocławskiej Orkiestry Leopoldinum. Koncert krótki, tylko godzinny, ale bezpłatny, organizowany w ramach projektu „Z klasyką przez Polskę”. Trochę uwłaczające jest to traktowanie Śremu jako prowincji, w której trzeba szerzyć kulturę i przed koncertem prosić publiczność, aby nie klaskała w przerwach między częściami utworów, ale nie oszukujmy się – taką prowincją Śrem rzeczywiście jest.
Z czterech zagranych utworów niezbyt podobał mi się koncert na czworo skrzypiec Vivaldiego, podobały mi się natomiast pozostałe: Divertimento D-dur Mozarta, koncert na orkiestrę smyczkową Bacewicz i „Orawa” Kilara.
31 października, niedziela – z opublikowanego przez UAM na Faceboku wspomnienia naukowców zmarłych w 2021 roku dowiedziałem się, że 30 marca zmarł również Włodzimierz Sobkowiak z poznańskiej anglistyki. Pamiętam go bardzo dobrze. Na I roku mieliśmy z nim zajęcia i egzamin z językoznawstwa. W pamięć wryło mi się również nasze spotkanie w jego gabinecie tuż przed Wszystkimi Świętymi w 1999 roku, kiedy to chcąc wcześniej zdać egzamin magisterski, musiałem indywidualnie zaliczyć prowadzony przez niego wykład monograficzny na temat zastosowań informatyki w językoznawstwie (czy byliśmy wtedy jednymi osobami w gmachu?). Urodzony w 1955 roku Włodzimierz Sobkowiak był najmłodszym profesorem w ówczesnym Instytucie Filologii Angielskiej. Miał oryginalny sposób prowadzenia zajęć polegający nie na systematycznym wykładzie, tylko na odpowiedziach na pytania studentów, co budziło wątpliwości innych pracowników IFA i szerzyło popłoch wśród nas. 🙂 Na zajęciach sprawiał wrażenie, jakby szydził ze wszystkiego, w bezpośredniej rozmowie w cztery oczy okazywał się całkiem innym, miłym człowiekiem.
31 października, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 10 procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
1 listopada, poniedziałek – w Uroczystość Wszystkich Świętych pojechałem do Poznania na Cmentarz Junikowski, na grób mojego kolegi, Mariusza Skutnika. Znaliśmy się tylko trzy lata, pracowaliśmy w jednym pokoju w Dziale Eksportu Odlewni Żeliwa, zanim w październiku 1992 roku nie zabrał go rak. Nie byłem na pogrzebie, mieszkałem i pracowałem wtedy w Niemczech. Dzisiaj po raz pierwszy pojechałem na jego grób, który odnalazłem z trudem (Cmentarz Junikowski, na którym byłem po raz pierwszy, jest ogromny).
W drodze powrotnej zatrzymałem się w Żabnie na mszy w kościele św. Jakuba – jednym z ładniejszych w powiecie śremskim.
1 listopada, wtorek – skończyłem lekturę książki „W służbie rasizmu i bezprawia. „Uniwersytet Rzeszy” w Poznaniu (1941–1945)” Bernarda Piotrowskiego. Problematyką Reichsuniversität Posen interesuję się od dawna; dotychczas myślałem, że nie ma poświęconej mu monografii, tymczasem znalazłem wspomnianą książkę, wydaną przez UAM w 1984 roku.
Wrażenia z lektury mam mieszane. Książka ma zachwiane proporcje, zawiera zbyt dużo ogólnych informacji, niezwiązanych stricte w Uniwersytetem Rzeszy w Poznaniu; irytują też odautorskie komentarze, pełne oburzenia na politykę III Rzeszy. Praca naukowa powinna być napisana neutralnym, rzeczowym stylem.
3 listopada, środa – wreszcie uporałem się z problemem cieknącej spłuczki w moim mieszkaniu. Trwało to miesiąc. Najpierw sam wymieniłem zawór napełniający, poprawiło to sytuację tylko w niewielkim stopniu, problem leżał bardziej po stronie zaworu spustowego. Kupiłem zawór, ale tego nie potrafiłem już samodzielnie wymienić. Kiedyś za drobną opłatę takie przysługi wykonywali po godzinach fachowcy ze Spółdzielni Mieszkaniowej, kiedy poszedłem do Bura Obsługi Lokatora, powiedziano mi jednak, że już nie chcą, aby im tym zawracać głowę. Potem na ulicy spotkałem A., kiedyś magazyniera w firmie spedycyjnej, w której prowadziłem kurs angielskiego, teraz pracownika małej firmy budowlanej.
– Panie Andrzeju, niech pan da mi swój telefon, przyjdę i zrobię to panu za darmo.
Przychodził i robił to przez trzy tygodnie. Nie dotrzymywał umówionych terminów; czasami dzwonił, że nie przyjdzie, czasami nie dzwonił. Kiedy wreszcie wymienił zawór, okazało się, że przecieku w misce WC już nie ma, ale zaczęło ciec z rury łączącej spłuczkę z miską. Kupił i wymienił uszczelkę przy misce i wreszcie wydawało się, że wszystko w porządku.
– To ile jestem panu winien?
– A niech pan sam zdecyduje.
Za pracę i materiały zapłaciłem 100 złotych, a następnego dnia okazało się, że… znowu cieknie, tym razem spod dolnopłuka. Pojawił się dopiero dzisiaj, po długim weekendzie, i wymienił kolejną uszczelkę. Wreszcie załatwione, nic nie cieknie. A na koniec mój „hydraulik” zwrócił się z prośbą:
– Panie Andrzeju, pożyczy mi Pan 15 złotych na papierosy? Szef obiecał nam dzisiaj wypłatę, ale na razie nie mam. Nie chcę żadnych pieniędzy, tylko pożyczyć. Oddam.
Pożyczyłem na wieczne nieoddanie. Wynajęcie profesjonalnej firmy hydraulicznej kosztowałoby chyba więcej niże te 115 zł.
3 listopada, środa – podsumowanie października. Dochód w mojej firmie o 10 procent wyższy w porównaniu ze stanem przed epidemią.
5 listopada, piątek – wernisaż wystawy „Baier z Manieczek – ojciec nam wszystkim” w pawilonie Muzeum Śremskiego. Tytuł wystawy, którą bardzo chciałem zobaczyć, również z powodu ograniczonego czasu jej trwania (będzie prezentowana tylko do środy, 10 listopada), może wydawać się mylący. Na kilkudziesięciu czarno-białych zdjęciach autorstwa Bogusława Biegowskiego nie ma postaci Jana Baiera, który przez 30 lat, od lat 60. do 1991 roku, był dyrektorem wielkiego kombinatu rolnego w Manieczkach pod Śremem. Nie ma też żadnych zdjęć archiwalnych z tego okresu. Są tylko zdjęcia współczesnych Manieczek, ale jakże inne od widoku wsi, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, przejeżdżając przez nią w kierunku Czempinia lub Mosiny. To Manieczki nie tylko czarno-białe, ale jakby ukryte w mroku, z surowymi, pozbawionymi piękna popegeerowskimi budynkami i równie surowymi ludźmi, ich dawnymi pracownikami.
Skąd więc tytuł? Wystawa jest częścią szerszego projektu autorstwa Bogusława Biegowskiego i Rafała Nadolnego. Obaj nie pochodzą ze Śremu, ale odwiedzali nasz region wielokrotnie; w 2019 roku postanowili udokumentować historię i współczesność wsi, na którą zwrócili szczególną uwagę. Stroną fotograficzną zajął się Bogusław Biegowski; historyk sztuki Rafał Nadolny przeprowadzał natomiast wywiady z mieszkańcami Manieczek, byłymi pracownikami kombinatu, którzy wspominali też swojego dyrektora. Treści tych rozmów na razie nie znamy, mają się ukazać w wydanej w przyszłości książce (czekam na nią z niecierpliwością, będzie to bardzo cenna pozycja źródłowa dla historii ziemi śremskiej); teraz możemy zapoznać się tylko z fotografiami
Obawiam się, że fotografie Bogusława Biegowskiego mogą wywołać protest niektórych mieszkańców Manieczek; wątpię też, aby spodobały się władzom gminy Brodnica 🙂 . Nie ma w nich z pocztówkowości, słońca, kolorów życia; świadomie pominięto też Klub Ekwador, czyli wielką dyskotekę, z której Manieczki obecnie słyną. Fotografik wybrał inny sposób narracji, korzystając też z całkiem innej niż współczesne techniki fotografowania – artysta posługuje się dawną (starszą od małoobrazkowej) techniką klisz żelatynowych 4×5, które dały tak różny od współczesnej fotografii efekt. To fotografia low-key, ewokująca nastrój tajemnicy, niepokoju. Zdjęcia te nie odgrywają roli dokumentacyjnej, odzwierciedlają subiektywne widzenie świata przez artystę.
*
Po wernisażu spotkanie z autorami projektu w „Akwarium”, czyli głównej sali wystawowej Muzeum, i rozmowa o projekcie, Manieczkach, Janie Baierze. Tytuł wystawy jest cytatem z wypowiedzi rozmówców Rafała Nadolnego, którzy z ogromnym sentymentem wspominali swojego dyrektora i „dawne, dobre czasy”, kiedy w kombinacie w Manieczkach każdy otrzymywał mieszkanie, darmowe lub półdarmowe obiady, kiedy dyrekcja dbała o człowieka. Ile w tych opowieściach jest prawdy? Nie poznałem Jana Baiera osobiście; pracując w Odlewni Żeliwa w Śremie, dużo jednak słyszałem o nim i jego metodach pracy. Wtedy, w latach 80., często zestawiano Jana Baiera z dyrektorem mojego zakładu, Alfredem Babczykiem, wskazując na ich autokratyczny styl zarządzania, ale też na zasługi, które rzeczywiście położyli dla swojego zakładu.
Pamiętam zaskoczenie podczas mojej pierwszej wizyty w Manieczkach w 1987 roku; nigdy wcześniej nie widziałem tak czystej, zadbanej wioski. Manieczki były wyjątkiem na mapie Polski. Analogicznie o moim zakładzie pracy przeczytałem kiedyś w artykule w branżowym czasopiśmie, że jest to odlewnia w ogrodzie; odwiedzający nas goście podkreślali panującą wszędzie czystość i porządek, zadbaną zieleń. Zapomina się jednak o stresie, o zwykłym strachu, który towarzyszył pracownikom podczas bezpośrednich kontaktów z dyrektorem. Zapomina się też, że w tych istotnie sprawnie zarządzanych i przynoszących zyski zakładach panował, jak wszędzie w kraju, przerost zatrudnienia, a z moralnością pracy też było różnie. Ludzie pracowali wzorowo, kiedy zbliżał się kierownik lub sam dyrektor; kiedy ci oddalali się, można było odpocząć.
Podczas dyskusji z autorami padło też pytanie, czy była możliwość kontynuacji takiego stylu zarządzania i pracy jak w Manieczkach Jana Baiera. Nie, moim zdaniem nie była. Styl zarządzania przyjęty przez Jana Baiera, polegający na autokratyzmie, wyznaczaniu celów i bezwzględnym dążeniu do ich realizacji, ale też interesowaniu się sprawami swoich pracowników, dbaniu o ich prywatne potrzeby, zapewnianiu bezpłatnych mieszkań, obiadów, przypominający patriarchalną rodzinę z surowym, wymagającym, ale sprawiedliwym ojcem, był dobrym, może nawet najlepszym stylem w warunkach gospodarki państwowej, planowej realnego socjalizmu, ale wraz z jego upadkiem i nastaniem gospodarki wolnorynkowej jego kontynuacja już nie jest możliwa. W gospodarce nie potrzeba już ojców, czy to się komuś podoba, czy nie.
6 listopada, sobota – wyjazd do Akademii Muzycznej w Poznaniu na „Poranek muzyczny u mistrza Paderewskiego”. Okazją do zorganizowania imprezy, pierwszej tego rodzaju w Akademii, są urodziny patrona uczelni – Ignacy Jan Paderewski urodził się 6 listopada 1860 roku. Warto wziąć udział w imprezie, zwłaszcza że w Auli Nova ostatni raz byłem jeszcze przed pandemią, na konkursie fletowym w lutym 2020 roku.
Wyjazd rowerem o 7 rano. Już w Poznaniu zaglądam jeszcze na półkę bookcrossingu w Bibliotece Filologicznej przy al. Niepodległości, potem kieruję się w stronę Auli Nova. Do koncertu jeszcze sporo czasu, ale w holu widzę już dużo osób, które siedzą przy stolikach, obok ustawiony jest fortepian. A więc koncert nie odbędzie się w sali koncertowej, tylko w bardziej nieformalnych warunkach.  Po wejściu do budynku zajmuję miejsce przy stoliku, korzystam też z bezpłatnego poczęstunku w postaci kawy i ciasta. Po chwili dosiada się do mnie starszy pan, jak się okazuje, emerytowany profesor Akademii Muzycznej, pan Zdzisław Nowak, a tuż przed koncertem dwie młode kobiety – Włoszka (mieszka w Udine koło Wenecji) i jej koleżanka Polka, obie są doktorantkami na studiach biologicznych. Nasze przypadkowo usadowione stolikowe towarzystwo okazało się dobrze dobrane – mamy sobie wiele do powiedzenia, zwłaszcza prof. Nowak dużo mi opowiada o swojej pracy na Akademii Muzycznej (na której uczył gry na klarnecie), pracy przy organizacji konkursów muzycznych we Włoszakowicach (będę musiał kiedyś tam się wybrać, przecież to niedaleko Śremu) i innych działaniach w swoim bardzo aktywnym życiu.
Wreszcie rozpoczyna się koncert. Jak na urodziny Paderewskiego przystało, zaczyna się od menueta G-dur, jego najsłynniejszego dzieła, w wykonaniu Michała Francuza. Są też inne dzieła mistrza (koncert kończy jego nokturn), a także muzyka kameralna kompozytorów z jego epoki – fragmenty triów Władysława Żeleńskiego i Grzegorza Fitelberga w wykonaniu Michała Francuza (fortepian), Joanny Konarzewskiej (skrzypce) i Rafała Kwiatkowskiego (wiolonczela). Przyznajmy, że utwory Żeleńskiego i Fitelberga robią na mnie większe wrażenie niż Paderewskiego.  Czy wynika to z mojego szczególnego zamiłowania do muzyki kameralnej, czy też muzyka mistrza Ignacego, kiedyś bożyszcza tłumów, rzeczywiście się zestarzała? Ale cicho sza, nie wypada mówić o takich rzeczach w święto patrona Akademii. 🙂
Nie tylko dźwięki muzyki słychać na dzisiejszym poranku. Prowadzący spotkanie Mikołaj Rykowski, prorektor Akademii Muzycznej, dużo opowiada o życiu Paderewskiego, ilustrując to krótkimi filmami, a w pewnym momencie do mikrofonu jest proszony siedzący obok mnie prof. Nowak, który dzieli się swoimi wspomnieniami ze Stanów Zjednoczonych. Przy okazji wizyty w Nowym Jorku spotkał policjanta polskiego pochodzenia, który ochraniał Paderewskiego podczas jego wizyty w USA; nagrał też rozmowy z nim, które Zdzisław Nowak mógł odsłuchać. Niestety nie było możliwe ich przegranie;, byłby to bezcenny dokument w historii polskiej muzyki. Jest też oczywiście mowa o działalności politycznej Paderewskiego, a w kulminacyjnym momencie spotkania Jacek Kortus, największa gwiazda dzisiejszego poranka, odgrywa poloneza As-dur.
Po koncercie pozostajemy jeszcze chwilę przy stolikach. Prof. Zdzisław Nowak opowiada o swojej pracy i występach, nie tylko na niwie muzyki klasycznej, ale również w… zespołach rozrywkowych; grał między innymi na statkach wycieczkowych pływających po Karaibach. Włoszka z kolei wspomina, że w swojej pracy naukowej zajmuje się też śpiewem ptaków. To  też muzyka; jak zauważam, śpiewem ptaków inspirował się w swoich utworach również Olivier Messiaen.
„Poranek muzyczny u mistrza Paderewskiego”, mimo że miał raczej popularny i popularyzatorski charakter (dużą część widowni stanowili słuchacze Uniwersytetu Trzeciego Wieku z Miedzichowa), okazał się imprezą bardzo udaną. Mam nadzieję, że takie spotkania będą kontynuowane w przyszłości, no i że wreszcie ponownie kiedyś wejdę do sali koncertowej Auli Nova.
Po poranku w Akademii Muzycznej zwiedzam jeszcze krótko wystawę w Bibliotece Uniwersyteckiej poświęconą poznańskiemu karykaturzyście (wystawa niezbyt udana, nadmierne stłoczenie rysunków i ich małe rozmiary sprawiają, że trudno należycie docenić kreskę karykaturzysty, którego 100. rocznicę śmierci właśnie obchodzimy), potem wracam już do Śremu.
7 listopada, niedziela – dzisiaj po raz pierwszy w tym sezonie włączyłem ogrzewanie w moim mieszkaniu.
7 listopada, niedziela – podsumowanie tygodnia. W krótkim tygodniu po długim weekendzie liczba tłumaczeń o 20 procent niższa niż przed epidemią.
9 listopada, wtorek – dwugodzinne tłumaczenie ustne u notariusza. Na początku wszyscy nosimy maseczki, potem je zdejmujemy, trudno pić kawę w maseczce :-). Na zakończenie wszyscy podajemy sobie dłonie, jakby epidemii nie było.
– Najgorsze jest to, że będziemy musieli nauczyć się żyć z tym koronawirusem, przez długie miesiące, lata – mówi jeden z niemieckich uczestników spotkania.
11 listopada, czwartek – w Dzień Niepodległości wyjazd na mszę odpustową do kościoła św. Marcina w Śnieciskach. To jeden z ładniejszych kościołów w okolicy, byłem w nim na nabożeństwach już kilkakrotnie. Po mszy poczęstunek w postaci upieczonych przez parafian i rozdawanych rogali. Rogale nie były duże, tylko niektóre były naprawdę świętomarcińskie, to jest z nadzieniem z białego maku, w pozostałych nadzienie było inne, ale i tak były smaczne.
11 listopada, czwartek – po powrocie ze Śniecisk zajechałem jeszcze do jednostki wojskowej, gdzie z okazji święta zorganizowano dzisiaj „Dzień szacunku dla munduru”. O wojskowych mundurach podczas imprezy było niewiele, na centralnym placu jednostki wystawione były przede wszystkim pojazdy wojskowe; mimo zapowiedzi na stronie MON nie otwarto też izby tradycji jednostki, na której zwiedzenie miałem nadzieję.
– Też służyłem w wojsku, nie tu, tylko w Elblągu i Świnoujściu, byłem podchorążym, ale w latach 80. – wspomniałem żołnierzom.
– O, to były całkiem inne czasy. Dużo się pozmieniało.
12 listopada, piątek – informacja na stronie internetowej szpitala w Śremie, którą można było przeczytać wczoraj: „Szpital zachowuje możliwość odwiedzin pacjentów mimo pogarszającej się sytuacji epidemicznej w kraju. Od 12 listopada tj. piątek 2021 roku, wprowadza się możliwość odwiedzin pacjentów na wszystkich oddziałach szpitalnych tylko w godzinach od 14:00-16:00. Wyjątek stanowią: Oddział Pediatryczny, w którym wstrzymuje się całkowicie odwiedziny pacjentów, oraz Oddział Anestezjologii i Intensywnej Terapii – odwiedziny po wcześniejszym telefonicznym uzgodnieniu z lekarzem, nr telefonu…”
Informacja zamieszczona dzisiaj: „W związku z dynamicznie rozwijającą się sytuacją epidemiologiczną w kraju, wprowadza się ZAKAZ ODWIEDZIN w Szpitalu. Odwiedziny są możliwe tylko w sytuacjach wyjątkowych, po konsultacji i uzgodnieniu szczegółów z lekarzem dyżurnym lub kierownikiem oddziału”.
12 listopada, piątek – tydzień temu nawiązałem współpracę z tłumaczem z Wrocławia (sam zgłosił się do mnie). Pięć dotychczas wykonanych przez niego tłumaczeń wypadło całkiem dobrze, cena też jest korzystna. Mam nadzieję na owocną współpracę.
13 listopada, sobota – wyjazd do Muzeum Sztuk Użytkowych, czyli do Zamku Królewskiego w Poznaniu, na wystawę fotografii Sally’ego Jaffégo. Wyjeżdżam później niż zwykle, po godzinie 8, w Poznaniu zaglądam jeszcze do Collegium Novum i na plac Wolności, na Górze Przemysła jestem dopiero o 11.15. Na miejscu niespodzianka – przed wejściem do zamku stoi dość długa kolejka, której nigdy tu nie było, muszę więc ustawić się w niej i czekać. W zamku może przebywać jednocześnie tylko 50 zwiedzających; weszli najpierw ci, którzy czekali już przed otwarciem o godzinie 11.
Czas oczekiwania wykorzystuję na rozmowę z parą, która ustawiła się za mną.
– Państwo są z Poznania?
– Nie, z Gdyni. Przyjechaliśmy specjalnie na paradę świętomarcińską.
– Ale parady w tym roku, podobnie jak w ubiegłym, z powodu pandemii nie było.
– Tak, ale za to wczoraj byliśmy w muzeum rogala świętomarcińskiego. Wszystkie bilety były już zarezerwowane od tygodnia; powiedziano nam, że będziemy mogli wejść, jeśli ktoś zrezygnuje, i udało się.
– I jak państwu smakują rogale? W Poznańskiem 11 listopada wszyscy się nimi zajadają, ale osoby spoza Wielkopolski mówią czasami, że są za słodkie, za dużo lukru. No i są drogie.
– Ależ smakują! A teraz chcemy zwiedzić Zamek Królewski. To pewnie z powodu długiego weekendu tak dużo ludzi.
– Nie, zwykle kolejek tu nie ma. Jest dużo ludzi, ponieważ poznański Zamek został objęty akcją promocyjną Darmowy Listopad w Rezydencjach Królewskich i w tym miesiącu nie trzeba płacić za wstęp. Nawiasem mówiąc, ta królewskość Zamku jest trochę naciągana. Przemysł II, który zaczął budowę zamku w XIII wieku, królem Polski był niecały rok. Zamek został odbudowany, a właściwie zbudowany od nowa, według współczesnego projektu, w 2013 roku. Wśród poznaniaków wzbudza kontrowersje, zarzuca mu się nieautentyczność, jest nazywany złośliwie „Zamkiem Gargamela”…
Rozmawiamy jeszcze długo o Poznaniu, Gdyni, Rogalinie, wreszcie po 40 minutach czekania możemy wejść do środka.
*
Mimo mojego zainteresowania historią nigdy wcześniej nie słyszałem o niemieckim, a właściwie żydowskim fotografie Sallym Jaffém, działającym w Poznaniu na przełomie XIX i XX wieku. Nic dziwnego, nie słyszeli o nim chyba również zawodowi historycy. Jaffé, który był fotografem amatorem, został zapomniany, obecna wystawa w Muzeum Sztuk Użytkowych stanowi próbę przypomnienia jego działalności. Wystawa została zresztą bardzo rzetelnie przygotowana – Muzeum wydało nawet poświęconą artyście monografię Ewy Hornowskiej, którą można przejrzeć w pomieszczeniu ekspozycyjnym; na jednej ze ścian możemy ogólnie zapoznać się z biografią artysty, na przeciwległej ścianie umieszczono plan Poznania z początku XX wieku z zaznaczonymi miejscami związanymi z Jaffém.
Wystawę otwiera statut Towarzystwa Fotograficznego, którego Jaffé był współzałożycielem, w niemieckim oryginale (w Towarzystwie działali chyba przede wszystkim poznańscy Niemcy i Żydzi) i polskim tłumaczeniu. W gablotach umieszczono też kilka fotografii członków towarzystwa; większość pokazywanych prac jest jednak autorstwa samego Jaffégo – fotografie poznańskich budowli i wiejskie pejzaże, między innymi Rataj, które wtedy były podpoznańskią wsią, zdjęcia bamberek w świątecznych strojach i fotografie detali ze  znanego obrazu „Rynek poznański w roku 1838” Juliusa Knorra, oryginalne fotografie i szklane klisze, z których wykonywano pozytywy.
Jak ocenić wartość tych prac? Podobało mi się tylko kilka zdjęć – tych przedstawiających pensjonariuszy przytułku dla starców. Być może wynika to z mojej ogólnej preferencji dla przedstawień postaci ludzkich w sztuce (nie przepadam za malarstwem i fotografią pejzażową), wydaje mi się jednak, że i sama wartość artystyczna tych prac nie jest wysoka. Tytuł jednego z wykładów towarzyszących wystawie brzmi „Fotografia 1900–1910 – między piktorializmem a dokumentem”. W pracach Jaffégo rzeczywiście można odnaleźć cechy tych dwóch zjawisk, ale z piktorialistów zdecydowanie wolę prace Jana Bułhaka, a w zakresie dokumentowania świata dawnego Poznania i Wielkopolski o wiele większe zasługi położyli np. Leonard Durczykiewicz i Roman Ulatowski. Na tle ich dokonań prace Jaffégo niewiele znaczą; nie należą do sztuki, tylko już do historii sztuki.
Korzystając ze sposobności wizyty w Zamku, przypomnę sobie jeszcze ekspozycję stałą Muzeum Sztuk Użytkowych, potem wejdę – po raz pierwszy – na wieżę, aby obejrzeć panoramę poznańskiej Starówki, wreszcie powrót do Śremu.
14 listopada, niedziela – jak co kilka miesięcy w moim sklepie internetowym zamówiłem toner do drukarki. Cena z wysyłką (43,99 zł) jest o jedną trzecią wyższa w porównaniu z tym, co zapłaciłem za ten sam toner w tym samym sklepie w maju (32,89 zł).
14 listopada, niedziela – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Trędowatą” Jerzego Hoffmanna, po raz pierwszy od premiery w 1976 roku. Pamiętam ówczesne zdziwienie krytyki decyzją ekranizacji powieści, która była (i wciąż) uważana za szmirę. Książka nie była zresztą dostępna w żadnej księgarni, na bazarach sprzedawano ją po paskarskich cenach. Dzisiaj w księgarniach i w Internecie sprzedaje się o wiele gorszą literaturę… A sam film? Przykład całkiem dobrego kina popularnego ery gierkowskiej, chociaż scenarzysta nie ustrzegł się anachronizmów. Dama paląca publicznie papierosy? Zespół tańczących „girls” w skąpych ubraniach na balu arystokracji? I to wszystko na początku XX wieku, jeszcze przed I wojną światową?
14 listopada, niedziela – wernisaż wystawy fotograficznej Piotra Pieczykolana i Ireny Krzeszewskiej „Ich Śrem” w Muzeum Śremskim. Piotra i Irenę znam od 1987 roku, mieszkaliśmy w hotelu pracowniczym Odlewni Żeliwa na Przemysłowej. Ich fotografie Śremu i okolic prezentowane na wystawie są dość dobre, chociaż w ich dorobku znalazłbym ciekawsze obrazy miasta. Takiego wyboru jednak sami dokonali.
W przeciwieństwie do poprzedniego wernisażu tym razem większość publiczności nosi maseczki. Muzeum chyba o to poprosiło.
14 listopada, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie stanu sprzed epidemii.
15 listopada, poniedziałek – w zakładzie fotograficznym obok mojego bloku odebrałem zdjęcie do dowodu osobistego, które zrobiłem 10 listopada.
– Proszę patrzeć na wprost, nie uśmiechać się – dobrze. To jeszcze gratisowo zrobię panu zdjęcie portretowe, tu może pan się uśmiechać
Cztery zdjęcia do dowodu i ten „gratis” kosztowały mnie 40 złotych.  Trochę drogo w porównaniu z cenami, które znajduję w Internecie, ale cóż, wszystko drożeje. A zdjęcia wyszły całkiem dobrze.
16 listopada, wtorek – kwadrans po siódmej rano w Urzędzie Miejskim na Mickiewicza złożyłem wniosek o wydanie nowego dowodu osobistego. Termin ważności obecnego upływa w styczniu, a nie wiadomo, z jak długim okresem oczekiwania należy się liczyć.
16 listopada, wtorek – będę miał znowu sąsiada. W mieszkaniu pod dwójką pojawił się nowy lokator, jeszcze się nie wprowadził, na razie załatwia różne sprawy związane z mieszkaniem.
Pamiętam moich pierwszych sąsiadów z tego mieszkania – państwa B., którzy wprowadzili się tego samego dnia co ja, 27 listopada 2001 roku. Po kilku latach zamienili się na większe mieszkanie na 1 Maja; na ich miejsce przyszedł niestety niepracujący alkoholik z rodziną, który imprezował, usiłował pożyczać pieniądze ode mnie i innych sąsiadów. Po kolejnych kilku latach zniknął, podobno wyprowadził się do córek do Poznania; on i żona zmarli po jakimś czasie. Mieszkanie, które było własnością ich spadkobierców, córki zaczęły wynajmować, ale znowu pechowo. Najemca, młody mężczyzna, po dłuższym okresie mieszkania przepadł bez śladu, od tego czasu mieszkanie stoi puste. Po półtora roku (długi związane z eksploatacją mieszkania wciąż rosły) córki przyjechały z Poznania i musiały włamywać się do własnego mieszkania (nieuczciwy najemca zmienił tymczasem zamek). Wreszcie po kilku latach ktoś tu zamieszka.
18 listopada, czwartek – spotkanie z J. przy obiedzie w „Balbince”.
– Dzień dobry! Jest pan filologiem, to pewnie pan słyszał wiadomość. Wczoraj zmarła Jadwiga Mitręga, nauczycielka francuskiego, jeszcze chyba nie ma nekrologów. Pogrzeb będzie w Międzychodzie, skąd pochodziła. Długo chorowała.
– Nie, nie słyszałem. Co za przykra wiadomość. Tak, wiem, że chorowała na raka. Znaliśmy się od lat 90., kiedy jeszcze pracowała w liceum w Śremie.
– To pan też pracował w liceum?
– Nie, ale miałem dużo uczniów z liceum, znalem też dużo nauczycieli z tej szkoły.
– No tak, był pan wtedy znany  Śremie przede wszystkim jako nauczyciel. Ja znałem ją od 48 lat. W 1973 roku miałem 15 lat, zacząłem naukę w pierwszej klasie liceum, a pani Mitręga wtedy młodziutka, bardzo dziewczęca, zaraz po studiach, została naszą wychowawczynią.
– Tak. Była też tłumaczką przysięgłą języka francuskiego. W 2009 i 2010 roku wykonywała dla mnie tłumaczenia, ale potem wycofała się z tłumaczeń i skupiła się tylko na prywatnych lekcjach…
Wielka szkoda… Dobrze znalem panią Mitręgę, chociaż nigdy nie przeszliśmy na ty. O tym, że choruje na raka, dowiedziałem się od niej samej dopiero w październiku ubiegłego roku, kiedy zadzwoniłem do niej po śmierci Danuty Grześkowiak, drugiej tłumaczki przysięgłej francuskiego w Śremie. Potem jeszcze kilkakrotnie spotkałem ją na ulicy. Nie wyglądała źle, chociaż twierdziła, że poruszanie się po mieście sprawia jej coraz większą trudność.
19 listopada, piątek – po dziewięciu dniach odebrałem moją wieżę z naprawy (znowu nie działał w niej odtwarzacz CD).
– Trzeba było wyczyścić optykę, na szczęście obyło się bez wymiany lasera – powiedział właściciel zakładu, kasując 45 złotych.
Moja wieża ma dobre kilkanaście lat, optykę wymieniałem w niej już kilkakrotnie, tak intensywnie słucham płyt z muzyka klasyczną, których mam w swojej kolekcji dwa tysiące.
Po powrocie do domu włożyłem płytę z pieśniami Schuberta, potem drugą, trzecią, przy czwartej lub piątej odtwarzacz… znowu zaczął się zacinać.
Coraz częściej zastanawiam się nad kupnem owego sprzętu – może radia DAB+ albo internetowego?
20 listopada, sobota – zamiast wycieczki rowerowej do Poznania dzisiaj praca od czwartej rano. Mam bardzo dużo zleceń w tym tygodniu.
Tłumaczenia skończyłem przed godziną 12, w samą porę, aby o 13 pójść na wernisaż „Wystawy prac w stylu Klimta, Muchy i Łempickiej” w bibliotece w Śremie. Swoje prace wystawia 16 pań działających w miejscowym kole plastycznym, malowały obrazy i tworzyły kolaże pod kierunkiem jedyne profesjonalistki w tym gronie: kuratorki Urszuli Brylewskiej-Łukomskiej. Jak na twórczość amatorską prace są całkiem udane, szczególnie podobały mi się kolaże, spotkałem też kilkoro znajomych.
20 listopada, sobota – dzisiaj w Rudzie Śląskiej o godz. 8 została odprawiona msza w intencji moich rodziców, zamówiona przez mojego szwagra i siostrzenicę, a o godz. 10 w Międzychodzie pochowano Jadwigę Mitręgę. Nie mogłem pojechać w żadne z tych miejsc – to zbyt daleko, pozostało mi tylko połączyć się z nimi w modlitwie.
20 listopada, sobota – skończyłem lekturę „Auto da Fe” Eliasa Canettiego. Pamiętam ogromne wrażenie, jakie ta książka wywarła na mnie na III roku studiów germanistycznych; uznałem ją chyba wtedy nawet za najlepszą powieść, jaką czytałem w życiu; kiedy ją więc znalazłem na półce bookcrossingu w Śremie, bez wahania ją wziąłem.
Ponowna lektura okazała się rozczarowaniem. Co ja widziałem w tym „Auto da Fe” 35 lat temu? To studium szaleństwa, zaślepienia (tytuł oryginału brzmi „Die Blendung”), jest dość sprawnie napisane, może i jest oryginalna, ale nie porusza, nie wywołuje wzruszenia.
Mimo to nie odniosę książki na bookcrossing. Może przy trzeciej lekturze wrażenie będzie jeszcze inne? 🙂
21 listopada, niedziela – wyjazd na mszę do kościoła pw. św. Antoniego Padewskiego w Poznaniu. Praca w sobotę (od 4 rano do 12 w południe) nie pozwoliła mi na wyjazd tego dnia, na cotygodniową wycieczkę rowerową decyduję się więc w niedzielę – chcę wreszcie zobaczyć kościół, którego zwiedzenie planowałem od roku czy dwóch.
Ulicę Świętego Antoniego mijam co weekend, dojeżdżając do przejazdu kolejowego na Starołęce, ale jeszcze nigdy nie skręciłem w nią, aby dojechać do położonego 100 metrów dalej kościoła. Wreszcie przy nim jestem.
Architektura zaprojektowanego przez sławnego poznańskiego architekta Rogera Sławskiego i wybudowanego już po wojnie kościoła na pierwszy rzut oka rozczarowuje. To niby architektura współczesna, ale ta współczesność jest rodem z lat 40. i 50., obecnie sprawia wrażenie przestarzałej. Kościół przypomina odmalowaną i otynkowaną halę fabryczną, nieproporcjonalnie mała, zbyt mała jest też jego wieża.
Lepiej wygląda wnętrze świątyni. Jego monumentalizm podkreśla ciąg kolumn i pilastrów oddzielających nawy. Kasetonowy strop nawiązuje do renesansu, a witraże w oknach do gotyku. Najciekawsze są polichromie autorstwa Łucji i Józefa Oźminów – ozdobiony nimi jest cały kościół; przedstawiają one sceny starotestamentowe (w prezbiterium), drogę krzyżową (w nawach na dole) i sceny z życia patrona kościoła w wyższych partiach ścian. Szczególnie interesują mnie te ostatnie, niestety są słabo widoczne, a oświetlenie zostaje włączone dopiero tuż przed mszą i zaraz po niej gaśnie. Nie jest to wprawdzie wielka sztuka, ale kanciaste sylwetki świętych i innych postaci, wywodzące się z estetyki międzywojnia, zasługują na bliższe przyjrzenie się im i analizę – może będę miał na to kiedyś czas w lepszych warunkach.
*
Po mszy zaglądam też do kaplicy wieczystej adoracji, działającej przy kościele od ubiegłego roku, w planach mam jednak przede wszystkim pojechać jeszcze w jedno miejsce – na położony trochę dalej cmentarz parafii św. Antoniego, a właściwie tylko na jeden grób na tym cmentarzu.
Kiedy w lutym 2002 roku wybuchła głośna afera w związku z molestowaniem kleryków w seminarium duchownym przez arcybiskupa Juliusza Paetza, studiowałem w poznańskiej Szkole Tłumaczy. Temat był przedmiotem rozmów na naszym roku, poruszaliśmy go również z wykładowcami. Nie mieszkam w Poznaniu, nie wiedziałem więc, że sprawa ciągnęła się już od kilku lat, a próby jej rozwiązania, napominania arcybiskupa, były bezskuteczne. Wprawdzie pisały o tym „Fakty i Mity”, ale oskarżenia wysuwane na łamach pisma uważanego za brukowiec, nie miały większych następstw. Potrzeba było artykułu „Grzech w pałacu arcybiskupim”, opublikowanego w „Rzeczpospolitej”, aby sprawą zainteresował się Watykan.
Juliusz Paetz zaprzeczył oskarżeniom o molestowanie kleryków seminarium arcybiskupiego, rozesłał list do parafii archidiecezji z nakazem jego odczytania z ambony, było to już jednak tylko miotanie się, próby utrzymania się na stanowisku. Wielu proboszczów zignorowało ten list i nie odczytało go na mszy; pamiętam, że uczynił tak również Ryszard Adamczak, proboszcz mojej parafii na Jezioranach w Śremie, w zawoalowanych słowach wskazując w kazaniu na niewłaściwość postępowania swojego przełożonego. Już w marcu tegoż roku Juliusz Paetz ustąpił ze stanowiska.
Problem powstał po śmierci arcybiskupa w 2019 roku. Po tym, co się stało, nie można było złożyć trumny z jego zwłokami w podziemiach poznańskiej katedry, obok jego poprzedników na urzędzie, Jerzego Stroby i Antoniego Baraniaka. Ostatecznie został pochowany na cmentarzu parafialnym św. Antoniego.
Grób Juliusza Paetza można łatwo odnaleźć – znajduje się tuż przy kaplicy cmentarnej, w jednym rzędzie z grobami proboszczów parafii. Grób jest skromny – płyta z jasnego kamienia z herbem arcybiskupa i informacją, że w latach 1983-1996 pełnił urząd biskupa łomżyńskiego, a w latach 1996-2002 urząd arcybiskupa poznańskiego; na płycie dość dużo kwiatów i zniczy.
Odmawiam krótką modlitwę; chwila zadumy nad drogą życiową człowieka, który pobłądził…
*
Powrót do Śremu całkiem inną trasą, nie przez Rogalin. Dojeżdżam do ronda Minikowo, stamtąd ulicą Ożarowską w kierunku Głuszyny. Jadę między innymi polną drogą wzdłuż ogrodzenia lotniska wojskowego w Krzesinach. Za ogrodzeniem zwieńczonym drutem kolczastym (pod napięciem?) widzę jakieś budowle, być może hangary dla F-16; nie zatrzymuję się, nie przyglądam; nie chcę być posądzony o szpiegostwo na rzecz obcego mocarstwa :-). Z Głuszyny kieruję się na Daszewice, Kamionki, Borówiec, Skrzynki, wreszcie Kórnik i do Śremu.
21 listopada, niedziela – po powrocie z Poznania zdążyłem jeszcze na wernisaż wystawy rzeźby „Wodny świat” Józefa Wilkonia w Muzeum Śremskim. Wystawa jednego z najbardziej znanych w Polsce ilustratorów książek dla dzieci bardzo dobra; prezentowane są nie tylko rzeźby, ale też prace ilustratorskie: akwarele, pastele. Był też obecny sam artysta – niedługo kończy 92 lata! – który dał mi swój autograf.
21 listopada, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
22 listopada, poniedziałek – na portalu myradioonline.pl słuchałem dzisiaj radiowej Dwójki, czyli Programu II Polskiego Radia. Dwójki słuchałem na falach ultrakrótkich codziennie aż do 2007 roku, kiedy to w ramach akcji „Alokacja” w miejsce Dwójki, nadawanej dotychczas z Radiowo-Telewizyjnego Centrum Nadawczego w Górze, weszła Jedynka. Brakowało mi tego programu; miedzy innymi z powodu zniknięcia z anteny zacząłem kupować płyty z muzyką klasyczną. Obecnie Dwójka jest znowu nadawana z Góry, ale jako kanał cyfrowy, musiałbym mieć odbiornik DAB+. Może wrócę do słuchania Dwójki – tym razem w Internecie.
22 listopada, poniedziałek – skończyłem przesłuchiwanie po raz kolejny 69-płytowego boksu Schuberta. Intensywna eksploatacja odtwarzacza CD w mojej wieży spowodowała konieczność ponad tygodniowej przerwy w tym słuchaniu – musiałem oddać ją do czyszczenia.
23 listopada wtorek – znowu przesłuchałem 6-płytowy boks transkrypcji Liszta różnych kompozytorów na fortepian. Symfonia Pastoralna Beethovena w opracowaniu Liszta jest znakomita.
25 listopada, czwartek – danie dnia w „Balbince” podrożało z 16,50 zł do 18 zł. Od dawna się tego spodziewałem, w innych lokalach danie dnia jest droższe.
25 listopada, środa – coroczna wizyta u dentysty. Złe wiadomości. Czekają mnie duże wydatki…
25 listopada, czwartek – dowiedziałem się o śmierci Krzysztofa Kubiszewskiego, notariusza w Śremie. Dobrze się znaliśmy, często tłumaczyłem akty w jego kancelarii. Zmarł podczas urlopu na Seszelach, gdzie dostał zawału. Szkoda człowieka…
26 listopada, piątek – Ministerstwo Zdrowia podało, że odnotowano dzisiaj rekordową liczbę osób na kwarantannie w związku z pandemią koronawirusa – prawie 740 tysięcy. Rośnie liczba zakażonych i liczba zgonów, których są już setki dziennie. Przyznano, że duża część tych zakażeń następuje przez dzieci i młodzież, która przynosi go do domów ze szkół. A jednak rząd oficjalnie nie planuje kolejnego lockdownu, nie planuje też zamknięcia szkół. Czy dlatego, że taki drugi lockdown, podobny do tego w 2020 roku, byłby nieakceptowalny przez społeczeństwo? I czy pierwszy lockdown był błędem? – takie pytanie przeczytałem kilka dni temu na jednym z portali internetowych.
26 listopada, piątek – na Messengerze napisałem wiadomość do dziennikarki Kai Puto, która w lutym kontaktowała się ze mną, planując napisać książkę o tłumaczach w dobie transformacji ustrojowej. Przesłałem jej wtedy dużo materiałów, przeprowadziła ze mną obszerny wywiad telefoniczny, potem jednak nie kontaktowała się ze mną.
„Nie otrzymałem od Pani żadnej wiadomości. Czy to znaczy, że z planów napisania książki nic nie wyszło?”
Chyba rzeczywiście nic nie wyszło.
27 listopada, sobota – dzisiaj są nie tylko moje urodziny, ale też 20. rocznica mojej przeprowadzki na Chłapowskiego 33 – wprowadziłem się tu w moje 38. urodziny.
Przypomniała mi się rozmowa z dentystką w gabinecie stomatologicznym znajdującym się w moim bloku dwa dni temu:
– O, pan u w kapciach schodzi do gabinetu. Bo rzeczywiście, po co zakładać buty, mieszka pan piętro wyżej. Nawiasem mówiąc, ten blok zrobił się taki nieprzyjemny. Ja mieszkam na Komorowskiego, tamten blok jest starszy, ale wdaje się czystszy, bardziej zadbany.
– Ten też był czysty, zaraz po wybudowaniu, 20 lat temu, ale przez te 20 lat wewnątrz rzeczywiście nie był ani razu odmalowany. Tylko raz odnowiono elewację.
27 listopada, sobota – wyjazd na wystawę „Światło i cisza” Vilhelma Hammershøia w Muzeum Narodowym w Poznaniu. Warunki do jazdy złe. Około siódmej cały Śrem otula mgła, której o szóstej, kiedy jak zwykle wyszedłem na zakupy do „Biedronki”, jeszcze nie było. Mgła będzie mi towarzyszyć aż do Wiórka i Czapur, czyli praktycznie przez całą drogę; muszę włączyć oświetlenie w rowerze. Krótko po 11 jestem przed gmachem Muzeum.
Wernisaż wystawy „Światło i cisza” Vilhelma Hammershøia odbył się 21 listopada i miał bardzo uroczystą oprawę – wziął w nim udział minister Piotr Gliński i ambasador Danii, co świadczy o wadze, jaką Muzeum przykłada do nowej wystawy; jest ona przedstawiana jako jedno z najważniejszych wydarzeń kulturalnych tego roku w Poznaniu. Czy słusznie?
Duński malarz Vilhelm Hammershøi (1864–1916), którego twórczość zwracała uwagę za życia, ale po jego śmierci w dużej mierze popadła w zapomnienie, w ostatnich latach spotyka się z ponownym zainteresowaniem krytyków i marszandów. Wystawy jego dzieł zorganizowały m.in. muzea w Niemczech, USA, Kanadzie, Japonii. W Polsce jego malarstwo jest prezentowane o raz pierwszy.
Wystawa, której kuratorką jest Martyna Łukasiewicz, jest bardzo dobrze, profesjonalnie przygotowana. Na parterze starego gmachu Muzeum otwiera ją szczegółowe kalendarium życia artysty, w pomieszczeniu obok możemy zobaczyć filmy, w których historycy sztuki wypowiadają się o jego twórczości; na planszach zilustrowano nawet aspekty techniki malarskiej Hammershøia. Po ich obejrzeniu możemy przejść na wystawę na górnej kondygnacji Muzeum.
Z kilku sal ekspozycyjnych najciekawsza jest pierwsza, prezentująca przede wszystkim portrety, a także zamknięte wnętrza, które Hammershøi często malował. Widać tu najlepiej cechy stylu artysty: stonowane barwy (dominują odcienie szarości, błękitu, brązu, zieleni), na tle wnętrz widzimy postaci mężczyzn i kobiet, często odwrócone tyłem, a więc w ujęciu bynajmniej nieportretowym. To odwrócenie nadaje pewną aurę tajemnicy, niezwykłości tym obrazom, wskazuje też jednak, że dla artysty równie ważne jak przedstawienie człowieka było przedstawienie wnętrza, w którym on akurat przebywa, pracuje, a w tym wnętrzu ukazanie różnych efektów światła.
Pozostałe sale nie wywierają już takiego wrażenia. Krajobrazy – miejskie i wiejskie, pozbawione sztafażu – są dla mnie zwykłymi pejzażami, chociaż artysta stosuje w nich te same rozwiązania kolorystyczne  co w portretach i obrazach wnętrz. Trochę rozczarowują też rysunki (przeważnie węglem na papierze); podobał mi się tylko jeden: przedstawiający odwróconą kobietę wyglądająca przez okno.
Twórczość Hammershøia stoi jakby na pograniczu sztuki tradycyjnej, XIX-wiecznej i współczesnej, datującej się od impresjonizmu. Z tą pierwszą łączą ją tradycyjne techniki malarskie, z tą drugą psychologizm tych portretów, jakby dążenie do uchylenia rąbka tajemnicy człowieka i świata, w którym pracuje. Nie jest to sztuka olśniewająca w swoim wyrazie, trudno też Hammershøia nazwać genialnym artystą, ale – przynajmniej w niektórych dziełach – warta zobaczenia i kontemplacji.
27 listopada, sobota – skończyłem lekturę „Chłopca z Georgii” Erskine’a Caldwella. Ten zbiór humoresek, świat amerykańskiego Południa, widziany oczami małego chłopca, wydany po polsku rok przed moim urodzeniem (1962), okazał się o wiele ciekawszą i przyjemniejszą lekturą niż przeczytane przeze mnie ostatnio „Poletko Pana Boga” tegoż autora. Książkę zachowam, nie zaniosę jej na regał bookcrossingu jak „Poletko”.
28 listopada, niedziela – przerwałem lekturę „Herkulesa z mojej załogi” Roberta Gravesa, zaledwie po dwóch rozdziałach.
Z twórczości tego pisarza znałem dotychczas tylko „Mity greckie”, przeczytałem kilka lat temu. Książka jest nieznośna w lekturze, z trudnością przez nią przebrnąłem. Jest zbyt obszerna (700 stron dużego formatu, wydana w tzw. serii ceramowskiej), zbyt szczegółowa i rozwlekła. Najgorsze w niej są jednak komentarze Gravesa do mitów, często dłuższe od samych mitów. Komentarze w zamiarze naukowe, moim zdaniem są pseudonaukowe. Graves był zwolennikiem hipotezy o fazie matriarchatu w historii ludzkości. Często powołuje się w nich na Frazera i jego „Złotą gałąź” (Graves miał bardzo podobne poglądy do Frazera) i jemu podobnych badaczy. Współczesna antropologia kulturowa nie potwierdza tych wydumanych prób interpretacji mitów przez Gravesa.
Kiedy zabrałem się teraz do „Herkulesa…”, stwierdziłem to samo – bajdurzenie autora o bogini, matriarchacie. Szkoda znowu marnować czas.
28 listopada, niedziela – na kanale „Kultura 2” wysłuchałem w całości preludiów i fug z drugiego tomu „Das wohltemperierte Klavier” Bacha w wykonaniu Andrása Schiffa na koncercie podczas The Proms. Jednak wolę wykonanie Rosalyn Tureck.
28 listopada, niedziela – przeczytałem „Rady dla córki” Zofii z Czartoryskich Zamoyskiej. Książeczka bez większej wartości, zachowam ją tylko ze względu na osobę autorki – córki Izabeli Czartoryskiej z Puław. Zainteresowało mnie też wydawnictwo – Instytut Edukacji Narodowej, który na końcu książki wśród innych swoich pozycji zareklamował m.in. „Pannę chrześcijankę” ojca Mariana Pirożyńskiego. Marian Pirożyński? Toż to autor słynnego poradnika „Co czytać?”, z którego nabijał się Tadeusz Boy-Żeleński. Jak widać, wydawnictwo specjalizuje się w kuriozach, chociaż wydawanych, z pozycji prawicowych, w dobrej wierze.
28 listopada, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
30 listopada, wtorek – pierwszy śnieg tej zimy, śnieg z deszczem.
3 grudnia, piątek – wizyta u dentysty. Leczenie czterech zębów w niecałą godzinę kosztowało mnie 710 zł. A w styczniu czekają mnie jeszcze większe koszty – kiretaż. Czy winne jest jedzenie jabłek – po kilka dziennie od kilku lat? Będę musiał zastanowić się nad moją dietą.
4 grudnia, sobota – pierwszy śnieg w Śremie, prawdziwy śnieg, nie śnieg z deszczem. Spowodowało to niestety konieczność pozostania w domu, nie chcę przewrócić się podczas jazdy na rowerze. Pierwszy weekend bez wyjazdu od długiego czasu.
4 grudnia, sobota – podsumowanie miesiąca. Dochód z tłumaczeń w listopadzie na poziomie sprzed epidemii.
5 grudnia, niedziela – myślałem, że dzisiaj uda się wyjechać na wycieczkę; niestety, znowu prószy śnieg.
5 grudnia, niedziela – po zaleceniu przez dentystkę dzisiaj w Internecie zamówiłem szczoteczkę soniczną – pierwszą w moim życiu.
5 grudnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 10 procent wyższa w porównanu ze stanem przed epidemią.
7 grudnia, wtorek – skończyłem przesłuchiwanie kompletu symfonii Mendelssohna. Ciekawostką są symfonie na orkiestrę smyczkową, które pisała też Grażyna Bacewicz czy Mieczysław Wajnberg. Wolę jednak klasyczne symfonie, klasyczne w podwójnym znaczeniu tego słowa – napisane w epoce klasycyzmu i na pełen zestaw instrumentów.
7 grudnia, wtorek – rząd znowu ogłosił obostrzenia w związku z pandemią. Na szczęście muzeów i galerii sztuki (jeszcze) nie zamykają.
10 grudnia, piątek – dzisiaj po raz pierwszy umyłem zęby szczoteczką soniczną, którą wczoraj odebrałem z poczty. Dziwne wrażenie, ale myślę, że się przyzwyczaję…
10 grudnia, piątek – ile śniegu dzisiaj w Śremie! Pogoda jak zimą w Puławach.
11 grudnia, sobota – wyjazd na kolejny spektakl Krakowskiego Salonu Poezji Anny Dymnej w Teatrze Muzycznym w Poznaniu. Tym razem Beata Ścibakówna będzie czytać poezję Jana Kasprowicza.
Wyjazd rano przy pięciu stopniach mrozu – dawno nie jechałem do Poznania w tak niskiej temperaturze. Przez całą drogę zaśnieżony krajobraz, któremu urody dodaje blask słońca. Drogi, również te powiatowe, są odśnieżone; drogi rowerowe niestety tylko częściowo. Chwilami muszę jechać bardzo wolno, aby się nie przewrócić. O jedenastej jestem w Poznaniu.
Do Jana Kasprowicza mam stosunek ambiwalentny. Cenię jego przekłady, których dokonywał ze starożytnej greki, angielskiego, francuskiego, niemieckiego i innych języków; do jego twórczości poetyckiej nie mogę się jednak przekonać, nie mogłem już w III klasie liceum, w której Kasprowicz był na liście lektur. Nie podobały mi się wprawdzie wiersze też innych luminarzy poezji tego okresu: Kazimiera Przerwy-Tetmajera, Leopolda Staffa, Bolesława Leśmiana, Stanisława Wyspiańskiego. Dziwne to, bo wszystkich tych pisarzy cenię za inne uprawiane przez nich gatunki (opowiadania „Na skalnym Podhalu” Przerwy-Tetmajera, dramaty i cała twórczość plastyczna Wyspiańskiego) albo za ich późniejsze tomy poezji (Staff, Leśmian). Okres Młodej Polski to wielkie dzieła dramatu (wspomniany Wyspiański, Zapolska) i prozy (Żeromski, Reymont), niestety, jeśli chodzi o poezję, jest w niej coś immanentnego, co sprawia, że nie jest już ona aktualna, atrakcyjna.
Nie przeszkadza to temu, że postać Kasprowicza interesuje mnie od dawna, chociaż raczej z przyczyn pozaliterackich. Kasprowicz wywodził się z Kujaw, dawnego zaboru pruskiego, Wielkiego Księstwa Poznańskiego, był też związany z Poznaniem, gdzie w Gimnazjum św. Marii Magdaleny zdał maturę. Kilkakrotnie byłem w Inowrocławiu, podczas tych wycieczek wpadałem też do muzeum imienia poety. Od dawna chcę też odwiedzić oddział muzeum – dom Jana Kasprowicza w Szymborzu. Kiedyś nie było okazji, a kilka lat temu dowiedziałem się, że z powodu remontu placówka została zamknięta, nie wiadomo, na jak długo.
Spektakl w Teatrze Muzycznym w Poznaniu niestety potwierdził moje wcześniejsze przemyślenia z lektury tych wierszy. Beata Ścibakówna jest bardzo dobrą aktorką, jej interpretacje są trafne, ale i ona nie potrafiła mnie przekonać do poezji Kasprowicza. Za dużo w nich cierpiętnictwa, użalania się nad losem prostego człowieka, metafizyki, która wcale nie jest głęboka. A jeśli chodzi o wiersze o Tatrach, z których tak słynie Kasprowicz, mogę tylko powiedzieć, że bardziej przemawia do mnie obraz literacki stworzony przez Przerwę-Tetmajera w „Na skalnym Podhalu”.
Na zakończenie spektaklu ustawiam się jeszcze kolejce po autograf Beaty Ścibakówny i zamieniam kilka słów z panią ze Stowarzyszenia Przyjaciół Twórczości Jana Kasprowicza, która sprzedaje książki poety i jemu poświęcone. Zainteresowała mnie też informacja podana przez prof. Wiesława Ratajczaka we wstępie do spektaklu – za tydzień na poznańskiej polonistyce odbędzie się maraton czytania Kasprowicza. Może wpadnę… 🙂
Powrót do Śremu, znowu w śniegu. Temperatura jednak wzrosła – po powrocie termometr wskazuje zero stopni.
12 grudnia, niedziela – podczas porannej mszy w mojej parafii w ogłoszeniach duszpasterskich podano, że i w tym roku nie będzie kolędy. Cóż, koronawirus znów szaleje.
12 grudnia, niedziela – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Dworzec dla dwojga” Eldara Riazanowa. Widziałem go dotychczas tylko raz, chyba w latach 80., pamiętałem więc tylko pojedyncze sceny. Radziecki komediodramat z 1982 roku, ostatniego roku rządów Breżniewa, bardzo dobry, świetnie zagrany; chociaż zrealizowany na ładnych parę lat przed pierestrojką, w krzywym zwierciadle ukazujący życie w Związku Radzieckim.
12 grudnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 22 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
13 grudnia, poniedziałek – dzisiaj mija 40. rocznica stanu wojennego i jednocześnie 27. rocznica mojego zwolnienia się z Odlewni Żeliwa. Mój ostatni dzień pracy w tym zakładzie przypadł 13 grudnia 1994 roku, w 13. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Trudno wyobrazić sobie bardziej feralną datę na rozpoczęcie nowej drogi w życiu, a jednak decyzje o założeniu własnej firmy i ostatecznym zerwaniu z pracą na etacie okazały się słuszne.
17 grudnia, piątek – wyjazd na tłumaczenie ustne do X. Polak żeni się z Hinduską, przed planowanym ślubem muszą załatwić formalności w tamtejszym USC. Dość rzadko tłumaczę śluby, na których panna młoda jest cudzoziemką, dominuje sytuacja odwrotna, ale i takie się zdarzają. Przyszła panna młoda cały czas trajkoce w samochodzie, zaprasza mnie na ślub religijny w świątyni hinduskiej (w Polsce, nie w Indiach), dzisiaj chce mnie częstować czymś do jedzenia, picia. I ta jej rozbrajająca uwaga na początku, po wejściu do samochodu:
– O jej, ale pan cicho, delikatnie mówi!
– Przyzwyczajona jest, że wszyscy mówią głośno, krzyczą – wyjaśnia, uśmiechając się przyszły pan młody. – Ona wszystkich zaprasza, chce częstować, taka kultura.
A w USC w X niestety niczego nie załatwiliśmy – brakowało jednej pieczątki na dokumencie.
18 grudnia, sobota – wyjazd na „Maraton czytania Jana Kasprowicza” w Collegium Maius w Poznaniu. O maratonie dowiedziałem się na przedstawieniu Krakowskiego Salonu Poezji w Teatrze Muzycznym w Poznaniu tydzień temu; we wstępie do spektaklu polecał go prof. Wiesław Ratajczak. I chociaż nie bardzo podobały mi się te wiersze czytane wtedy przez Beatę Ścibakównę, postanowiłem skorzystać z zaproszenia.
Wyjazd o 7.40. Pogoda lepsza niż tydzień temu, nie ma mrozu ani śniegu, bez przeszkód docieram więc do Poznania. Budynek Collegium Maius jest w centrum miasta, przy ulicy Fredry.
Podczas mojego 34-letniego mieszkania w Wielkopolsce może raz czy dwa zajrzałem do tego gmachu, ale nie zagłębiałem się w jego wnętrza, nie wychodziłem poza główny hol. Dopiero teraz mam okazję zobaczyć go dokładniej. Neobarokowy budynek, wzniesiony przez Prusaków podczas budowy Dzielnicy Cesarskiej na przełomie XIX i XX wieku jako siedziba Komisji Kolonizacyjnej, po I wojnie światowej przejęty przez Uniwersytet Poznański, po II wojnie zajmowany głównie przez Akademię Medyczną, obecnie jest siedzibą Wydziału Filologii Polskiej i Klasycznej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Położony tuż koło opery jest jednym z ciekawszych architektonicznie gmachów w centrum Poznania. Może kiedyś będę miał okazję poznać dokładniej jego wnętrza, teraz spieszę do przyziemi, do Sali Teatralnej, gdzie odbędzie się maraton.
W sali jest około 20 osób. Z widzenia znam tylko prof. Wiesława Ratajczaka; domyślam się tylko, że inne osoby też są związane z poznańską polonistyką albo przyjechały tu, aby czytać utwory Kasprowicza (uczestnicy musieli się wcześniej zarejestrować i zgłosić czytany utwór). Maraton został zorganizowany przez Zakład Literatury Pozytywizmu i Młodej Polski Instytutu Filologii Polskiej UAM i dwie organizacje o ciekawych nazwach: Stowarzyszenie Zielona Grupa i działające przy IFP Koło Naukowe Cyklistów & Findesièclistów. Oba w ogóle do tej pory mi nieznane; jak się okaże, przygotowały dzisiaj całkiem ciekawe wydarzenie.
We wstępie do maratonu prowadzący przedstawia kulisy jego powstania. Maraton, będący częścią finansowanego przez samorząd i UAM projektu „Wielkopolskie Ścieżki Kasprowicza”, miał odbyć się już rok temu, na 160. rocznicę urodzin poety, ale z wiadomych powodów (pandemia) nie doszedł do skutku. Jednym z głównych celów wydarzenia ma być też przypomnienie postaci pisarza, którego twórczość obecnie jest trochę zapomniana, a przed wojną była przecież bardzo istotna dla Poznania i poznaniaków. Urodzony w kujawskim Szymborzu, w zaborze pruskim, Kasprowicz zdał maturę w poznańskim Gimnazjum Marii Magdaleny, potem był wprawdzie związany przede wszystkim z Lwowem i Zakopanem, po jego śmierci wdowa przekazała jednak Poznaniowi obszerny, liczący ok. 5000 tomów, bibliofilski księgozbiór Kasprowicza, który stał się zaczątkiem utworzonego tu Gabinetu Jana Kasprowicza, niestety bezpowrotnie zniszczonego w czasie II wojny światowej.
Wreszcie przechodzimy do deklamacji, które otwiera dziekan Wydziału Filologii Polskiej. Potem wiersze i inne utwory recytują kolejne osoby, zarówno zgromadzone w sali jak i online – łączymy się z różnymi miejscami w Polsce i za granicą. Połączenia niestety czasami zawodzą, z częścią zgłoszonych uczestników nie udaje się połączyć. Bardzo szeroki jest przekrój czytających (są wśród nich profesorowie, pracownicy naukowi, studenci, pracownicy instytucji kultury, właściciel antykwariatu spod Poznania), jak też i przekrój utworów – czytane nie są tylko wiersze, również listy poety, fragmenty prozy, nawet dramatu („Marchołt gruby a sprośny”). Dominują utwory mniej popularne, do tej pory mi nieznane.
Im dłużej słucham tych utworów, tym większą uwagę zwracam na ich urodę. Wrażenie z dzisiejszego maratonu jest całkiem inne niż ze spektaklu sprzed tygodnia. Jest tak dzięki deklamującym, którzy chociaż żaden nie jest zawodowym aktorem, recytują nierzadko z prawdziwym talentem aktorskim i ekspresją; główną przyczyną jest chyba jednak wspomniana różnorodność czytanych utworów. Nie ma wierszy o Tatrach, są za to wiersze o Gople, nawiązujące do wielkopolskiego i nie tylko krajobrazu, inspirowane twórczością ludową i troską o prostego człowieka. Wreszcie jest nie tylko liryka, ale i dużo epiki – ta podoba mi się najbardziej.
Ale dzisiejszy maraton to nie tylko recytacje. Mamy okazję zapoznać się z nowo wydaną  przez UAM książką poświęconą Kasprowiczowi („Wykrzesać pokrewieństwo burzy. Drogi Jana Kasprowicza do wielkości”), krótką etiudą filmową, stylizowaną na kino nieme, poświęconą poecie, nawet z przedstawieniem teatru kanishibai, opowiadającym o życiu Kasprowicza – to ostatnie jest przeznaczone raczej dla młodszych widzów.
Kiedy zbliżamy się do końca maratonu, prowadzący zaprasza do odczytania utworów również osoby, które wcześniej się do nie zarejestrowały. Zgłaszam się; przewidując taką .możliwość, przygotowałem tekst.
– Przede wszystkim przepraszam za mój ubiór, ale przyjechałem tu specjalnie rowerem ze Śremu, aby wziąć udział w spotkaniu. Swój pobyt tu zawdzięczam prof. Ratajczakowi, który poinformował o maratonie na spektaklu w Teatrze Muzycznym tydzień temu. Nie przygotowałem żadnego wiersza Kasprowicza, tylko jego przekład. Kasprowicz był też tłumaczem, tłumaczył z wielu języków, miedzy innymi angielskiego. Odczytam teraz jego prolog do „Romea i Julii” Szekspira.
Po lekturze dodaję:
– Jestem też winien wyjaśnienie, dlaczego wybrałem przekład, a nie wiersz. Przyznam, że do tej pory miałem dość sceptyczny stosunek do Kasprowicza. Nie lubiłem jego wierszy, które w liceum wydawały mi się nudne, pretensjonalne. Dzisiejszy maraton zmienił ten stosunek; wysłuchałem dzisiaj kilku utworów, które naprawdę mi się podobały.
– Bo taki był jeden z celów tego maratonu – śmieje się prowadzący, po audytorium nagradza mnie brawami.
Jednym z końcowych akordów maratonu jest uchwala o powołaniu Wielkopolskiego Oddziału Stowarzyszenia Przyjaciół Twórczości Jana Kasprowicza (główna siedziba stowarzyszenia jest w Zakopanem). Nie jest to wprawdzie formalna uchwała w formie pisemnej, tylko głosowanie zgromadzonych przez aklamację, czyli zgodne podniesienie rąk; rozumiem jednak, że takie sformalizowanie również wkrótce nastąpi.
Po trzygodzinnym maratonie zaglądam jeszcze do biblioteki wydziału, w której jeszcze nigdy nie byłem, potem rowerem przejeżdżam na jarmark bożonarodzeniowy na placu Wolności, wreszcie powrót do Śremu, niestety już w ciemnościach – za trzy dni przesilenie zimowe, mamy teraz jeden z najkrótszych dni w roku.
*
Jakie utwory czytano na maratonie? Jak napisałem, bardzo różne. Przytoczmy tu dwa, których wysłuchaliśmy:
Pierwszy to „Szwaczka”:
Była szwacz­ką — zna­łem tę dziew­czy­nę —Pra­co­wa­ła od świ­tu do nocy,O, i nie­raz przez noc aż do świ­tuWarr!… dep­ta­ła — warr!… warr!… warr!… — ma­szy­nę.A śród war­ku ma­szy­ny i zgrzy­tu,Gdy go­dzi­na go­ni­ła go­dzi­nę,Gdy sztych zni­kał — sztych!… sztych!… sztych!… za szty­chem,By się skar­żyć na los swój sie­ro­cyNie zo­sta­ło jej cza­su chwi­lecz­ki.Zresz­tą, ko­muż się skar­żyć?… Nie­bio­som,Co pa­trza­ły wąz­ki­mi skra­wecz­kiPrzez je­dy­ne okien­ko iz­deb­ki?Może słoń­cu, co zło­tym prze­py­chemWill za­miej­skich zdo­bi­ło fa­sa­dy,Ru­bi­no­wą zle­wa­ło je rosą,Lecz tu w mie­ście, przez ten cię­żar lep­kiPo­dwór­ko­wych wy­zie­wów, przez czar­ne,Gę­ste dymy fa­brycz­ne, przez zwar­teSzczy­ty do­mostw, pię­trzą­cych się har­do,Nie umia­ło się prze­drzeć na zwia­dy:Ja­kie pły­ną tu łzy nie­otar­te,Ile wes­tchnień tu idzie na mar­ne,Ile serc tu zdep­ta­nych po­gar­dą!Może z ludź­mi po­dzie­lić się skar­gą?Dla niej lu­dzi nie było na świe­cie.Któż z nich pa­trzy na bra­ta lub sio­strę,Gdy na bra­cie lub sio­strze ru­pie­cie?Czę­sto ra­czej go­dzi­ły w nią ostreSa­lo­no­wych anie­lic wy­rzu­ty,Tak nie­zgod­ne z ró­żo­wa­ną war­gą,Że chla­mid­ka nie­do­syć jest grec­ką,Tro­chę na­zbyt za­pię­tą do góry,Że haft ja­kiś nie­do­syć ze­snu­ty…I swa­wol­ną nie­raz czu­ła rękę,Gdy na pań­skie, roz­piesz­czo­ne dziec­koPrzy­mie­rza­ła je­dwab­ną su­kien­kę,Za to zło­ty — to w sam raz dzie­wu­sze!Trze­ba cno­cie sil­ne sta­wiać mury:Zbyt­ki ro­dzi za­ro­bek nie­trud­ny,A w zbyt­kow­nej ży­cia za­wie­ru­szeJak­żeż ła­two paść, gdy dro­ga śliz­ka;Gdy wy­stęp­ku ob­raz tak jest złud­ny,Jak­żeż ła­two pie­kiel­ny­mi ślu­byNa wiek wie­ków złą­czyć się z wy­stęp­kiem!Inni zno­wu, któ­rym ser­ce ści­skaWi­dok nę­dzy, przy­odzia­nej strzęp­kiem,Cóż po­mo­gą swo­je­mi ra­chu­by,Gdy wie­czy­ste ze ży­ciem za­pa­syNa czyn­niej­sze nie po­zwo­lą wspar­cie,Prócz na ci­che, mil­czą­ce współ­czu­cie?Więc też pa­trząc na drżą­cą z po­śpie­chu,Jak­by szpi­lek łech­ta­ło ją kłu­cie,Gdy su­nę­ła na mia­sto z ro­bo­tą,Ski­nął gło­wą i wes­tchnął: »bie­du­la!Szko­da lat tych i szko­da tej kra­sy!Szko­da… ry­chło zo­sta­ła sie­ro­tą:Los, co bied­nych tak sma­ga za­żar­cie,Co w nędz ludz­kich lu­bu­je się echu,Co jak wi­cher pół­noc­ny wciąż hulaNa zmierz­wio­nym łzą i krwią za­go­nie,Pod­ciął ojca, za­nim doj­rzał kło­sem.Mat­ka po­szła gdzieś we świat — do służ­byKto wie, ja­kim świat ją da­rzy lo­sem,Już tak daw­no, jak nie daje wie­ści,Może w tro­skach nie­prze­spa­nych to­nie,Może leje łzy, ode krwi krwaw­sze —Świat ma­lucz­kich piesz­czo­tą nie pie­ści —Może nę­dze przy­szły dla niej w druż­byI złą­czy­ły ją z mę­żem — na za­wsze…«Praw­da… Wio­sny po­ra­nek ró­żo­wy,Co jest by­tów roz­wi­ciem, jest śpie­wem,Łech­ta­ją­cym ta­jem­ną głąb du­szy,Że się du­sza, jak har­fa, roz­gry­waW takt na­mięt­ny, roz­kosz­ny, a zdro­wy,I ją owiał ser­decz­nym po­wie­wem.Toć zwierz w polu i ptak w le­śnej głu­szy,Ro­bak w zie­mi, ze stwo­rzeń naj­lich­szy,Wskróś od­czu­wa wpływ słoń­ca i wio­sny,Wskróś za słoń­cem i wio­sną się zry­wa,Łącząc w płod­ny się so­jusz mi­ło­sny…Miał­byż czło­wiek się oprzeć tej sile?Na­wet nę­dza, co, jak sza­tan, wi­chrzyW szla­chet­niej­szych po­pę­dów har­mo­niiI szla­chet­nych na zbrod­ni po­chy­łośćAch! tak ła­two po­su­wa — co w toniObo­jęt­nych wy­rze­czeń za­nu­rzaLudz­kich pra­gnień po­tęż­ne okrę­ty,Nie po­wstrzy­ma mi­ło­ści w za­pę­dzie,Nie po­cho­wa na­tu­ry w mo­gi­le:Tak po­tęż­ną w czło­wie­ku jest mi­łość,Roz­bu­dzo­na tak sil­ną na­tu­ra!…Więc i szwacz­ka, roz­kwi­tł­szy jak róża,Stroj­na w wszyst­kie mło­do­ści po­nę­ty,Skosz­to­wa­ła roz­kosz­nej ucie­chy.Mi­łość była spo­koj­na i zwy­kła,Tem sil­niej­sza, że była spo­koj­ną;Czy­sta, bia­ła, jak pie­rze ła­bę­dzieI ła­god­na jak ob­raz anio­ła:Szał ner­wo­wy i roz­pacz po­nu­ra,Po­chy­lo­na, wy­bla­dła i ni­kła,Któ­rej oj­cem jest ro­mans fran­cu­ski,Serc ich sztucz­ną nie drę­czy­ły woj­ną.On był tra­garz, na spichrz dźwi­gał wory,Czy­ścił zbo­że i po­py­chał wóz­ki,Łado­wa­ne chłop­skich łez owo­cem.Nie był pięk­ny, jak­kol­wiek we­so­łaTwarz po­czci­wość zdra­dza­ła i ser­caSzla­chet­ne­go świe­ci­ła od­bi­ciem.Był jej oj­cem w tem ży­ciu sie­ro­cem,Był jej ser­cem, jej du­szą, jej ży­ciem.Każ­dy wie­czór, po pra­cy, przy­cho­dził,Przy­niósł chle­ba i sera; z za­rob­kuGrosz od­pa­dły jej da­wał — we­se­leMie­li za to wy­pra­wić, gdy wio­snaNową zie­leń po zie­mi roz­ście­le.Lecz los, świe­żych na­dziei odzier­ca,Los, co żyto, nim wią­żą je w snop­ku,Tłu­cze gra­dem i kwia­ty, nim spło­nąBarw sło­necz­nych ru­mień­cem, po­de­pce,Bez li­to­ści w to szczę­ście ugo­dził…Za­wi­ta­ła znów dola ża­ło­sna:On, pod twar­dym na­ci­skiem cię­ża­ru,Padł i ży­cie za­koń­czył w szpi­ta­lu;Jej z chwi­lo­wej sło­dy­czy i z cza­ru,Co wy­peł­niał na­dzie­ją jej łono,Po­zo­sta­ła li go­rycz, złu­dze­nie,Ju­tra strasz­na nie­pew­ność i żaluŁzawy po­tok, tłu­mio­ny gwał­tow­nie,Za do­by­tek, dzie­ciąt­ko w ko­leb­ce,Wsty­du krwa­we, za­pa­lo­ne głow­nie,I po­boż­na po­gar­da — za mie­nie.Była szwacz­ką — zna­łem tę dziew­czy­nę —Pra­co­wa­ła od świ­tu do nocy,O, i nie­raz przez noc, aż do świ­tu,Warr!… dep­ta­ła — warr!… warr!… warr!… ma­szy­nę.A śród war­ku ma­szy­ny i zgrzy­tu,Gdy go­dzi­na go­ni­ła go­dzi­nę,Gdy sztych zni­kał — sztych!… sztych!… sztych!… za szty­chem,Nie zo­sta­ło jej cza­su ni chwi­li,By się skar­żyć na los swój sie­ro­cy.Któż jej ży­cie sa­mot­ne umi­li,Gdy naj­droż­szych grób za­mknął na wie­ki,A dzie­ci­na w przy­tuł­ku pod­rzut­ków?Łzą za­cho­dzą znu­żo­ne po­wie­ki,Pierś przy­tła­cza cięż­kie brze­mię smut­ków —Wszyst­ko zno­si w mil­cze­niu prze­ci­chem:Może lep­szych do­cze­ka się cza­sówI lep­sze­go do­ro­bi się chle­ba,Wszak­żeż trud­ny za­wsze jest po­czą­tek…Do­ro­bi­ła się znacz­nych za­pa­sów.Czte­rech de­sek — za cały ma­ją­tek,Czte­rech dzia­dów za całą dru­ży­nę;Wszak to do­syć, cóż jej wię­cej trze­ba?Była szwacz­ką… zna­łem tę dziew­czy­nę…
Drugi to „Święty Jerzy (malowanka na szkle)”
W naszym górskim domuU jodłowej ścianyWisi święty Jerzy,Na szkle malowany.Kto nie wierzy — niech nie wierzy:Ale święty Jerzy,Najpierwszy z rycerzy,Na swoim rumakuPędzi do ataku.Hucznie i buńczuczniePodniósł swoją włócznię,Ażeby zwysokaUderzyć na smoka,Który pod nim leży:Święty Jerzy,Najpierwszy z rycerzy,Na swoim rumakuPędzi do ataku.Bez lęku i strachu,A pełen rozmachuBył ten majster, ten konował,Co konia zmajstrował:Troska go nie chwyta,Że koniowi w rybie płetwyRozmazał kopyta.Kto nie wierzy, niech nie wierzy;Ale święty Jerzy,Najpierwszy z rycerzy,
Na swoim rumakuPędzi do ataku.Jeździec w swym zapaleNie troszczy się wcale,Trwoga go nie chwyta,Że koń nie kopyta,A jeno rybie ma skrzele,Co tu gadać wiele:Kto nie wierzy, niech nie wierzyA tu święty Jerzy,Najpierwszy z rycerzy,Na swoim rumakuPędzi do ataku.Smok się pod nim wije,Tratuje lilije,Które naród mnogiJeźdźcowi pod nogiRzucił w swej wdzięczności,Ludzie zwykli, prości.Lecz on w swym zapaleNie troszczy się wcaleO girlandy i o wieńce,Jeno, aż rumieńceWyszły mu na lica,Mknie, jak błyskawica,Na swoim rumakuPędzi do ataku.Kto nie wierzy, niech nie wierzy,Ale święty Jerzy,Najpierwszy z rycerzy,Na swoim rumakuPędzi do ataku.
Wnet nadeszła pora,Że zakłuł potwora,I, by nowe mieć przygody,Święty Jerzy, rycerz młody,Ze serca nakazuWyrwał się z obrazu,I przez rowy i przez płotyDo świeżej pędzi roboty.Z wiatrami w zawodyPędzi rycerz młody;Kto nie wierzy, niech nie wierzy:Ale święty Jerzy,Najpierwszy z rycerzy,Na swoim rumakuPędzi do ataku.Przecież gdy tak pędzi,Na szerokiej drodzeWydarzyło się nieszczęścieDzielnemu niebodze:W złą godzinęSpotkał babę starowinę,Rzekł: — „W te tropyUsuń precz te swoje stopyTy babo-starucho!“Ale ona głucho,Jak rozbity dzban:— „Mocny jesteś pan,Lecz mocniejsza ja — niewiasta,Jestem Śmierć i basta!“Kto nie wierzy, niech nie wierzy,Ale święty Jerzy,Najpierwszy z rycerzy,Usunął się, słaby
Wobec starej — baby,Nie chciał iść w zawodyZ Śmiercią rycerz młody.Zmartwiał, stężał całyTen rycerz wspaniały,I zimnego srodzeMożna było przy tej drodzeWykutego w głazieWidzieć jeszcze wczora.Lecz nadeszła pora,Że cud nad cudamiZabłysł między nami!Wichry się zerwały,Wstał rycerz wspaniały:W naszym górskim domuNa szklanym obrazieZ wichrami w zawodyPędzi rycerz młody,Pędzi nakształt gromuI włócznią zwysokaŻywo bije smoka.Komu trudno wierzyć, komu,Niech nie wierzy!Ale święty Jerzy,Najpierwszy z rycerzy,Na swoim rumakuPędzi do ataku.
18 grudnia, sobota – w rozmowie telefonicznej K. opowiedział mi o swoim znajomym, który właśnie wrócił z Holandii. Złapał tam koronawirusa, nie chciał zostać, chory, z objawami, wrócił więc do Polski. Jadąc w złym stanie, jakimś cudem nie spowodował wypadku na autostradzie. A w Holandii od jutra pełny lockdown.
20 grudnia, niedziela – skończyłem lekturę „Opowieści” Ksawerego Pruszyńskiego. Dotychczas znałem tylko jego „Różaniec z granatów”, teraz miałem okazję poznać też inne jego opowiadania. Bardzo niejednoznaczna to postać i twórczość. Przed wojną mający opinię bolszewika, w czasie wojny żołnierz Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, po wojnie wrócił do Polski i robił karierę w dyplomacji. Przez perelowskie władze został uznany za swego, on sam chyba też utożsamiał się z nowym ustrojem. A jednak go nie gloryfikował, wolał przetwarzać w opowiadaniach swoje doświadczenia z pobytu na Zachodzie. Pokazał w nich wielki talent literacki. Szkoda, że zginął w wypadku samochodowym w 1950 roku, w wieku zaledwie 43 lat. Ciekawe, jak potoczyłoby się jego życie, co tworzyłby po Październiku.
20 grudnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o jedną trzecią wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
22 grudnia, środa – wczoraj zmarł M., znany przedsiębiorca w Śremie w latach 90. Dawno temu był moim klientem. 10 września 1994 roku byłem też tłumaczem na ślubie jego córki, która wychodziła za mąż za Niemca. Pamiętam jak dzisiaj ten dzień – było to moje pierwsze tłumaczenie na ślubie i wiązało się dla mnie z dużym stresem. Z A. i jej mężem, już dojrzałą parą, spotykałem się później jeszcze kilkakrotnie.
23 grudnia, czwartek – wczoraj i dzisiaj obszerna polemika pomiędzy mną z Przemysławe Żurawskim verl Grajewskim na jego profilu na Facebooku. Zaczęło się od zamieszczenia przez niego postu z informacją o rzekomym przejęciu przez amerykańskiego inwestora „Berliner Zeitung” w 2005 roku i szybkim odzyskaniu gazety przez niemiecki kapitał, bo „dowodzono, że ten groźny precedens zagraża wolności słowa i suwerenności państwa i nie jest dopuszczalne, aby ktoś z zagranicy wpływał na poglądy i gusta opinii publicznej”. Sprostowałem fałszywe informacje („Berliner Zeitung” została wtedy przejęta przez brytyjskiego, nie amerykańskiego inwestora, a protesty nie miały tła politycznego, tylko były spowodowane obawami, że „Berliner Zeitung” zmieni się w goniący za sensacją tabloid; były to też zwykłe transakcje sprzedaży i kupna udziałów w spółkach, jakich pełno we współczesnym świecie); dyskusja musiała jednak zejść też na gorący temat lex TVN:
Przemysław Żurawski vel Grajewski: Mało tego TVN poparła akcję ataku Łukaszenki na granice RP. Państwo polskie musi się bronić. Nie może być tak, by jakieś „koterie magnackie” stały ponad Rzecząpospolitą i Jej prawami. Ataki na państwo polskie muszą być kosztowne i boleć atakującego, inaczej wszyscy będą zachęcani do ich dokonywania. Czesi w 1948 nie potrafili się bronić przed zamachami radykalnej mniejszości i skończyli jako jeden z demoludów, a nie musieli. Tweeter zaś nie jest narzędziem opisu systemu państwowego. Tak koncesji udziela KRRiT, a członków do niej mianują sejm, senat i prezydent. I po to jest właśnie powoływana by udzielać lub nie udzielać koncesji. Jest organem państwa polskiego i ma prawo podjąć decyzję jaką uzna za stosowną.
Ja: Wydawało mi się, że projekt lex TVN powstał przed kryzysem migracyjnym na granicy z Białorusią. 🙂 Czy autorzy projektu ustawy rzeczywiście zareagowali w ten sposób na zagrożenie ze strony Białorusi, czy też po prostu chcieli uciszyć jedno z najsilniejszych mediów opozycyjnych w Polsce? Przecież tu nie chodzi o Białoruś, PiS dąży do zamknięcia ust opozycji. Przepraszam, ale jestem zdziwiony Twoim stanowiskiem. Czy naprawdę nie dostrzegasz podobieństwa prób PiS-u tłumienia wolności słowa do działań pewnego osławionego urzędu na ulicy Mysiej w Warszawie w czasach PRL? (…)Prowadzenie debaty politycznej przez zamykanie, delegalizację mediów, których poglądy nam nie odpowiadają, nie ma nic wspólnego z demokracją i kulturą polityczną. Lex TVN jest jedną z czarniejszych kart rządów PiS-u. Czy za rządów Platformy Obywatelskiej posłowie wprowadzali pod obrady Sejmu i uchwalali ustawę o delegalizacji „Gazety Polskiej”?
Przemysław Żurawski vel Grajewski: TVN nie prowadzi debaty politycznej lecz atak na państwo polskie i to do spółki Łukaszenką i Putinem. Poza tym jego struktura właścicielska jest niezgodna z prawem u UE i polskim, a spółka właściciel zarejestrowana w „schowku na szczotki” na lotnisku w Amsterdamie, nie zatrudniająca ani jednego pracownika, jest ewidentnym „krzakiem”. Takie rzeczy nie mogą być tolerowane., chyba, że uważacie Państwo, że mogą, to wyraźnie tak napiszcie i najlepiej jeszcze z uzasadnieniem.
Ja: 1. Hm, jeśli jest to takie jasne, zastanawiam się, dlaczego politycy PiS-u zgłaszający projekt ustawy lex TVN od razu wyraźnie nie powiedzieli, że chodzi im o likwidację TVN? Na początku mówili tylko o potrzebie ochrony polskiej telewizji przed przejęciem ze strony rosyjskich służb itp., co było ewidentną bzdurą.
2. Właścicielem TVN jest amerykańska Discovery Inc. To prawda, że bezpośrednio udziały w TVN ma Polish Television Holding BV, ale jest to spółka zależna Discovery. Takie piętrowe struktury własnościowe dość często występują w biznesie. Jestem tłumaczem przysięgłym, tłumaczę często wpisy do rejestrów gospodarczych, umowy spółek, więc wiem to. Dlaczego miałoby to być niezgodne z prawem?
3. I TVN, i TVP, i „Gazeta Wyborcza”, i „Gazeta Polska” prowadzą debatę polityczną, tyle że TVN i „Gazeta Wyborcza” mają inną wizję Polski niż TVP i „Gazeta Polska”. Nie walczą z państwem polskim, walczą z partią polityczną, która obecnie tym państwem rządzi. W PRL komunistyczna propaganda również twierdziła, że KPN, KOR i inne środowiska opozycyjne prowadzą działalność antypolską.
4. Powtarzam, że delegalizacja mediów opozycyjnych wobec rządu przez tenże rząd, odbieranie im głosu, nie ma nic wspólnego z demokracją. Swoimi działaniami PiS sam daje argumenty do ręki tym środowiskom w Polsce i Unii Europejskiej, które twierdzą, że demokracja w Polsce jest zagrożona. Miałem nadzieję, że przynajmniej Duda to rozumie i zawetuje ustawę (co zresztą zapowiadał wcześniej, kiedy wybuchła sprawa lex TVN), ale niestety na razie się na to nie zanosi.
Przemysław Żurawski vel Grajewski: Gdyby „Gazeta Polska” udzielała wsparcia ruchom nawołującym do szturmu na redakcję „Gazety Wyborczej”, albo siedzibę TVN, albo Fundacji „Batorego” , tak jak TVN robił z Ciamajdanem, „strajkiem kobiet” i atakami na infrastrukturę graniczną, to także powinna zostać zlikwidowana. Nie chodzi o spory ideowe, ale o np. przekaz propagandy Łukaszenkowskiej ukazywanej jako jedyne źródło informacji w obliczu niedpouszczenia dziennikarzy to strefy granicznej. Innymi słowy informacje polskich służb państwowych były niewiarygodne i dezawuowane (przecież teza, że PiS dokonał masowych czystek i ma cały aparat państwowy oddany sobie bez reszty i dlatego SG, WP itd. są niewiarygodne a służby Łukaszenki tak – jest absurdalna), a Łukaszenkowskich jak najbardziej tak. Tu kończy się dyskusja. BBC nie retransmitowało „lorda Haw Haw” w imię wolności słowa i swobody dyskusji.
Ja: 1. Przecież „Gazeta Polska” cały czas udzielała poparcia siłom organizującym antyrządowe manifestacje – wtedy, kiedy PiS był w opozycji. Popierała kolejne miesięcznice katastrofy smoleńskiej, protesty górników w 2014 roku, nauczycieli, lekarzy i pielęgniarek w 2015 roku, to poparcie znajdowało też wyraz w tworzonych w całym kraju (również w moim mieście) klubach „Gazety Polskiej”. Z ciekawości czasami chodzę na spotkania tych klubów; wiem, ile nienawiści do PO tam jest. Miała i ma do tego prawo – ja nie nawołuję do likwidacji „Gazety Polskiej”. :-). Protesty, strajki, różne happeningi są normalnym elementem gry politycznej.
2. Przepraszam, ale porównanie do lorda Hau-Hau jest demagogiczne i w ogóle tu nie na miejscu. Mamy rok 2021, za tydzień będzie 2022, a nie 1942. Nasz kraj nie jest w stanie wojny. Tylko w stanie wojny rząd ma prawo zamknąć media, które podejrzewa o sprzyjanie wrogowi; demokracja podlega wtedy znacznym ograniczeniom. W innym wypadku jest to łamanie demokracji. BBC nie retransmitowała wystąpień lorda Hau-Hau w czasie II wojny światowej, ale teraz retransmituje i cytuje najróżniejsze poglądy: przeciwników Borisa Johnsona, Nigela Farage’a, również Putina i Łukaszenkę, również Kaczyńskiego.
3. Jakiś czas temu dyskutowaliśmy tu o TVP. Kiedy zwróciłem uwagę, że TVP jest powszechnie oskarżana o brak obiektywizmu, przyznałeś mi rację, ale dodałeś, że TVN jest również nieobiektywna, tyko w drugą stronę, więc oba przekazy się równoważą – każdy może wybrać stację, która mu odpowiada. Czyżbyś zmienił teraz zdanie? Mamy zlikwidować nieobiektywną Twoim zdaniem TVN i pozostawić widzom tylko nieobiektywną TVP?
Wezwania do likwidacji TVN, „Gazety Wyborczej”, „Polityki”, „Newsweeka” są powszechne wśród fanatycznych wyborców PiS-u; w moim małym mieście też się z nimi spotykam. Przepraszam, ale nie spodziewałem się, że wezwanie takie usłyszę też z ust profesora, jednego z najbardziej znanych politologów w kraju. W SPR w Elblągu sprawiałeś wrażenie bardzo rozsądnego człowieka, Przemku.
Mam nadzieję, że mój adwersarz, profesor Uniwersytetu Łódzkiego, najbardziej znany politolog PiS-u w kraju, od tego miesiąca przewodniczący Rady ds. Bezpieczeństwa i Obronności przy prezydencie Dudzie, nie ma mi za złe, że zwracam się do niego per ty. Byliśmy razem w wojsku. Służyliśmy w jednym plutonie w Szkole Podchorążych Rezerwy w Elblągu.
23 grudnia, czwartek – jutro miałem jechać na Śląsk na Wigilię do szwagra i siostrzenicy,
jednak nie pojadę.
Telefoniczne zaproszenie na święta od szwagra otrzymałem jakieś dziesięć dni temu. Powiedziałem, że chętnie przyjadę, ale powinna mnie zaprosić też jego córka, bo to ona będzie przecież wszystko przygotowywać, a ja nie chcę się narzucać.
16 grudnia. E-mail od siostrzenicy: „Cześć Wujek. Miałam do Ciebie dzwonić ale cały czas coś się u mnie dzieje, głównie praca mnie pochłania… Zbliżają się Święta, niestety pierwsze święta bez Mamy. Ja do Taty przyjadę. W imieniu moim i Taty zapraszamy Cię”
Tego samego dnia potwierdzam: „Dziękuję za zaproszenie. Rozumiem, że Wigilia będzie u Taty i że będzie nas troje”.
23 grudnia rano. Dzwonię do szwagra, aby potwierdzić szczegóły przyjazdu.
– Ale córka powiedziała, że nie otrzymała odpowiedzi od ciebie, więc w Wigilię będzie normalnie pracować – mówi szwagier. – Możesz przyjechać, ale będziemy sami, nie będzie bogato.
Nie otrzymała odpowiedzi ode mnie? Dzwonię do niej, ale telefon milczy; widać jest w pracy.
O 15.30 telefon z życzeniami świątecznymi od cioci. Mówi, że rozmawiała dzisiaj też z moją siostrzenicą i ta powiedziała jej, że przyjeżdżam do nich na Śąsk z wizytą. Niedługo po tym telefonie udaje mi się wreszcie dodzwonić do siostrzenicy.
– O, miałam dzwonić do ciebie. Właśnie jemy obiad. Wiesz, chyba w tym roku odwołamy. Głupio wyszło, ale chodzi o tatę. Tata nie jest w formie – załamał się po śmierci mamy, teraz dla niego tylko kościół, cmentarz i działka… Chciałam, abyśmy we trójkę spędzili wigilię, a potem 25 grudnia zaprosiłabym Was na obiad, ale nie. Jeszcze będzie okazja. A ty masz gdzie spędzić święta?
23 grudnia, czwartek – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Julietę” Pedro Almodóvara. Widziałem kilka jego filmów na płytach DVD kilkanaście lat temu, „Julieta” to pierwszy kontakt z jego twórczością po tak długiej przerwie. Film bardzo podobny w nastroju i estetyce do już znanych mi dzieł. Często słyszałem zdanie, że homoseksualista Almodóvar lepiej rozumie kobiety niż inni mężczyźni. Czy to prawda? Nie wiem, nie jestem kobietą. Jego obraz kobiet jest jednak wciągający, intrygujący.
24 grudnia, piątek, Wigilia – i doczekaliśmy się białych świąt. O 6 rano chodniki zaśnieżone, muszę uważać, aby się nie pośliznąć, idąc do „Biedronki” na zakupy. Potem temperatura rośnie. Czy śnieg przetrwa do soboty i niedzieli?
24 grudnia, piątek – pierwsza samotna Wigilia od lat. Przez cały ranek usiłowałem się dodzwonić do szwagra z informacją, że jednak nie przyjadę. Udało się dopiero o jedenastej. Krótka emocjonalna rozmowa, zakończona rozłączeniem się przez szwagra. Żal z powodu cofnięcia zaproszenia na Wigilię przez siostrzenicę ustąpił miejsca zrozumieniu. Niestety miała rację. Przy obecnej kondycji psychicznej szwagra mój przyjazd na Śląsk byłby błędem…
Tak więc Wigilię spędziłem przeważnie przed komputerem, najpierw pracując (zlecenie tłumaczenia, które otrzymałem wczoraj), potem oglądając film. I całkiem normalna kolacja. Nikt mnie nie zaprosił – dodatkowe nakrycie dla niespodziewanego gościa podczas wieczerzy wigilijnej w Polsce jest tylko pustym gestem.
Życzenia świąteczne złożyłem dzisiaj telefonicznie m.in. szwagrowi, siostrzenicy, cioci z jej rodziną, również Ewie z Warszawy, która dzisiaj ma też imieniny. Opowiedziała mi o K., naszej wspólnej koleżance ze studiów, z którą kiedyś korespondowałem, raz nawet odwiedziłem, a z którą kontakt później się urwał, od kiedy przestała publikować posty i komentarze na Facebooku. Oboje rodzice K. już nie żyją. K. opiekuje się niepełnosprawną fizycznie i umysłowo siostrą, dlatego nie założyła rodziny. Nie wiedziałem…
24 grudnia, piątek – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Janosika” (wersję kinową). W dzieciństwie jak wszyscy oglądałem serial, wersji kinowej nie widziałem nigdy. Dobre kino popularne lat 70.
25 grudnia, sobota, Boże Narodzenie – i wciąż biało, a jednocześnie mroźno. O siódmej rano termometr na moim bloku pokazywał siedem stopni mrozu. Po powrocie z porannej mszy na kanale Historia 2 obejrzałem „Bernadettę. Cud w Lourdes”. Całkiem udany przykład kina dewocyjnego – i dobrze zagrany przez ładniutką Katię Miran (nigdy jej dotąd nie widziałem na ekranie) w tytułowej roli.
25 grudnia, sobota – na kanale Kultura 2 obejrzałem film „Ada, to nie wypada”. W młodości nie znosiłem przedwojennych polskich filmów, ale ten, poddany rekonstrukcji cyfrowej w 2014 roku, podobał mi się; jego humor śmieszy do dzisiaj. Nie wiedziałem na przykład, że zwrot „Kochane pieniądze przyślijcie rodzice” ma tak długą metrykę.
25 grudnia, sobota – telefon z życzeniami świątecznymi od I. z Warszawy. Rozmawiamy głównie o mojej zmarłej siostrze Urszuli, która byłą koleżanką I. (chodziły do jednej klasy), ale też o rodzinie I., o koronawirusie.
– A ty już się zaszczepiłeś trzecią dawką? Bo ja z mężem tak. To straszne z tym koronawirusem. Moja bratowa z rodziną nie wierzyli w pandemię, nie szczepili się i się pochorowali; ich dziecko też trafiło do szpitala. Teraz mi powiedzieli, że jednak chyba się zaszczepią. My absolutnie nie jesteśmy koronasceptykami. Trzeba uważać na siebie, unikać tłumów…
26 grudnia, niedziela – rano 10 stopni mrozu. Po powrocie z porannej mszy na kanale Kultura 2 obejrzałem „Magiczne drzewo”. Dużo dobrego słyszałem o tym polskim filmie dla dzieci, rzeczywiście jest udany – połączenie przygody z wcale nienachalnym dydaktyzmem. I zrzędliwa, jędzowata ciotka może okazać się dobrym człowiekiem, wprawdzie dopiero po przemianie z 40-letniej kobiety w 9-letnią dziewczynkę. 🙂
Wieczorem natomiast na kanale Historia 2 obejrzałem „Potop Redivivus”, czyli skróconą i zdygitalizowaną wersję „Potopu”. Odnowiona kopia sprawia bardo dobre wrażenie, jakby oglądało się współczesny film. Pamiętam, jakie gromy rzucano na Hoffmanna za zaangażowanie „nieładnej” Małgorzaty Braunek w roli Oleńki. Czego od niej chcieli? Może nie prezentowała oszałamiającej urody, ale Oleńkę zagrała przekonująco.
I tak się zakończyły moje święta, spędzone częściowo na pracy, częściowo na oglądaniu flmów w Internecie.
26 grudnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 13 procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią
27 grudnia, poniedziałek – rano 12 stopni mrozu. Dzisiaj rocznica wybuchu powstania wielkopolskiego, które w tym roku po raz pierwszy jest obchodzone jako święto państwowe – o 16.40 w całej Wielkopolsce zawyły syreny. Wychodząc na obiad po godz. 13 zajrzałem też na zaimprowizowane stoisko Muzeum Śremskiego przed sklepem „Jubilat”. Rozdawano flagi powstańcze, odznaki i rozety. Flagi nie wziąłem, ponieważ nie mam warunków do jej wywieszenia (brak uchwytu na balkonie i drzewca), ale chętnie wziąłem odznakę i biało-czerwoną rozetę. Stoisko obsługiwał m.in. Grzegorz Pawlak; spotkałem też Zbigniewa Hoppego.
– Cześć! Idziesz dzisiaj na koncert do „Słonka” o dwudziestej?
– Raczej nie. To za późno dla mnie.
Jednak poszedłem. Koncert okolicznościowy z okazji rocznicy powstania był bardzo krótki (trwał 40 minut), zaśpiewano na nim tylko sześć piosenek, ale warto było. Najlepsi byli raperzy: Dret (czyli Adrian Bartnik) i zespół Hajmat, poza tym śpiewali Klaudia Popielska, Maciej Kómoch i Roksana Tutaj – najbardziej znana śremska gwiazda. Każdy z widzów otrzymał też płytę z zaśpiewanymi utworami.
Poza tym poświąteczny dzień raczej spokojny, niewiele zleceń. Dwie liczące łącznie 10 stron umowy leasingu podzleciłem mojemu tłumaczowi.
27 grudnia, poniedziałek – przerwałem lekturę książki „Bitwa o tajemnice. Służby wywiadowcze Polski i Rzeszy Niemieckiej 1922-1939” Władysława Kozaczuka. Mimo przyciągającego tytułu i okładki książkę trudno mi było uznać za interesującą. Napisana naukowym językiem, zbyt dużo dywagacji i ogólnej charakterystyki wywiadów obu państw…  Wolałbym skupienie się na konkretnych case studies, jak Jerzego Sosnowskiego – słynnego polskiego Richarda Sorgego. Ale wtedy byłaby to książka popularnonaukowa, nie naukowa.
27 grudnia, poniedziałek – Duda zawetował lex TVN. Nie mogłem się powstrzymać od dodania komentarza w niedawnej dyskusji pos postem na profilu Przemka Żurawskiego vel Grajewskiego na Facebooku: „A jednak Duda przed chwilą zawetował ustawę lex TVN. Już w to nie wierzyłem, prezydent okazał jednak więcej rozsądku i gotowości do obrony wolności słowa niż politycy PiS-u. Zobaczymy, co będzie dalej. :-)”.
27 grudnia, poniedziałek – zapłaciłem dzisiaj przed terminem składki na ZUS za grudzień, w tym składkę na ubezpieczenie zdrowotne. Dzięki temu zyskam możliwość odliczenia jej od podatku. W przyszłym roku, po wprowadzeniu Polskiego Ładu, będzie to niemożliwe.
29 grudnia, środa – podczas porannych zakupów o 6 w „Biedronce” spotkałem X., mojego dawnego ucznia, z początku działalności mojej szkoły, jeszcze z lat 90. Początkowo nie zauważył mnie, odpowiedział dopiero na moje „dzień dobry”.
X., syn wyższego stopnia oficera ze śremskiej jednostki wojskowej, mający kilkoro braci i sióstr (którzy później też byli moimi uczniami), był jednym z tych uczniów, których się pamięta. Został chyba inżynierem, ożenił się. Jeszcze przed pandemią często spotykałem tego syna peerelowskiego oficera na mszy w moim kościele, z żoną i dwiema córkami bliźniaczkami.
Nie nawiązaliśmy rozmowy w „Biedronce”. X. czegoś szukał, ale widocznie nie znalazł, szybko wyszedł ze sklepu, omijając kasę.
29 grudnia, środa – kolejna dyskusja o stawkach w grupie tłumaczy, której jestem członkiem. Jedna z tłumaczek uskarżała się:
„Obserwuję grupkę od jakiegoś czasu i co drugi post jest o tym, że są tłumacze, którzy pracują za karygodnie niskie stawki, że psują rynek, że jak tak można itd. Z drugiej strony, gdy tylko ktoś zapyta o to, jak się wycenić, zamiast konkretów pojawiają się komentarze typu „A ile jesteś wart?”, „Za ile będzie Ci się chciało odpalić komputer”, „Bierz, ile uważasz”. Jasne, rozumiem, że nie ma Jedynej Słusznej Stawki i że koniec końców decyzja należy do tłumacza, ale, serio, podanie widełek czy nawet jakiejś orientacyjnej kwoty jest o wiele większą pomocą niż teksty o cenieniu siebie. Zwłaszcza że skoro ktoś pyta, to nie ma żadnego pojęcia o rynku i próbuje zgłębić temat. Trudno odpowiedzieć na pytanie „Ile jest warta godzina mojej pracy?” bez żadnego kontekstu, a znajomość realiów danej branży jest tym właśnie kontekstem. Godzina mojego życia spędzona na kasie w McDonaldzie kosztuje kilkanaście złotych, a godzina mojego życia spędzona na udzielaniu lekcji języka obcego na poziomie A1 kosztuje 50-60 zł. A obie te czynności zajmują mi tyle samo czasu, obie są pracą, obie są przydatne dla społeczeństwa, obie wymagają niewielkich przygotowań. Jasne, możecie powiedzieć, że do pracy w Maku nie potrzebuję znajomości języka i że w stawka za nauczanie powinna być na tyle wysoka, żeby zwrócił mi się ten czas przeznaczony na naukę, ale jak to wyliczyć? Bardzo trudno bez jakiegokolwiek punktu odniesienia.
Ponadto, tabuizowanie tematu pieniędzy i niepodawanie żadnych konkretów przyczynia się właśnie do tego, że początkujący tłumacze godzą się na zdecydowanie za niskie stawki lub sami takie proponują (nie mówię tu o celowym dumpingu, tylko o podawaniu znacznie zaniżonych cen z czystej niewiedzy). Jeśli chcemy, żeby ludzie nie godzili się na prace za za niskie stawki, to nie gatekeepujmy informacji o tym, jakie powinny one być.
Kończąc ten przydługi wstęp i przechodząc do sedna, chcę zapytać Was o średnie/minimalne (jak Wam wygodniej) stawki za 1800 zzs (teksty niespecjalistyczne, bez ekspresu)”.
W wielowątkowej dyskusji pod postem wypowiedziałem się i ja:
„Jest kilka przyczyn takiego postępowania:
Tłumacze w tej grupie z reguły nie podają swoich stawek, ponieważ uważają je za swoją tajemnicę handlową. Myślę, że słusznie – ja też ich nie podaję.
Jeśli ktoś już tu podaje stawki, z reguły twierdzi, że za angielski i niemiecki 50 zł netto to minimum, za inne języki odpowiednio drożej. Nie należy tego traktować poważnie, większość członków tej grupy takich stawek nie ma, chociaż są tłumacze (z długim stażem i renomą), którzy takie stawki i nawet wyższe osiągają.
Dlaczego więc podaje się takie zawyżone stawki? Jest to swego rodzaju wishful thinking, a także chęć (świadoma lub nieświadoma) wpłynięcia na rynek: „Jeśli będę podawać, że 50-60 zł to absolutne minimum, nowicjusz pytający o stawki nie będzie zaniżał stawek, a może nawet w ogóle stawki pójdą w górę”.
Wielu tłumaczy pracuje za niskie stawki, ale z oczywistych powodów nie chcą się do tego przyznać. Milczą więc, albo podają stawki wyższe, niż w rzeczywistości uzyskują”.
29 grudnia, środa – w grupie „Tłumacze – Grupa Otwarta – Zlecenia dla Tłumaczy”, której jestem członkiem na Facebooku, jeden z administratorów opublikował listę najaktywniejszych członków grupy. Znalazłem się na szóstym miejscu (na 28,5 tys. członków).
„Czyli ci, co mają za mało roboty i za dużo wolnego czasu, który pożytkują na pisanie komentarzy?”, skomentowała jedna z tłumaczek, która nie znalazła się na liście.
„Pracy mam bardzo dużo, a im więcej jej mam, tym częściej zaglądam na Facebooka – dla higieny psychicznej”, odpowiedziałem.
30 grudnia, czwartek – skończyłem lekturę „Antologii anegdoty antycznej” Jerzego Łanowskiego. Książeczka wznowiona przez Ossolineum w 1984 roku; jak często pozycje wydawane w latach 80,, nie szyta lecz klejona, a więc rozpadająca się w dłoniach. Mimo marnej oprawy ten zbiór starożytnych apoftegmatów ma swój urok.
31 grudnia, piątek, Sylwester – podsumowanie krótkiego tygodnia między świętami w Nowym Rokiem. Liczba tłumaczeń na poziomie tylko 40 procent stanu sprzed epidemii. Jednego klienta miałem też w Sylwestra. Pracujący w Polsce syryjski lekarz zlecił mi tłumaczenie polisy ubezpieczeniowej.
31 grudnia, piątek – ostatni dzień roku w mojej grupie „Tłumacze – Grupa Otwarta – Zlecenie dla Tłumaczy” upłynął pod znakiem dyskusji o nowym przekładzie… „Ani z Zielonego Wzgórza”. Książka ma ukazać 26 stycznia; tłumaczka Anna Bańkowska zmieniła tytuł na „Anne z Zielonych Szczytów”.
Dyskusja, koncentrująca się na zmianie imienia bohaterki i miejsca jej zamieszkania (czyli co właściwie oznacza Green Gables w oryginale), była bardzo ożywiona (prawie 400 wypowiedzi); jedna z zabierających głos tłumaczek nawet zauważyła:
„Ależ to jest wspaniałe – pełna pasji dyskusja na ponad 300 komentarzy o przekładzie książki dla dzieci! A nie np. o stawkach… (nie sarkazm, absolutnie na poważnie)”.
A moje zdanie?
„Nie bardzo rozumiem tej dyskusji o przekładzie literackim na miesiąc przed jego ukazaniem się. Poczekajmy do 26 stycznia, wtedy przekonamy się o jego wartości”.
31 grudnia, piątek – złożyłem przez telefon życzenia noworoczne między innymi cioci, bratu ciotecznemu, szwagrowi. Tylko do siostrzenicy się nie dodzwoniłem. Jutro, w Nowy Rok, zaczyna pracę jako motornicza tramwaju już o czwartej rano, pewnie położyła się więc wcześnie spać.
Z ciocią i bratem ciotecznym (który prowadzi firmę w Ostrołęce) rozmawialiśmy też o zmianach od stycznia – Polskim Ladzie, wysokich cenach, podwyżkach.
– Tak, ciociu, wszystkich to nas dotknie, ale mnie jako przedsiębiorcę bardziej – wyższe podatki, brak możliwości odliczania składki zdrowotnej. Przyczyny tej polityki PiS-u są jasne – głosują na nich ubożsi, gorzej wykształceni, więc postanowili dać im ulgi kosztem lepiej zarabiających, którzy na PiS i tak nie głosują.
31 grudnia, piątek – na kanale Kultura 2 obejrzałem polsko-brytyjski film animowany „Twój Vincent”. Film, który nie jest biografią słynnego malarza (jego akcja rozgrywa się rok po śmierci Vincenta van Gogha), jest bardzo interesujący pod względem formalnym – cały ręcznie namalowany w stylu jego obrazów. Zwłaszcza kolorystyka sprawia ogromne wrażenie; szkoda, że fragmenty filmu (te retrospektywne, odnoszące się do przeszłości) pozostawiono w czerni i bieli.
Fabuła filmu nie jest już tak oryginalna; jego główny temat – próba przekazania ostatniego listu zmarłego Vincenta jego bratu Theo – przeradza się w opis śledztwa dotyczącego prawdziwej przyczyny śmierci van Gogha. Wyjaśnienia zagadki, jak doszło do rany postrzałowej, nie ma.
Z obejrzenia drugiego planowanego na dzisiaj filmu – „Czasu Apokalipsy” Coppoli na kanale Historia 2 – zrezygnowałem, chciałem wcześniej położyć się spać. Sen był płytki; słyszałem huk petard witających nowy rok.
Rok 2022
1 stycznia, sobota – i mamy nowy rok, weszliśmy w już trzeci rok pandemii. Kto by przypuszczał dwa lata temu, że będzie to trwało tak długo? A końca nie widać… Na mapach zakażeń publikowanych przez „New York Timesa” Ameryka Północna i Europa Zachodnia zaznaczone są na fioletowo, najciemniejszym kolorem. Fioletowa wkrótce będzie też Polska; na świecie wariat omikron szaleje. Na tejże stronie z mapą „New York Timesa” jest też wykres pokazujący liczbę zachorowań na 100 tysięcy mieszkańców – od połowy grudnia krzywa poszła ostro w górę i osiągnęła obecnie najwyższy poziom od początku pandemii.
1 stycznia, sobota – na porannej mszy w mojej parafii podano, że „ksiądz proboszcz już wyszedł ze szpitala, miejmy więc nadzieję, że wszystko jest na dobrej drodze”. Nie wiedziałem, że ks. Ryszard Adamczak jest chory.
1 stycznia, sobota – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Zezowate szczęście”. Film widziałem tak dawno temu (już nie pamiętam, czy w telewizji, czy w Muzeum Powstania Warszawskiego podczas Nocy Muzeów), że był dla mnie jak nowy. To bez wątpienia arcydzieło polskiej kinematografii.
2 stycznia, niedziela – pierwsza w tym roku wycieczka rowerowa. Celem wyprawy jest Muzeum Okręgowe w Lesznie w którym w grudniu otwarto nową wystawę stałą – „Na styku światów”.
Kiedy 1 stycznia przeczytałem na Facebooku informację o nowej wystawie stałej, początkowo myślałem, że w błyskawicznym tempie zrealizowano plany przeniesienia siedziby muzeum z dawnej siedziby przy placu Metziga do budynku Octowni przy Alejach Jana Pawła II. Ale nie, na przeniesienie poczekamy jeszcze kilka lat, na razie muzeum wciąż funkcjonuje w dawnej synagodze, która dawniej służyła wystawom czasowym, a od grudnia jest miejscem wystawy stałej (wystawy czasowe nadal są w niej organizowane, tyle że w pomieszczeniu, w którym dawniej mieściły się judaika, podczas mojej wizyty prezentowano świąteczną wystawę „Zimowe opowieści”).
Tytuł nowej wystawy stałej „Na styku światów” dobrze oddaje charakter miasta, o którym obecnie, 77 lat po II wojnie światowej, nawet leszczynianie zdają się już nie pamiętać. Przez setki lat polskiej historii Leszno leżało na rubieżach państwa, do granicy ze Śląskiem, monarchią Habsburgów a potem Królestwem Pruskim nie było daleko, stąd widoczny do dzisiaj specyficzny charakter miasta, różniący się od Gostynia, Kościana, Śremu.
Miasto, założone w XVI wieku przez Leszczyńskich, w XVIII wieku zakupione przez Sułkowskich, rozwijało się całkiem inaczej niż jego wielkopolscy sąsiedzi. Przyczyniła się do tego reformacja a potem wojna 30-letnia pustosząca Rzeszę. Najpierw sprzyjający, potem tolerancyjni wobec prądów reformacyjnych Leszczyńscy osiedlali tu braci czeskich, potem miasto przyjmowało luteran i kalwinów uciekających przed prześladowaniami z państwa Habsburgów. Najsłynniejszymi postaciami w tym gronie są Czech Jan Amos Komeński i Szkot Jan Jonston, ale przecież protestanckich teologów i uczonych w mieście było znacznie więcej. Dużą kolonię w Lesznie stanowili też Żydzi, Polacy byli mniejszością – aż do 1920 roku, kiedy to na mocy postanowień traktatu wersalskiego Leszno powróciło do Polski.
O tym wszystkim opowiada wystawa. Trzeba przyznać, że jest ciekawsza i lepiej zorganizowana niż wcześniejsza ekspozycja przy placu Metziga. Dawne eksponaty uzupełniono nowymi, przede wszystkimi poszerzono jednak znacznie aspekt edukacyjny wystawy, czyli plansze informujące o historii miasta. Wystawa sprawia wrażenie przejrzystszej może również dzięki temu, że znajduje się w jednym pomieszczeniu, głównej sali synagogi, poprzedzielanym przepierzeniami.
Na wystawie są wprawdzie też braki. Chociaż wystawa ma charakter historyczny, warto by było przytoczyć legendę „założycielską” miasta: opowieść o rycerzu Wieniawie towarzyszącemu orszakowi Mieszka i Dobrawie (imię to pada na wystawie, ale nie jest wyjaśnione, kim był). Nie znalazłem też żadnej informacji o „Przyjacielu Ludu”, leszczyńskim periodyku, który odgrywał bardzo ważną rolę w całym Wielkim Księstwie Poznańskim w latach 30. i 40. XIX wieku. Cennym elementem wystawy jest film „Spacer po Lesznie z Janem Jonstonem”, ale jest to jedyne multimedium na wystawie, przydałoby się ich więcej.
Z drugiej strony musimy pamiętać, że na nowa wystawa stała w gruncie rzeczy ma charakter tymczasowy. Pozostaje nam poczekać jeszcze kilka lat, do otwarcia nowej siedziby Muzeum w Octowni.
3 stycznia, poniedziałek – skończyłem lekturę nowego, (podwójnego, 25./26.) numeru „Śremskiego Notatnika Historycznego”, który ukazał się 30 grudnia, po dwuletniej przerwie spowodowanej pandemią. W numerze są też trzy moje artykuły, recenzje trzech książek: „Słownika biograficznego Śremu”, „Śremskiej listy katyńskiej” Jarosława Wawrzyniaka i powieści „Przedpełk” Przemysława Pawlaka.
4 stycznia, wtorek – na kanale Kultura 2 obejrzałem czechosłowacki film „Ikaria XB-1”. Adaptacja „Obłoku Magellana” Lema, zrealizowana w roku moich narodzin (1963), należy dzisiaj już tylko do historii kina, ale nadal ogląda się ją z zainteresowaniem. Wzrusza staroświeckie przedstawienie robota (który wygląda jak R2-D2 z „Gwiezdnych Wojen”), a także… fryzury kosmonautek, które w 2163 roku niczym się nie różnią od tych z 1963. 🙂
4 stycznia, wtorek – rozmowa telefoniczna z K. Rozmawiamy między innymi o cenach w sklepach.
– Ty, Andrzej, chodzisz do „Biedronki”, ja przeważnie do Aldiego lub Lidla. I widzę te podwyżki, kilkanaście, kilkadziesiąt groszy, ale jednak…
4 stycznia, wtorek – zbliża się godzina 20. Szykuję się już do wyłączenia komputera, kiedy otrzymuję esemesa.
19:26: Klient: Witam. Ostatnio byłem Pana klientem. Mam pytanie. Mógłby mi Pan przetłumaczyć jedno zdanie szybko, jak Panu wyślę SMS?
19:28: Ja: Tak. Proszę przesłać na adres tlumaczsrem@gmail.com.
19:30: Klient: A da Pan radę dziś to zrobić?
19:32: Nie odpowiadam esemesem, tylko dzwonię na wyświetlony numer.
– Proszę pana, jest już w pół do ósmej, a ja wcześnie chodzę spać, o dwudziestej jestem już w łóżku. Co chciałby pan przetłumaczyć?
– Krótki tekst, dosłownie dwa zdania.
– Przypuszczam, że będzie to cała strona. Może pan przesłać, ale zajmę się tym raczej jutro z samego rana.
– Nie, to tylko dwa zdania.
19:37: Klient wysyła tekst e-mailem. Rzeczywiście krótki, trzy dania. Odpisuję: „Tłumaczenie kosztowałoby… Jeśli jest Pan zainteresowany, proszę o przelew na konto… Proszę też o dane do faktury’.
19:43: Klient odpowiada esemesem: Ale to następnym razem, Panie Andrzeju. Będę pamiętał na przyszłość, że do 20-stej.
Mogłem przetłumaczyć jeszcze dzisiaj te trzy zdania. Gdybym inaczej pokierował rozmową, klient nie wycofałby się. Człowiek uczy się całe życie.
4 stycznia, wtorek – podsumowanie grudnia. Dochód o 40 procent niższy w porównaniu ze stanem przed epidemią. Tłumaczeń było rzeczywiście mniej, ale należy też uwzględnić przerwę świąteczną, a także fakt, że w grudniu z wyprzedzeniem zapłaciłem składki na ZUS.
6 stycznia, czwartek, Trzech Króli – wyjazd na mszę do kościoła pw. Narodzenia Najświętszej Marii Panny w Kolniczkach, pierwszy od kilkunastu lat
Kolniczki – niewielka wioska i mało znana w Śremie, chociaż położona nie tak daleko, w odległości 25 km, w gminie Nowe Miasto nad Wartą. Zarówno sama wieś jak i parafia mają stary rodowód, pierwsze wzmianki o nich pochodzą z XIV wieku. Obecny budynek kościoła jest wprawdzie nowy, zbudowano go w latach 1948-1959. Wcześniej stała tu mała drewniana świątynia, pochodząca z XVIII wieku. Co się z nią stało? Przez dwie dekady mieszkańcy Kolniczek mieli dwa kościoły, stojące obok siebie, aż w 1975 roku stary kościół został przeniesiony do odległego o siedem kilometrów Boguszynka, leżącego również w parafii, i tam stał się kościołem filialnym. Też dawno w nim nie byłem; będę musiał go sobie kiedyś przypomnieć.
Kolniczki i lokalny kościół od dawna słyną z cudownego obrazu Matki Boskiej Kolnickiej, którego kult datuje się od XVII wieku. Po wybudowaniu nowego kościoła pozostał na miejscu, nie został przeniesiony do Boguszynka. Wprawdzie ta „sława” obrazu ma tylko lokalny charakter i szerzy się głównie wśród mieszkańców okolic Kolniczek; kolnickie sanktuarium nie jest tak sławne jak inne w archidiecezji poznańskiej, a konkurencję ma dużą: Borek, Gostyń, Górka Duchowna, Osieczna i wiele innych. 🙂
W wiosce jestem 40 minut przed rozpoczęciem mszy, mam więc dużo czasu na zwiedzanie: najpierw oddalonego dużego cmentarza, współczesnego, ale też z kilkoma interesującymi nagrobkami z XIX wieku (hrabiny Teresy Białoskórskiej, Tadeusza Sczanieckiego), potem wracam do już otwartego kościoła.
Pierwszym wrażeniem jest pewne rozczarowanie. Architektura świątyni jest dość podobna do kościołów w Poznaniu i innych miejscowościach zaprojektowanych i zbudowanych w okresie międzywojennym i tuż po wojnie, a ten typ budownictwa, nienaśladujący przeszłości, ale też nie nowoczesny, nie przemawia do mnie. Ciekawsze jest jej wnętrze – ze stropem kasetonowym, witrażami przedstawiającymi wcale nie świętych, tylko sceny z historii Polski i wspomnianym obrazem. Obraz Matki Boskiej Kolnickiej nie ma większej wartości artystycznej, ale – przyznajmy – wartości tej nie ma też wiele innych sławniejszych od niego wizerunków Maryi. Jego wartość dla wiernych polega przecież na czymś innym…
A wiernych dzisiaj, w Uroczystość Objawienia Pańskiego, czyli Trzech Króli, zjawiło się dużo, kościół jest pełny. Chociaż wioska jest mała, parafia obejmuje swoim zasięgiem też kilka innych wiosek i dość spory teren. W mszy biorą udział też dzieci w koronach zdobiących główki; orszaku Trzech Króli z powodu pandemii dzisiaj nie będzie; ksiądz proboszcz już teraz zapowiada jednak jego zorganizowanie w przyszłym roku.
Po mszy (na zakończenie nabożeństwa możemy zabrać też butelki z wodą święconą) obchodzę jeszcze obszerny teren przylegający do kościoła (pod jedną ze ścian ustawiono płytę nagrobną Anastazego Czapskiego, oficera wojsk napoleońskich, jest też grób budowniczego kościoła, ks. Wojciecha Rychłego), potem wracam już do Śremu, niestety pod wiatr i częściowo w padającym śniegu.
*
Legenda o obrazie Matki Boskiej w Kolniczkach
O obrazie Matki Boskiej w Kolniczkach krąży legenda, przekazywana z pokolenia na pokolenie. Jej źródeł nie sposób dociec. Według niej dziedzic z Chociczy polował na dzikie kaczki na mokradłach rozlanych w dolinie rzeczki Kolnicy. Pechowe stąpnięcie na kępę sitowia okazało się bardzo zdradliwe. Zaczął zapadać się w bagno. Widząc grożące niebezpieczeństwo, wezwał pomocy Matki Boskiej i złożył Jej przyrzeczenie, że jeśli wyjdzie cało z opresji, zbuduje kościół. Wtedy miał widzenie. Na dębie, wśród zielonych gałęzi ujrzał Matkę Boską patrzącą w jego stronę i jakby wzrokiem wskazującą mu drogę. Szybko wyszedł na suchy grunt na miejscu dzisiejszego kościoła.
Dziedzic dotrzymał słowa i w krótkim czasie wystawił drewnianą kapliczkę. Podobno ów dąb stał jeszcze w latach siedemdziesiątych, dopóki nie zwaliła go burza.
Inna wersja legendy głosi, że owym myśliwym był dziedzic z Kolnic – wsi, która dała początek dzisiejszym Kolniczkom.
Jeszcze inna wersja daje ciekawe wytłumaczenie, w jaki sposób obraz Matki Boskiej znalazł się w Kolniczkach. Podobno obraz ten przebywał jakiś czas w Górze, gdzie został umieszczony przejściowo na skutek zalegającej nasz kraj fali herezji. Jednak musiał zniknąć, gdyż właściciel również był wyznawcą innej religii. Obraz według legendy uniósł się w górę i płynął w powietrzu ponad polami i lasami w kierunku północnym, aż zatrzymał się nad kaplicą w Kolniczkach. Widziało to wielu ludzi, którzy zauroczeni owym zjawiskiem szli za obrazem. Może to była pierwsza pielgrzymka, dająca początek rozwiniętemu później ruchowi pątniczemu… Może stało się to przyczyną kultu, który od kilku już stuleci otacza obraz Marki Boskiej Kolnickiej…
Źródło: „Nowomiejskie legendy i podania”
6 stycznia, czwartek – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Popiół i diament” Wajdy. Film widziałem już kilkakrotnie, ostatnio w 2017 roku w „Słonku” w Śremie podczas „Międzynarodowego Weekendu Filmowego”, który był w istocie retrospektywą twórczości artysty.
7 stycznia, piątek – I. z Warszawy przysłała mi kilka zdjęć mojej siostry (były koleżankami w szkole podstawowej). Próba zadzwonienia do niej nie udała się. „Przepraszam, nie mogę rozmawiać przez telefon. Czekam na wiadomość od lekarza POZ. Jestem na kwarantannie, robiłam test na Covid” – odpisała w esemesie.
8 stycznia, sobota – skończyłem lekturę zbioru opowiadań „Rzeka dwóch serc” Ernesta Hemingwaya. Chociaż jestem też anglistą, twórczość Hemingwaya znam słabo. Nie przeczytałem żadnej z jego powieści, wcześniej tylko kilka opowiadań.
Często spotyka się głosy zarzucające Hemingwayowi pozerstwo, kreowanie siebie, słabego w gruncie człowieka, na „macho”. Może i był pozerem, ale który pisarz nie uprawia autoreklamy, nie stara się przedstawić w swoich książkach jako silnego, mądrego człowieka? Ba, który zwykły człowiek tak nie postępuje w relacjach z innymi?
8 stycznia, sobota – przeczytałem broszurę „Opactwo benedyktynów w Lubiniu – perła wśród niziny” o. Mateusza Skibniewskego. O książce słyszałem już 30 lat temu, dopiero teraz udało mi się ją zdobyć. Broszura ciekawa, zawiera dużo informacji, których brak w przewodniku Zenona Szymankiewicza.
8 stycznia, sobota – na kanale Kultura 2 obejrzałem film „Jak zostać królem”, po raz drugi w życiu.
– Bardzo ciekawa jestem pana zdania o filmie „Jak zostać królem” – zagadnęła mnie dziesięć lat temu doktor Barbara Siwińska, niedługo po premierze filmu. – Jeszcze pan nie widział? To niech pan koniecznie obejrzy. Widziałam go w Poznaniu. Tylko biletu panu nie kupię, ha-ha.
Wkrótce obejrzałem film w „Słonku w Śremie i byłem pod dużym wrażeniem – gry aktorów, zdjęć, znakomitego scenariusza (chociaż wiele historycznych faktów zostało w nim przeinaczonych). Po raz pierwszy zobaczyłem wtedy na ekranie też Helenę Bonham Carter, grającą królową Elżbietę (matkę dzisiejszej władczyni Wielkiej Brytanii). Z przyjemnością przypomniałem sobie tę historię Jerzego VI, film z pewnością wybitny.
9 stycznia, niedziela – wyjazd do Wielkopolskiego Muzeum Wojskowego na finisaż i oprowadzanie po wystawie „Polska nad Bałtykiem w plakacie dwudziestolecia międzywojennego. Finisaż czyli ostatni dzień, ostatnia okazja zobaczenia wystawy, która dotąd umknęła mojej uwadze.
Jest bardziej mroźno niż wczoraj, ale słonecznie, odśnieżone są też drogi, jedzie się więc przyjemnie. Na Starym Rynku w Poznaniu jestem za kwadrans dwunasta, tuż przed rozpoczęciem oprowadzania.
Jest kilka powodów, dla których przyjechałem dzisiaj do Poznania. Nie najmniej ważnym jest fakt, że sam kiedyś służyłem w marynarce wojennej, pewien sentyment do morza pozostał więc mi do dzisiaj :-). Drugi to zainteresowanie historią XX wieku, również Polski dwudziestolecia międzywojennego, trzeci to urok plastyczny tych dawnych plakatów, jakże innych od współczesnych. Byłem już na wielu wystawach plakatów z pierwszych dziesięcioleci XX wieku, w muzeach w Polsce i Niemczech.
Trwające prawie dwie godziny oprowadzanie – o wystawie opowiadają jej kuratorzy Leszek Rościszewski i Irena Przymus – jest interesujące, chociaż słuchaczy nie ma dużo – ze mną sześć osób. Nie jest to jednak grupa przypadkowa, zadajemy pytania, widać, ze interesujemy się tematem.
Powrót odrodzonej Polski nad Bałtyk na mocy postanowień traktatu wersalskiego miał bardzo duże znaczenie dla kształtowania się świadomości narodowej, umiejętnie podsycanego przez propagandę, w tym plakat, chociaż długość linii polskiego wybrzeża wynosiła tylko 140 km, a właściwie jeszcze mniej, bo w tej liczbie należy uwzględnić podwójną długość Półwyspu Helskiego.
To zadziwiające, jak dużo i w jak krótkim czasie (1920–1939) zdołaliśmy zrobić. Przede wszystkim budowa Gdyni, która z rybackiej wioski stała się dużym miastem portowym, i stworzenie silnej marynarki wojennej, za silnej jak na tak krótkie wybrzeże i kraj, który swoje ambicje polityczne dotąd koncentrował na lądzie. „Lecz miła Polska na żyznym zagonie / Zasiadła, jako u Boga na łonie; / Może nie wiedzieć Polak co to morze, Gdy pilnie orze”, pisał Sebastian Fabian Klonowic w swoim poemacie „Flis” w 1595 roku i tak istotnie było przez setki lat. Dopiero rządzący II Rzeczpospolitą zabrali się energicznie do polityki morskiej, wzywając naród do wspólnego dzieła – budowa okrętów podwodnych, statków handlowych, transatlantyków, to wszystko wymagało ogromnych środków, stąd Fundusz Obrony Morskiej zbierający datki, stąd organizowane corocznie, przypuszczam, że również w Śremie, Dni Morza.
O tym wszystkim mogliśmy usłyszeć podczas oprowadzania. Wystawa przedstawia zarówno rozwój marynarki wojennej (jest nawet oryginalna bandera ORP „Orzeł”) jak i cywilne aspekty polityki morskiej, m.in. rozwój linii pasażerskich (oprócz „Batorego” po morzach i oceanach pływały też inne statki) i Ligę Morską i Kolonialną. Szczególne zaciekawienie budzi ten ostatni temat. Według oprowadzających kuratorów chodziło bardziej o pozyskanie rynków zbytu dla polskich towarów, nie o kolonie, ale czy na pewno? Myślę, że przyczyny tych kolonialnych mrzonek były wielorakie; chodziło nie tylko o zbyt towarów, ale też o tereny dla osadnictwa. A że były mrzonki, musiało być jasne dla co rozsądniejszych już wtedy, w dwudziestoleciu. Mimo mocarstwowych ambicji, bardzo widocznych na plakatach, byliśmy słabym państwem, a Wielka Brytania i Francja wcale nie przejawiały ochoty odstępować nam swoich terytoriów kolonialnych.
Potem nadeszła wojna, a po wojnie (na wystawie są też plakaty z 1945 roku) uzyskaliśmy naprawdę szeroki dostęp do morza, od Mierzei Wiślanej do Świnoujścia. We współczesnej Polsce morze już nie jest tak wszechobecne w mediach, nie potrzebuje też już propagandy. Morze przestało być mitem, stało się codziennością, miejscem, do którego pojechać na urlop, ale niekoniecznie, jest przecież tyle ciekawych zakątków w kraju.
9 stycznia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie tylko 40 procent stanu przed epidemią.
10 stycznia, poniedziałek – cena obiadu dnia w „Tropicanie” wzrosła z 19,90 do 21.90 zł.
10 stycznia, poniedziałek – otrzymałem faktury za gaz. W 2022 roku PGNiG obciążyło mnie kwotą 400,29 zł w porównaniu z 412,52 zł w 2020 roku (w 2021 roku nie otrzymałem faktury). Mimo alarmujących doniesień o podwyżkach cen gazu w tym roku zapłacę mniej niż dwa lata temu? Hola!, nie będzie tak dobrze, pod koniec roku prawdopodobnie otrzymam kolejne faktury.
Od wielu lat staram się oszczędzać na ogrzewaniu gazowym. Termostat mam ustawiony na 18 stopni, w nocy, a nawet wcześniej, po południu, wyłączam kocioł gazowy.
11 stycznia, wtorek – dzisiaj podano, że od początku pandemii na Covid zmarło 100 tysięcy osób w Polsce.
11 stycznia, wtorek – dzisiaj zadzwonił do mnie X. Przyszedł do mnie w ubiegłą niedzielę przed ósmą wieczorem (byłem już w łóżku), pytając, czy może mi zlecić tłumaczenie. Czemu nie, ale nie w niedzielę i nie o takiej porze. Teraz sprecyzował, że chodzi o umowę dla firmy, w której pracuje – ma mi ją przysłać za dzień lub dwa. Przy okazji powiedział, że prawdopodobnie będzie moim sąsiadem – zamierza kupić mieszkanie od Y, który mieszka piętro wyżej, nade mną, pytał mnie o opłaty za najem, ile płacę za gaz.
Znam X od kilkunastu lat. Jest znaną postacią w mieście, robi karierę w samorządzie. Y znam jeszcze dłużej, od lat 90., kiedy był moim uczniem.
12 stycznia, środa – kolejna wizyta u dentysty i wydatek 700 zł na kiretaż. Miałem płacić 900 zł, ale stałemu (niestety) klientowi gabinet dał rabat.
12 stycznia, środa – zadzwoniła do mnie I. z Warszawy. Ma zapalenie płuc. Chcieli ją skierować do szpitala, ale nie zgodziła się, leczy się w domu. Test na Covid dał na szczęście wynik negatywny.
13 stycznia, czwartek – na kanale Kultura 2 obejrzałem, po raz pierwszy po kilkudziesięciu latach, „Do widzenia, do jutra” Janusza Morgensterna. Wrażenia mam mieszane. Sama historia miłosna nie jest warta uwagi, ale rola Zbigniewa Cybulskiego już tak. Największą wartość miały jednak dla mnie wysmakowane czarno-białe zdjęcia zrekonstruowanego cyfrowo filmu. Film ogląda się jak album z dawnymi artystycznymi fotografiami.
15 stycznia, sobota – wyjazd do Poznania; w planach mam wzięcie udziału w oprowadzaniu „Szlachcic też poznaniak – o obecności szlachty w życiu miasta”, zorganizowanym przez grupę PoPoznaniu.pl; jak to czasami bywa, na miejscu plany się trochę zmienią.
Pod Zamkiem Królewskim na Wzgórzu Przemysła, gdzie ma się rozpocząć oprowadzanie, jestem po jedenastej, z kilkuminutowym opóźnieniem. Przewodnik zaczął już opowiadać o historii zamku i roli, jaką w Poznaniu pełnili starostowie generalni i burgrabiowie. Spod zamku przechodzimy pod pomnik Ułana, potem na Stary Rynek pod pałac Działyńskich, budynek wagi miejskiej, pałac Mielżyńskich, ratusz, który był sceną napadu szlachty na władze miejskie w 1692 roku, dziedziniec urzędu miejskiego, na którym przewodnik opowiada o wojewodzie poznańskim Rogerze Raczyńskim i innych przedstawicielach tego rodu.
Wrażenia z oprowadzania mam coraz bardziej mieszane. Z jednej strony dowiaduję się wielu ciekawych rzeczy, z drugiej strony takie opowieści lepiej snuć w zamkniętym pomieszczeniu, ilustrowane slajdami, nie przed budynkami, które mają tylko luźny związek z opisywanymi postaciami, w dodatku przy zimowej pogodzie. Jechałem w mrozie trzy godziny do Poznania, teraz spaceruję już półtorej godziny z grupą i niska temperatura coraz bardziej daje się we znaki. Muszę się schronić przed zimnem; decyduje się opuścić grupę, która zresztą coraz bardziej maleje (dużo osób doszło już chyba do tego samego wniosku co ja) i odwiedzić Galerię Miejską „Arsenał” przy Szyperskiej.
*
Dochodząc ulicą Stawną do Garbar widzę radiowozy blokujące ulicę. Co tu się dzieje? Zagadka wyjaśnia się za chwilę. Widzę nadciągający pochód z flagami, transparentami, plakatami, a na czele pochodu jego uczestnicy niosą… około dziesięciu trumien, każda przykryta czarnym materiałem z napisem „Ofiara „szczepionki”” – tak, słowo „szczepionka” jest ujęte w cudzysłów. Przypadkiem trafiłem na marsz antyszczepionkowców.
W marszu idzie wiele osób, dawno nie widziałem w Poznaniu tak dużego zgromadzenia, ostatnio chyba na Marszu Równości. Idą milcząc, nie skandują żadnych haseł, z głośników odtwarzana jest tylko żałobna muzyka. Przygotowanie marszu, wszystkich akcesoriów do niego musiało zająć jego organizatorom dużo czasu. Trumny wyglądają prawie jak prawdziwe, tyle że są z surowego, niepomalowanego drewna; starannie zostały przygotowane też plakaty z portretami osób, które rzekomo zmarły na skutek szczepienia przeciwko Covid-19. Są wśród nich zarówno znane postaci (jak Żora Korolyov, Jacek Kramer, Katarzyna Łukasiewicz), jak i zwykli ludzie, przy których podane są tylko imiona i wiek. Na wszystkich portretach umieszczono napis „Zmarł na(i)gle” albo „Ofiara systemu medycznego”.
Potem kolejne plakaty i transparenty – na jednym z nich uczestnicy oskarżają władze i naukowców, że „Szczepionki na Covid-19 korzystają ze zbrodni aborcji” (chodzi o to, że szczepionki są rzekomo produkowane z wykorzystaniem komórek pobranych od abortowanych dzieci), czemu towarzyszy drastyczne zdjęcie poddanego aborcji płodu. Na innym widać słowa „Auschwitz nie spadło z nieba” – cytat z Mariana Turskiego, który przywłaszczyli sobie również antyszczepionkowcy. Nie brak też humoru – na kolejnym transparencie czytamy: „Polska 2025. Ostatnia, 16-sta prosta. Szczepimy się”. Akurat w tym przypadku byłbym skłonny zrozumieć uczestników marszu :-). Hasło „ostatnia prosta” jest nadużywane w rządowej propagandzie, a obecnie, w obliczu wariantu Omikron i kolejnej narastającej fali zakażeń, jest po prostu nie na miejscu.
Pochód ciągnie się i ciągnie – idą setki ludzi, dużo też przypatrujących się na chodniku, fotografują, filmują, nade mną unosi się dron. Wśród uczestników marszu dostrzegam też… znajomą twarz ze Śremu. Nie widzi mnie, jak wielu innych niesie biało-czerwoną flagę. Wiem, że ma poglądy prawicowe, niedawno wraz z innymi domagał się zmiany nazwy parku Powstańców Wielkopolskich w Śremie na park Romana Dmowskiego (park nosił tę nazwę od stycznia do września 1939 roku). W ogóle polityczne afiliacje uczestników marszu wydają się jasne – większość to chyba zwolennicy Konfederacji i innych prawicowych ugrupowań.
Pochód zamyka kilka radiowozów strzegących porządku. Widzę, że na skrzyżowaniu Garbar i Estkowskiego pochód się zatrzymuje. Nie wiem, czy maszerujący pójdą prosto, w kierunku Cytadeli, czy skręcą, ale nie przypatruje się dłużej.
*
– I znowu państwa odwiedzam – mówię w „Arsenale”. – Nawiasem mówiąc, widziałem po drodze marsz antyszczepionkowców.
– Tak, widzieliśmy te patrole policji i przypuszczaliśmy, że coś się szykuje – odpowiadają pracownicy. – Ale, że policja ochrania takie zgromadzenia…
– Takie już zadanie policji, pilnowanie porządku na wszystkich demonstracjach. Jeśli została zorganizowana legalnie, należy ją chronić.
– Ale to straszne, ten stosunek ludzi do pandemii; kiedy na przykład jadę tramwajem i widzę ludzi bez maseczek.
– To prawda. Ja nie jeżdżę tramwajami, ale we wrześniu jechałem pociągiem z Poznania do Katowic – odpowiadam. – W przedziale jechało ze mną starsze małżeństwo, maseczki zakładali tylko wtedy, kiedy przychodził konduktor. Powiedzieli, że jadą ze Świnoujścia do Krakowa i nie zamierzają nosić maseczek przez kilkanaście godzin.
Przechodzę do sal wystawowych „Arsenału”. Za dziesięć minut rozpocznie się oprowadzanie kuratorskie po wystawie „Kwiaty całopalne” Bartka Arobala Kociemby. W oprowadzaniu bierze udział sześć osób – części wystawa się podoba, na mnie rysunki kwiatów, wokół których wiją się narysowane pomarańczową kredką jakby języki ognia, do tego video ukazujące tańczącego artystę, nie robią specjalnego wrażenia.
Ciekawsza jest druga wystawa – „Boję się, że kiedyś będzie za późno” Patryka Różyckiego, na której artysta na obrazach i rysunkach opowiada o swojej rodzinie, relacjach z rodzicami, rodzeństwem, swojej seksualności, kompleksach. Chętnie porozmawiałbym z nim osobiście, ale oprowadzanie po wystawie przez samego artystę zaplanowano dopiero na jutro, a ja po raz drugi nie będę mógł przyjechać do Poznania.
Wracam do Śremu. Będę musiał zapisać się na trzecią dawkę szczepienia przeciwko Covidowi w najbliższej przyszłości.
16 stycznia, niedziela – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Do zakochania jeden krok” –brytyjski film o starszej kobiecie z wyższych sfer, którą okoliczności nagle wyrzuciły z jej środowiska upper class do working class. Sam film nie należy ani do wyższej, ani niższej klasy – obraz przeciętny, o którym pewnie wkrótce zapomnę.
16 stycznia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
17 stycznia, poniedziałek – wyjazd na tłumaczenie ustne do Środy Wielkopolskiej. Klientka opowiada o swoim zakażeniu koronawirusem w ubiegłym roku. Sprawa wyglądała poważnie; klientka znalazła się pod respiratorem, do tego choroba zaatakowała jej stawy. Była leczona sterydami, co spowodowało, że utyła, potem znowu schudła. Teraz wszystko jest w porządku.
17 stycznia, poniedziałek – skończyłem przesłuchiwanie 10-płytowego zestawu Clementiego w wykonaniu na współczesny fortepian (przeważnie Pietro Spady). Sonaty brzmią o wiele ciekawiej niż w wykonaniu na pianoforte (mam w domu też 18-płytowy zestaw Costantino Mastroprimiano), chociaż Clementi pisał właśnie na pianoforte.
Od kiedy w listopadzie zacząłem znowu słuchać Dwójki (w Internecie, przez moje radio jest to wciąz niemożliwe), rzadziej słucham mojej kolekcji płyt.
18 stycznia, wtorek – półgodzinna rozmowa telefoniczna z pracownikiem mojego banku. Wcześniej miałem w banku fundusz dłużny, który w październiku, za radą mojej opiekunki, zlikwidowałem. „Fundusz zachowuje się nie tak, jak powinien”, usłyszałem wtedy od niej. Święta prawda, od października kurs funduszu, jak i innych funduszy obligacyjnych, bardzo spadł. Od tego czasu minęły już jednak trzy miesiące. Co mam robić ze środkami, którego od tego czasu leżą na koncie nieoprocentowane?
Niestety, rozmowa jest pełna wielosłowia (po stronie bankowca), ale nic konkretnego z niej nie wynika. Bankowiec dywaguje tak, aby jego wypowiedzi, broń Boże, nie zinterpretować jako konkretnej porady (rozmowa jak zwykle jest nagrywana). Na rynku obligacji mamy bessę, co może być dobrym momentem do kupowania. Ale nie wiadomo, jak długo ta bessa się utrzyma i czy kursy nie spadną jeszcze bardziej. Ale… I tak dalej.
18 stycznia, wtorek – wymiana zdań na Facebooku z Bartoszem Klimczukiem, kiedyś dziennikarzem „Tygodnika Śremskiego”. Obecnie zwiedza Ukrainę.
„B.K.: Jeszcze zanim wyjechaliśmy na Ukrainę, wiele w polskich mediach mówiło się o możliwej agresji Rosji na to państwo. Tutaj jednak życie toczy się absolutnie normalnie, Ukraińcy przekonują, że żadnej wojny nie będzie, a nawet lokalna telewizja zdecydowanie bardziej zajmowała się sytuacją w Kazachstanie (i innymi bolączkami dnia codziennego) niż jakimiś ruchami wojsk przy granicy. Także chyba będzie dobrze :-).
Ja: Tak samo było w Polsce latem 1939 roku… 🙂
B.K.: Cokolwiek złego by mówić o Putinie, to chyba jednak wydaje się on bardziej wstrzemięźliwy i ostrożny od Hitlera czy Stalina…
Ja: Wojny często wybuchają przypadkiem.
I wojna światowa zaczęła się jak wiadomo od zamachu w Sarajewie. W lipcu 1914 r. Austro-Węgry chciały jednak prowadzić wojnę tylko z Serbią, nie spodziewano się, że wybuchnie konflikt ogólnoeuropejski.
Podobna sytuacja była w 1939 roku. Hitler dążył oczywiście o ekspansji Niemiec, ale nie zamierzał wywoływać wojny światowej. Był przekonany, że Wielka Brytania i Francja nie dotrzymają swoich obietnic danych Polsce i nie wypowiedzą Niemcom wojny 3 września.
Obie wojny światowe zaczęły się więc przypadkiem, wbrew woli pierwszych agresorów”.
Refleksja: kto jeszcze w 1989 roku przypuszczał, że Rosja i Ukraina będą odrębnymi państwami i że państwa te będą szykować się do wojny? Sowietolodzy nie przewidzieli nawet rozpadu Związku Radzieckiego. Jakże mało wiemy o procesach rządzących polityką…
19 stycznia, środa – dzisiaj w śremskim szpitalu przyjąłem trzecią (przypominającą) dawkę szczepionki przeciwko Covidowi.
19 stycznia, środa – na Kulturze 2 obejrzałem „Zagubiony czas”. Film jest produkcji niemieckiej, ale opowiada o niemieckiej okupacji w Polsce i grają w nim też polscy aktorzy (m.in. Mateusz Damięcki w jednej z głównych ról). Piękna opowieść o miłości Polaka do Żydówki i ich wspólnej ucieczce z obozu koncentracyjnego, chyba niedoceniona w Polsce.
20 stycznia, czwartek – na Kulturze 2 próbowałem obejrzeć „Rękopis znaleziony w Saragossie” Hasa. Wytrzymałem 50 minut do dwudziestej pierwszej, nie chciałem poświęcać kolejnych dwóch godzin, wyłączyłem komputer i poszedłem spać. Nie rozumiem zachwytów krytyki nad tym filmem, ekranizacją gatunku literackiego, który już dawno umarł i interesuje głównie historyków literatury.
Ale co ja piszę? Powieść Jana Potockiego mam w swojej biblioteczce, jednak przecież jej nie czytałem. Nie wiem, jaka byłaby moja reakcja na tę próbę polskiego arystokraty napisania powieści łotrzykowskiej.
21 stycznia, piątek – dzisiaj odnotowano 36665 zakażeń koronawirusem, rekord od początku pandemii.
22 stycznia, sobota – złożyłem zeznanie podatkowe za 2021 rok. W 2021 roku mój przychód był o 14 procent wyższy od przychodu w 2020, dochód w 2021 był natomiast tylko o 3 procent wyższy od dochodu w 2020. Chyba więcej podzlecałem, w grudniu zapłaciłem też składki na ZUS w podwójnej wysokości, aby móc jeszcze odliczyć od podatku składkę zdrowotną.
22 stycznia, sobota – na kanale Kultura 2 obejrzałem film „1900: Człowiek legenda”. Wrażenia mam mieszane. Film jest produkcji włoskiej, ale przypomina bardziej jakąś amerykańską extravaganzę. Do takich, dość tanich chwytów w oddziaływaniu na emocje widza w każdym razie sięga ta opowieść o genialnym pianiście, który urodził się na transatlantyku, zrobił tam karierę i nigdy nie zszedł na ląd.
23 stycznia, niedziela – wernisaż wystawy „Slow Graphic Days” w Muzeum Śremskim. Grafiki (na wystawie prezentowane są również rysunki) autorstwa kilkorga artystów (polskich i zagranicznych) zostały wykonane bardzo różnymi technikami i mają bardzo różną tematykę. Najbardziej podobały mi się te tradycyjne – drzeworyty, akwaforty, rysunki. Przy okazji poznałem autorów śremskich murali, którzy również przedstawiali swoje prace – podobno jest ich aż dziewięć.
23 stycznia, niedziela – wyjazd do Galerii „Śluza” w Poznaniu na wystawę „Naukowczynie – pierwsze kobiecie kariery uniwersyteckie w Poznaniu”. To moja pierwsza wizyta  w „Śluzie” od 2020 roku; galeria, prezentująca ciekawe, a mniej znane aspekty historii i współczesności Poznania (ostatnio byłem w niej na wystawie „W księgach boskich i ludzkich – świat Jana Lubrańskiego”) jest warta odwiedzenia przez wszystkich interesujących się stolicą Wielkopolski.
Punktem wyjścia wystawy „Naukowczynie”  jest prezentacja sylwetek jedenastu kobiet naukowców działających w Poznaniu na początku XX wieku, w okresie międzywojennym i pierwszych latach po wojnie. Nie znałem dotąd ani jednej z nich; z nazwisk tylko jedno było mi znane – Eugenii Piaseckiej-Zeylandowej, żony lekarza Janusza Zeylanda, bardzo zasłużonego w walce z gruźlicą, pracującego nad szczepionką BCG; ich imię nosi poznański szpital na Szamarzewskiego.
Wystawa nie ogranicza się jednak do tych jedenastu postaci. Zlokalizowana w pięciu niewielkich pomieszczeniach „Śluzy” jest właściwie opowieścią o walce kobiet o prawo do wyższego wykształcenia (od końca XIX wieku po czasy po I wojnie światowej, kiedy na studentki przestano patrzeć jak na wybryk natury), a później o równouprawnienie w możliwości wspinania się po szczeblach drabiny zawodowej i robienia kariery naukowej – tu narracja wystawy dociera aż do współczesności. Jak i inne polskie uniwersytety Uniwersytet im. Adama Mickiewicza jest bardzo sfeminizowany (obecnie tylko na trzech wydziałach UAM kobiety stanowią mniejszość: Teologicznym, Matematyczno-Informatyczno i – co było dla mnie zaskoczeniem – Historii), procent kobiet z tytułem profesora jest jednak już daleko mniejszy. Sytuacja ta wprawdzie powoli się zmienia – od 2020 roku po raz pierwszy rektorem UAM jest kobieta, prof. Bogumiła Kaniewska.
Wystawa ma oczywiście charakter feministyczny i jej zorganizowanie w tym miejscu (Galeria „Śluza” jest częścią Poznańskiego Centrum Dziedzictwa) wcale nie dziwi, biorąc pod uwagę feministyczne poglądy prezydenta Jacka Jaśkowiaka :-). Feminizm ten objawia się w pełnej postaci w ostatnim pomieszczeniu, w którym historia ustępuje miejsca ideologii – możemy przeczytać w nim manifest nawołujący do zrównania możliwości karier zawodowych kobiet i mężczyzn, przewidziano również możliwość interaktywnego uczestnictwa w wystawie, przede wszystkim przez dzieci – mogą one samodzielnie ozdobić portrety jedenastu naukowczyń a także napisać na kartkach własne życzenia (najbardziej utkwiło mi w pamięci życzenie, aby… kobieta została papieżem :-)).
Temat dysproporcji w liczbie kobiet i mężczyzn na stanowiskach kierowniczych i w ogóle w poszczególnych zawodach (na przykład przewagi kobiet pracujących w zawodzie nauczyciela i przewagi mężczyzn w zawodzie inżyniera) pojawia się w debacie publicznej od dziesiątków lat i nie miejsce tu na roztrząsanie przyczyn tego zjawiska. To kwestia fundamentalnych różnic ideologicznych między prawicą i lewicą; niestety w debacie tej zbyt często emocje biorą górę nad chłodną refleksją. W każdym razie temat pozostanie aktualny jeszcze długo.
Nawiasem mówiąc, ciekawa jest dysproporcja w wyborze postaci, które stały się bohaterkami wystawy. Na jedenaście przedstawionych kobiet siedem działało w naukach przyrodniczych i ścisłych, chociaż, jak wiadomo, o wiele więcej kobiet naukowców można spotkać na innych wydziałach: filologicznych, pedagogicznych, artystycznych… Przyczyny takiego stanu rzeczy są jasne – jednym z haseł feminizmu jest przełamywanie stereotypów dotyczących różnic zainteresowań płci.
Wystawa jest z pewnością warta zobaczenia, choćby ze względu na prezentowane materiały dokumentujące świat dawnej edukacji i nauki w Poznaniu i nie tylko. Najcenniejsze dla mnie było przedostatnie pomieszczenie – czytelnia z wyłożonymi książkami dla dzieci oraz dawnymi czasopismami (te ostatnie były kopiami, nie oryginałami, ale kompletnymi). W niej spędziłem najwięcej czasu.
Długo przeglądałem „Opowieści na dobranoc dla młodych buntowniczek – 100 historii niezwykłych kobiet” Eleny Favilli i Franceski Cavallo, jednej z ciekawszych książek dla dzieci, jakie ostatnio widziałem. Sukces tego przekładu z włoskiego spowodował, że wydawnictwo Debit zdecydowało się na drugą część: „Opowieści na dobranoc dla młodych buntowniczek – 100 historii niezwykłych Polek” autorstwa Sylwii Chutnik. Niestety książka czołowej polskiej feministki (którą kiedyś poznałem osobiście i miałem okazję wdać się z nią dyskusję) ustępuje włoskiemu oryginałowi. Jest gorzej napisana, kłują w oczy jednak przede wszystkim opuszczenia. W książce znajdziemy Jadwigę Andegaweńską, ale św. Jadwigę Śląską już nie, niw mówiąc o innych świętych: Urszuli Ledóchowskiej, Faustynie Kowalskiej. Nie znajdziemy Hanny Suchockiej ani oczywiście Beaty Szydło (nie ma wprawdzie też Ewy Kopacz). Znajdziemy za to na przykład… Akcję Menstruację, chociaż to fundacja, nie żywy człowiek :-). Książka Sylwii Chutnik potwierdza niestety zawłaszczenie feminizmu przed ideologię lewicową, przynajmniej w Polsce. Dlaczego polskie feministki nie chcą pisać o niezwykłych kobietach, które poszły inną drogą? Elena Favilli i Francesca Cavallo z pewnością też są feministkami, ale w swojej książce nie zawahały się pokazać również Margaret Thatcher.
Wreszcie czasopisma: „Bluszcz” z 1909 roku, „Ster” z 1911 roku i „Świat Dziewcząt”  z 1933 roku, jak wspomniałem, kopie, ale kompletne, zawierające wszystkie strony, łącznie z ogłoszeniami i listami od czytelniczek. Język „Bluszczu” i „Steru”, który dzisiaj może być odczuwany jako pretensjonalny, nie zachęca do dłuższej lektury, „Świat Dziewcząt” przejrzałem natomiast z przyjemnością. Zainteresowania i troski ówczesnych nastolatek (tak, wiem, że tego słowa wtedy jeszcze nie było) wydają się zarówno odmienne jak i podobne do współczesnych. We współczesnym magazynie dla dziewcząt chyba nie pojawiłby się całostronicowy wstępniak o o reelekcji prezydenta (taki znalazł się na drugiej stronie „Świata Dziewcząt”, poświęcony Ignacemu Mościckiemu); publikowane listy od czytelniczek opisują natomiast podobne problemy – uczucie samotności, poszukiwanie przyjaźni. I są to chyba listy prawdziwe, w odróżnieniu od współczesnych magazynów.
Po dwóch godzinach i piętnastu minutach zwiedzania wystawy (w tym ponad godzinę w czytelni) powrót do Śremu.
23 stycznia, niedziela – po powrocie z Poznania zdążyłem jeszcze na wernisaż wystawy „Slow Graphic Days” w Muzeum Śremskim. Grafiki na wystawie wykonane w bardzo różnych technikach, podobały mi się te bardziej tradycyjne: drzeworyty, akwaforty, także rysunki. Dłuższy czas spędziłem na rozmowie z autorką rysunków Anną Waluś, jak się okazało, również współautorką murali w Śremie. Nie wiedziałem, że jest ich już aż dziewięć.
23 stycznia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 15 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
25 stycznia, wtorek – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Alicję w krainie czarów” w wykonaniu The Royal Ballet z Covent Garden. Jednak wolę oryginał Lewisa Carrolla.
26 stycznia, środa – na kanale Kultura 2 obejrzałem film „Maria Skłodowska-Curie”. Film z 2016 roku, koncentrujący się na romansie uczonej z Paulem Langevinem, nie jest wybitnym dziełem; obejrzałem go ze względu na moje zainteresowanie życiem Marii Skłodowskiej i jej córki Ève, której biogram kiedyś napisałem w Wikipedii.
Film przypomniał mi też dyskusję o romansie Marii Skłodowskiej, jaką toczyłem z M., moją znajomą, na Facebooku w 2015 roku. Dyskusję wywołał link do audycji w Polskim Radiu o romansie uczonej, który przesłałem M. M. (również bardzo interesuje się Skłodowską-Curie, z wykształcenia jest zresztą fizyczką, a z zainteresowań humanistką) odpowiedziała na link i wywiązała się dyskusja między nami::
M: Wiesz, ja rozumiem, dlaczego kobiety nie lubią tego wątku w biografii Marii Curie. Langevin, choć zdolny fizyk, był takim sobie mężczyzną. Z tego, co czytałam o jego życiu prywatnym, wychodzi, że był mazgajem, wiecznie skarżył się na żonę i teściową, które go podobno prześladowały. Zamiast opowiedzieć się po stronie Marii, wziąć rozwód, wrócił do żony i obiecał poprawę. Dlatego wyszła na uwodzicielkę, kobietę niemoralną. Langevin zresztą niedługo potem miał romans z inną kobietą i z tamtą zdaje się już został. Dziwne – a może właśnie piękne – w tym wszystkim jest jednak to, że ich wnuki się pobrały.
Ja: Mnie się wydaje, że kobiety nie lubią tego wątku w życiu Marii Skłodowskiej-Curie, ponieważ w ogóle nie pasuje on do pomnikowej postaci dwukrotnej laureatki nagrody Nobla i przede wszystkim do wzoru (stereotypu?) przykładnej żony i matki. Jakby nie patrząc, zachowanie Marii Skłodowskiej-Curie z czysto moralnego punktu widzenia było naganne (rozbijanie cudzego małżeństwa). Myślę, że kobiety nie myślą tu o charakterze Langevina (większość kobiet przecież nie wie, jakim był on człowiekiem), tylko po prostu nie akceptują postępowania Skłodowskiej. Ja też uważam, że postępowanie Skłodowskiej było niewłaściwe. Oczywiście nie umniejsza to jej zasług jako uczonej. Tak to już jest, że natura ludzka składa się ze sprzeczności: jesteśmy zdolni do rzeczy wielkich, ale też i małych.
M: 1. Miłość nie jest małą rzeczą.
2. To Langevin był niemoralny zdradzając żonę.
Ja: 1. Miłość nie jest małą rzeczą, ale świadome rozbijanie cudzego małżeństwa już tak.
2. Niemoralni byli oboje – i Langevin, i Skłodowska-Curie. Świadomość tego niemoralnego postępowania matki miała też jej córka – Eve Curie. Pisząc jej biografię („Madame Curie”), nie próbowała wybielać matki ani spychać winy na Langevina. Po prostu zignorowała to wydarzenie, pominęła je w biografii, chociaż był ono (i skandal z tym związany) bardzo ważne w życiu Marii Skłodowskiej-Curie.
3. Co byś powiedziała, gdyby sytuacja przedstawiała się odwrotnie, gdyby do tego romansu doszło za życia Pierre’a Curie i gdyby to Langevin próbował nawiązać romans z Marią i rozbić jej małżeństwo? Czy próbowałabyś wtedy wybielać Langevina i oskarżać Marię o niemoralność, bo zdradzała męża?
M: 1. Dobrego małżeństwa nie da się rozbić – świadomie, czy nieświadomie.
2. Opowiedziałam o naszej dyskusji mężowi. „Maria była niemoralna?”, zdziwił się. „Przecież ona wtedy nie miała męża.” 3. Jak wiemy, Maria bardzo kochała Piotra, po jego śmierci długo nie mogła przyjść do siebie. Nie doszłoby do romansu z Langevinem za życia Piotra. Nie ma co bronić Langevina, ani jego żony. Na Marię rzucono się, bo była cudzoziemką. Potem Langevin mieszkał z inną kobietą, Francuzką, i nie było już żadnego skandalu. Francuzi nigdy nie byli pruderyjni.
Ja: Nie bronię Langevina, napisałem, że wina jest również po jego stronie. Możliwe też, że rzeczywistą przyczyną ataków prasy francuskiej na Marię Skłodowską-Curie był fakt, że była cudzoziemką. Nie zdejmuje to jednak winy z jej strony. Co do argumentu Twojego męża, nie życzę Tobie, Moniko, aby kiedyś jakaś niezamężna kobieta próbowała flirtować z Twoim mężem i doprowadzić do rozbicia Twojego związku. Czy wtedy również będziesz przekonana, że kobieta ta nie jest niemoralna, bo przecież jest niezamężna?
Jak widać, M. ma poglądy feministyczne i dość wybiórczy stosunek do moralności :-), stosunek, którego nie aprobuję, ale przyjaźnimy się – chociaż spotkaliśmy się „w realu” tylko dwa razy.
27 stycznia, czwartek – dzisiaj na kwarantannie z powodu koronawirusa przebywało 1 010 761 osób. Została przekroczona granica miliona. Czy władze są jeszcze w stanie kontrolować przestrzeganie kwarantanny przez tyle osób?
27 stycznia, czwartek – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Salto” Konwickiego. Jakoś nie zafrapował mnie ten przykład eksperymentalnego kina epoki gomułkowskiej. Obejrzalem go jednak do końca, między innymi ze względu na aktorów: oprócz Cybulskiego, młodego Holoubka, młodziutką Martę Lipińską.
29 stycznia, sobota – wyjazd do Galerii na Dziedzińcu w Poznaniu na wystawę „Sejf jest za obrazem” Noriakiego. Warunki do jazdy rowerem jazdy złe, przez całą drogę ze Śremu do Poznania pada – śnieg, śnieg z deszczem, deszcz. Nie mogę jednak odłożyć wyprawy na jutro, ponieważ na niedzielę zapowiedziano „huraganowy wiatr”, a potem wystawy już nie będzie, dzisiaj jest jej przedostatni dzień.
Jak większość poznaniaków z twórczością Noriakiego stykałem się od lat, chociaż początkowo nie kojarzyłem z jej konkretnym nazwiskiem, ba, chyba nawet nie myślałem o niej jako o sztuce. Dla poznaniaków Noriaki to po prostu Pan Peryskop, inaczej Watcher, graffiti przedstawiające jednookiego ludzika, namalowanego na mirach w różnych punktach miasta. Dla niektórych jest to wandalizm, dla innych street art, przejaw subkultury, w każdym razie Pan Peryskop na dobre zadomowił się już w krajobrazie Poznania..
Wcześniej nie zwracałem większej uwagi na Pana Peryskopa, zmieniło się to dopiero w ubiegłym roku, między innymi przy okazji odwiedzin poznańskich Szacht; na murach opuszczonych i zdewastowanych budynków cegielni na peryferiach miasta postać Watchera od razu rzuciła mi się w oczy. Co o niej sądzę? Niektórzy porównują Noriakiego do Banksy’ego, co, powiedzmy to od razu, jest grubym nieporozumieniem. Banksy jest geniuszem street artu i przede wszystkim ma bardzo dobrze opanowany warsztat malarstwa przedstawieniowego, realistycznego, potrafi malować różne postaci, czego niestety nie widać u Noriakiego. Główny problem to jednostajność, monotematyczność tych graffiti. Malowana w uproszczony sposób sylwetka Pana Peryskopa jest dobrym pomysłem na jeden, dwa obrazki na ścianie, ale jeśli street artowiec nie maluje niczego innego tylko jednookiego ludzika, mamy pewien problem artystyczny…
Wystawa w Galerii na Dziedzińcu zdaje się przełamywać to jednostronne postrzeganie twórczości Noriakiego, prezentując przede wszystkim jego obrazy. Pana Peryskopa na niej nie zobaczymy – z wyjątkiem rzeźby ludzika przy samym wejściu. Wydawałoby się to jej plusem, w gruncie rzeczy jednak jest minusem.
Eksponowane na trzech kondygnacjach Galerii na Dziedzińcu obrazy Noriakiego są rzeczywiście dość urozmaicone w formie. Oprócz monochromatycznej czerni i bieli na parterze widzimy barwne obrazy malowane farbami akrylowymi na drugiej i trzeciej kondygnacji galerii. Sztuka abstrakcyjna sąsiaduje ze sztuką przedstawieniową, sąsiaduje a właściwie często miesza się, czasami trudno określić, czy obraz należy do tego, czy drugiego gatunku. Jest też jedna instalacja – „Wieża Babel”, zbudowana z klinów służących do mocowania płócien na sztalugach, jest nawet jeden malunek z dzieciństwa: „Piegi w oczach” z 1990 roku (portret mamy artysty?).
Niewiele z tych obrazów wywołuje jednak u mnie emocje, powoduje wzruszenie, niewiele z nich zapamiętam. Oprócz „Piegów w oczach” (wzruszających, bo dziecięcych) będą to zapewne wiszące obok nich „Piegi Miro” (gra z konwencją, czyli nawiązanie do malarstwa Joana Miró), wspomniana „Wieża Babel”, kilka obrazów przedstawieniowych na drugiej i trzeciej kondygnacji, na przykład „Epicentrum”.
Główną wadą wystawy jest brak Pana Peryskopa. Mimo moich zastrzeżeń do monotematyczności tych graffiti Noriaki dla poznaniaków to przede wszystkim Pan Peryskop i należało uwzględnić tę ogromną część jego twórczości na wystawie – w postaci choćby dokumentacji fotograficznej graffiti.
W twórczości Noriakiego są zresztą prace z postacią Pana Peryskopa, które nie są graffiti, jak „Dama z norniczką” lub „Kopsnij ognia”, jest też dużo prac malarskich i rysunkowych, prezentowanych na przykład wystawie „111” w Galerii Jerzego Piotrowicza, które zobaczyłbym chętniej niż te prezentowane w Starym Browarze. Czekam zatem na szerszą, bardziej przekrojową i bardziej reprezentatywną dla artysty wystawę.
30 stycznia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
31 stycznia, poniedziałek – z okazji obniżenia VAT-u na niektóre artykuły spożywcze „Biedronka” wprowadziła nowe zasady podawania cen: sieć podaje cenę przed obniżką i po obniżce. Na przykład przy bułce kajzerce mamy przekreśloną cenę 35 groszy i nową cenę 33 grosze. O tym, że ta sama kajzerka kosztowała niedawno 29 groszy a cena 35 groszy obowiązywała tylko kilka dni, sieć już nie informuje. Taka to „obniżka” – z 29 groszy na 33 grosze. 🙂
31 stycznia, poniedziałek – jeden z moich tłumaczy wraz z żoną znalazł się w izolacji Covidowej. Byli zaszczepieni, ale choroba i tak dopadła. Przechodzą Covid dość ciężko, nie mogą pracować.
1 lutego, wtorek – na korytarzach mojego bloku zainstalowano automatyczne lampy; włączają się same, kiedy czujnik wykryje ruch.
2 lutego, środa – skończyłem przesłuchiwanie 23-płytowego zestawu Liszta. Wciąż wracam do jego utworów fortepianowych, zwłaszcza tych późniejszych, bez tonacji.
3 lutego, czwartek – wizyta u internisty. Od kilku tygodni mam zaczerwienione okolice wokół paznokci, obawiam się zanokcicy. Przez całe przedpołudnie w poniedziałek usiłuję się zarejestrować telefonicznie w mojej przychodni; udaje mi się dodzwonić dopiero koło południa, ale mojego lekarza rodzinnego nie ma, inni lekarze są już zajęci, rejestratorka może mnie zapisać na teleporadę na następny dzień. We wtorek lekarka prosi przez telefon, abym przyszedł w czwartek. Wreszcie dzisiaj udaje się – mogę wejść do przychodni, oczywiście po obowiązkowym zmierzeniu temperatury przy wejściu.
– To mi nie wygląda zna zanokcicę, to raczej choroba zwyrodnieniowa stawów. Przepiszę panu anapran, dam też skierowanie do dermatologa.
Choroba zwyrodnieniowa stawów? W tym wieku…?
3 lutego, czwartek – nieznany mi dotąd klient poprosił mnie o tłumaczenie ustne rozmowy telefonicznej z Wielką Brytanią. Umówił się, że będą do niego dzwonić na komórkę z Anglii o jedenastej. Gdybym wiedział, że tak się to skończy… Klient przez 3,5 godziny siedział u mnie w domu, czekając na telefon, bez maseczki i co chwila pociągając nosem, jakby zakatarzony. Nie był na tyle domyślny, aby zrozumieć, że przeszkadza mi w pracy. Wreszcie sam zadzwonił, rozmowa trwała 20 minut.
3 lutego, czwartek – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Czarnego Piotrusia” Formana. Pamiętam, że bardzo chciałem zobaczyć ten film jeszcze na studiach w Warszawie, ale nie udało mi się wtedy. A teraz? Film obejrzałem do końca, ale w gruncie rzeczy nie znalazłem niczego nadzwyczajnego w tym niby satyrycznym obrazie czechosłowackiej młodzieży z lat 60.
4 lutego, piątek – podsumowanie miesiąca. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
4 lutego, piątek – po raz pierwszy zapłaciłem podatki i nowe składki na ubezpieczenie społeczne w nowym Polskim Ładzie. W podatkach bez zmian (pozostałem przy dawnej formie rozliczania), nie mogłem sobie natomiast poradzić z wypełnieniem  złożeniem przez Internet deklaracji DRA, którą od tego roku trzeba znowu składać do ZUS-u. Ostatecznie wsiadłem na rower i pojechałem do oddziału złożyć ją osobiście.
5 lutego, sobota – wyjazd do Pawilonu Czterech Kopuł we Wrocławiu na wystawę „Abakanowicz. Totalna”. Wyjazd o szóstej rano rowerem do Czempinia, skąd o 7.25 odjeżdża pociąg do Szklarskiej Poręby. Warunki jazdy złe – silny zachodni wiatr i padający drobny deszcz powodują, że w Czempiniu jestem na ostatnią chwilę, ale zdążyłem na pociąg – po dziewiątej jestem we Wrocławiu, potem przejazd do Pawilonu, do którego wchodzę o dziesiątej jako pierwszy zwiedzający tego dnia.
Bardzo lubię sztukę Magdaleny Abakanowicz, mam do niej specjalny stosunek również jako śremianin i dawny pracownik Odlewni Żeliwa w Śremie, w której tworzyła swoje rzeźby. Ta admiracja sprawiła, że musiałem zobaczyć jej wystawę „Jesteśmy strukturami włóknistymi” w ubiegłym roku w Muzeum Narodowym w Poznaniu, muszę zobaczyć i tę najnowszą we Wrocławiu.
Wrocławska wystawa twórczości Magdaleny Abakanowicz sprawia bardzo dobre wrażenie; myślę, że jest ciekawsza od tej poznańskiej. Wystawa „Jesteśmy strukturami włóknistymi” koncentrowała się na gobelinach i abakanach (chociaż przedstawiano na niej również rzeźby artystki); na wystawie we Wrocławiu abakany, czyli monumentalne przestrzenne tkaniny, stanowią tylko część ekspozycji, która jest o wiele bardziej różnorodna i wsparta bogatym materiałem filmowym i materiałem dokumentacyjnym. Przestrzenne, historyczne ale odnowione i sprawiające nowoczesne wrażenie pomieszczenia Pawilonu Czterech chyba też bardziej się nadają do takiej wystawy.
Już w pierwszej sali, zaraz po wejściu, zwiedzających wita instalacja video przedstawiające fotografie artystki z różnych lat jej życia, a z nią pierwsze rzeźby: „Portrety anonimowe” z utwardzonej żywicą tkaniny jutowej. To technika, którą Abakanowicz często stosowała w swoich rzeźbach, również na przykład w znanym mi już z Poznania „Tłumie”, „Mutantach” i nieznanej „Klatce, „Mędrcach”. W ogóle na wystawie jest dużo obiektów do tej pory mi nieznanych, a fascynujących swoją formą i treścią. Należy do nich na przykład gobelin „Życie Warszawy” (kopia pierwszej strony gazety z 25 maja 1973 r., uwidaczniająca absurd peerelowskiej propagandy), teka graficzna „Katarsis”, związana z grupą rzeźb z brązu zrealizowaną we Włoszech, „Koło z liną”, czyli ogromna drewniana szpula z rozwijającą się z niego konopną liną. Przez szybę mogę też zobaczyć stojących już na zewnątrz budynku „Rycerzy króla Artura”, znanych mi dotychczas tylko z fotografii.
Mam szczęście, ponieważ o godzinie 11 rozpoczyna się oprowadzanie po wystawie (na stronie internetowej Pawilonu nic o nim nie wspomniano); postanawiam dołączyć do grupy. Oprowadzanie jest przeznaczone dla osób niewidomych i słabo widzących, które mogą dotykać rzeźb. Korzystam i ja z tej niepowtarzalnej okazji (w muzeach przecież zwykle nie wolno dotykać eksponatów 🙂 )  poczucia faktury tkaniny „Konglomeratów”, liny zwisającej z wielkiego drewnianego koła, drewna i metalu „Gier wojennych”.
Na wystawie widzimy bardzo dużo eksponatów, wszystkie pochodzą ze zbiorów własnych Muzeum Narodowego we Wrocławiu, która ma najbogatszą  kolekcję prac artystki. Ale przecież Magdalena Abakanowicz mieszkała w Warszawie, a była profesorem na Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu, skąd więc ta obfitość we Wrocławiu? Wyjaśnia to nasza przewodniczka. Muzeum zawdzięcza ją przede wszystkim przyjaźni Magdaleny Abakanowicz  z Mariuszem Hermansdorferem, byłym dyrektorem Muzeum Narodowego; poznali się przy okazji organizowania wystaw, wiele z tych prac to dary artystki. O kulisach organizacji tych wystaw, zabiegach, ich stronie biurokratycznej i powszednich problemach związanych z wystawami, pracą artystyczną opowiadają zresztą reprodukcje dokumentów, korespondencji.
Na wystawie spędzam 3,5 godziny, chociaż mógłbym pobyć tu jeszcze dłużej. Niestety muszę zrezygnować z obejrzenia kończących wystawę kilku filmów na dziedzińcu Pawilonu Czterech Kopuł – chcę zdążyć jeszcze na pociąg do Czempinia o 14.34.
6 lutego, niedziela – pierwsza od dawna niedziela z zamkniętymi marketami. Kiedy w 2018 roku wprowadzono stopniowe ograniczenia a potem zakaz handlu w niedziele, sklepy szybko znalazły wyjście z sytuacji, udając placówki pocztowe. Pierwsza była „Żabka”, potem „Aldi”, „Lidl”, „Intermarche”, „Biedronka”. Wreszcie od tego miesiąca to uszczelniono (aby sklep mógł podawać się za placówkę pocztową, obrót pocztowy musiałby w nim rzeczywiście przeważać), pozostawiając tylko kilka niedziel handlowych w roku. Od dzisiaj w niedziele otwarta jest znowu tylko „Żabka”.
Prawo, wprowadzone przez PiS cztery lata temu pod naciskiem środowisk kościelnych, jest bezsensowne (nikt nie zamierza zamykać w niedziel restauracji, kin, teatrów, komunikacji, zakładów pracujących w ruchu ciągłym, chociaż ich pracownicy też chętnie mieliby niedziele wolne) i również mnie utrudnia życie, choćby podczas wycieczek rowerowych, ale dopóki PiS będzie przy władzy, nie zostanie to zmienione.
6 lutego, niedziela – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Królową pustyni” Wernera Herzoga. Film był stratą czasu, nie pomogła nawet dobra gra Nicole Kidman. I pomyśleć, że nakręcił to twórca takich obrazów jak „Aguirre gniew boży”, „Fitzcarraldo”.
6 lutego, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 10 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
7 lutego, poniedziałek – skończyłem lekturę „Wyboru poezji” Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Chociaż lubię te poetkę i mam w domu dwa wybory jej wierszy (drugi wydany przez Wydawnictwo Lubelskie), z zainteresowaniem przeczytałem też „Marię i Magdalenę” jej siostry Magdaleny Samozwaniec, dopiero teraz zagłębiłem się bardziej w jej poezję.
8 lutego, wtorek – przed szpitalem w Śremie po raz pierwszy widziałem pobieranie wymazu z nosa do testu na Covid. Odbywało się na zewnątrz, ze stojącego przed szpitalem kontenera. Pobierający, ubrany w szczelny biały kombinezon, wyglądał jak naukowiec z filmów science fiction; w kolejce do pobrania stało tylko osób. Ciekawe, jakie to uczucie, kiedy ktoś grzebie ci patykiem w nosie. Chyba niezbyt przyjemne?
8 lutego, wtorek – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Zakład karny – o stówę” Marty Guśniowskiej. Sztuka, zapowiadana jako „przewrotna groteska” okazała się średnio zabawną komedią autorki, która poza tym pisze przede wszystkim sztuki dla dzieci.
9 lutego, środa – Minister Zdrowia Adam Niedzielski ogłosił, że mamy „początek końca pandemii”.
9 lutego, środa – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Szron” – litewskiego kandydata do Oscara. Film, opowiadający o wyprawie litewskiej pary wolontariuszy do ogarniętego wojną Donbasu, początkowo nudził, nabrał tempa w drugiej części, kiedy bohaterowie trafili w pobliże miejsca walk. Czy to obecna międzynarodowa sytuacja polityczna skłoniła TVP do jego wyświetlenia?
10 lutego, czwartek – wizyta w poradni dermatologicznej w szpitalu w związku ze zmianami przy palcach prawej dłoni. Postawiona przez dr Szymanowską diagnoza choroby zwyrodnieniowej stawów okazała się chyba fałszywa; przepisany przez nią anapran nie pomógł, zapisałem się więc do dermatologa. W szpitalnej rejestracji zarejestrowano mnie dopiero na 7 marca. Tak późno? Dzisiaj spróbowałem wkręcić się poza kolejnością i bez rejestracji pojechałem do szpitala. Dermatolog (moja znajoma od 35 lat) przyjęła mnie, ale chyba też nie wiedziała, co mi dolega. Przepisała mi maść triderm. Zobaczymy, czy pomoże.
10 lutego, czwartek – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Miłość blondynki” Formana. Film o wiele lepszy od „Czarnego Piotrusia”, chociaż w klimacie, balansowaniu na pograniczu kina amatorskiego i artystycznego oba filmy są podobne. Nominacja do Oscara w pełni zasłużona.
11 lutego, piątek – dzisiaj odebrałem nowe okulary od optyka. Wada wzroku od dawna mi się już nie pogłębia, ale stare oprawki (miały kilkanaście lat) były już sfatygowane i od dawna sprawiały mi kłopot w postaci wypadania śrubki, co w drucianej oprawie powodowało wypadanie szkła. Wreszcie we wtorek maleńka śrubka znowu wypadła i zawieruszyła się tak, że nie mogłem jej odnaleźć. Zdecydowałem się na nowe. Koszt oprawek i szkieł – 539 zł (pani optyk wystawiła mi fakturę tylko na 329 zł 🙂 ); dość drogo, ale jestem zadowolony. Okulary są dobrze dobrane, są wygodne, szkła nie zaparowują w maseczce, usługa jest wykonana profesjonalnie. Przy okazji zobaczyłem w Internecie, jak wielu optyków jest w Śremie – konkurencja musi być duża.
12 lutego, sobota – wyjazd do Galerii Miejskiej „Arsenał” w Poznaniu na oprowadzanie po otwartej wczoraj wystawie „Polityki (nie)dostępności. Obywatelki z niepełnosprawnościami i osoby sojusznicze”. Wyjazd o późniejszej godzinie niż zwykle (na zegarze jest już 10), ale oprowadzanie zaczyna się dopiero o 15. Na miejscu w Poznaniu zaglądam jeszcze do Muzeum Archeologicznego, aby zwiedzić wystawę czasową „Wędrówki ludów nad Małą Wartą” (prezentuje wykopaliska z ziemi rogozińskiej, niestety nie jest ciekawa, jestem na niej bardzo krótko), potem kieruję się do „Arsenału”.
Jestem godzinę przed czasem, ale dobrze się złożyło – właśnie rozpoczęło się wcześniejsze oprowadzanie po tej wystawie, o którym nie wiedziałem, przeznaczone dla osób niewidomych. Powtórzyła się więc sytuacja sprzed tygodnia w Pawilonie Czterech Kopuł we Wrocławiu. Zwiedzanie w takiej grupie jest interesujące – mogę dotknąć eksponatów, przy okazji niewidomi (nie są z Poznania, przyjechali w towarzystwie jednej z artystek specjalnie z Warszawy) dzielą się kilkoma anegdotami ze swojego życia. Zostaje też na tym właściwym oprowadzaniu, na które przyjechałem, łącznie spędzę  wic w „Arsenale” ponad dwie godziny.
Wystawa „Polityki (nie)dostępności. Obywatelki z niepełnosprawnościami i osoby sojusznicze”, koncentrująca się na temacie niepełnosprawności, mówiąc bez eufemizmu, kalectwa, wpisuje się w lewicową i feministyczną narrację „Arsenału” od czasu zmiany jego kierownictwa. Jak już tu wielokrotnie pisałem, od czasu tej zmiany, różnie z wystawami bywa, jedne są rzeczywiście wystawami sztuki, inne tylko lewicową, ekologiczną i feministyczną publicystyką, w której sztuki jak na lekarstwo. A obecna wystawa? Bez obaw, mamy tu rzeczywiście do czynienia ze sztuką.
Najbardziej znaną i chyba najwybitniejszą pracą jest „Oko za oko” Artura Żmijewskiego z 1998 roku, czyli fotografie przedstawiające nagich mężczyzn po amputacjach kończyn. Dobrych, zapadających w pamięć prac jest jednak więcej – z fotografii portret Magdy, roześmianej dziewczyny z amputowaną nogą autorstwa Joanny Pawlik, z video „Mt 9,7 [On wstał i poszedł do domu]” Rafała Urbackiego, półgodzinny zapis performance’u artysty, który chciał zostać księdzem, ale ponieważ poruszał się na wózku inwalidzkim, nie mógł być przyjęty do seminarium duchownego, opowieść o jego stosunku do religii i Kościoła katolickiego, o walce z niepełnosprawnością (dzięki wypracowanej przez siebie metodzie w filmie udaje mu się wstać i tańczyć), niestety ostatecznie zakończonej niepowodzeniem; z innych prac „Nie wszystko złoto” Pameli Bożek, która wystawiła pomalowany złotym kolorem gipsowy opatrunek swojego niepełnosprawnego syna (gips na nodze syna pomalowała na złoto celowo, broniąc się przed współczującymi komentarzami postronnych).
W zwiedzaniu wystawy bardzo pomaga oprowadzanie Zofii nierodzińskiej (tak zapisuje swoje nazwisko zastępczyni dyrektora „Arsenału”); możemy porozmawiać też z dwiema artystkami, autorkami wystawianych prac – Karoliną Wiktor, która stworzyła mural „Samoreal”, i Pauliną Pankiewicz, która jest nie tylko artystką, ale i biegaczką, przewodniczką długodystansowych, niewidomych biegaczy. We współpracy z już nieżyjącym maratończykiem Grzegorzem Powałką stworzyła ona instalację „Widoki psychogeograficzne”, swoistą mapę Warszawy stworzoną z rysunków narysowanych na podstawie zwerbalizowanych wrażeń niewidomego biegacza.
Na wystawie nie ma żadnego z biegaczy podopiecznych Pauliny Pankiewicz; opiekuje się natomiast grupą niewidomych z Warszawy, z którymi najpierw zwiedziłem wystawę. Mimo białych lasek w grupie widać zaciekawienie eksponatami, optymizm i… humor, przejawiający się w opowieściach o kontaktach niewidomych z widzącymi, próbach pomocy, okazywanych przez tych drugich i często w ogóle niechcianych.
– Tak, to bardzo pomocne, kiedy ktoś pomaga ci usiąść i jednocześnie łapie cię za pupę – śmieje się jedna z dziewcząt.
Przy pracy „Nie wszystko złoto” jeden z mężczyzn opowiada z kolei o tym, jak, kiedy był w sklepie, ktoś… kupił mu w prezencie garnek.
– Dlaczego uważa się, że niepełnosprawność musi łączyć z biedą, wykluczeniem?
Dzień na pewno udany, wystawa warta zobaczenia. Po ponad dwóch godzinach spędzonych w „Arsenale” wracam do Śremu, niestety częściowo już w ciemnościach.
12 lutego, sobota – po powrocie z Poznania na kanale Kultura 2 zdążyłem jeszcze obejrzeć irański film „Klient”.
Pamiętam modę na irańskie kino i fascynację nimi jeszcze z lat 90., fascynowali się nimi też moi uczniowie ze śremskiego liceum. Nie oglądałem jednak wtedy tych filmów; uhonorowany Oscarem „Klient” jest pierwszym filmem z tego kraju, który poznałem. Film ciekawy i dobrze zrealizowany, chociaż miał dla mnie głównie wartość nie artystyczną, lecz dokumentalną, jako obraz życia zwykłych ludzi we współczesnym Iranie.
13 lutego, niedziela – na zakończenie mszy w mojej parafii (tak jak w innych parafiach  kraju) „w związku z nieodpowiedzialnym zachowaniem niektórych polityków i w trosce o zachowanie pokoju w Europie” odśpiewano suplikację: „Święty Boże, Święty mocny,Święty a Nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami… Od powietrza, głodu, ognia i wojnywybaw nas Panie!”
A wojewoda wielkopolskim poprosił burmistrzów i wójtów o przygotowanie miejsc zakwaterowania dla potencjalnych uchodźców z Ukrainy. Piotr Hoffmann w swoim „Śremskim komentarzu politycznym” zaproponował przeznaczenie na ten cel dworku w Manieczkach, byłego muzeum Józefa Wybickiego.
13 lutego, niedziela – na kanale Kultura 2 obejrzałem francuski film z 1932 roku „Rudzielec”. Dotychczas w ogóle mi nieznana (nawet z tytułu) opowieść o patologicznej rodzinie i chłopcu, który chce popełnić samobójstwo, zabrzmiała bardzo współcześnie. W międzywojniu w Polsce poziom sztuki filmowej nie pozwalał na stworzenie tak dobrych dzieł.
13 lutego, niedziela – skończyłem lekturę wydanej w 1991 roku książki „Przeżyłem, Panie Hrabio” Krzysztofa Daukszewicza, czyli satyrycznego kalendarium wydarzeń 1990 roku. To rok mojej młodości, dużo z niego pamiętam, pracowałem wtedy jeszcze w Odlewni Żeliwa w Śremie i nie śniło mi się założenie własnej firmy. Wrażenia z lektury mam mieszane. Z jednej strony była to dla mnie utkana wspomnieniami podróż w przeszłość, z drugiej strony Daukszewicz, wtedy modny satyryk, był chyba lepszym artystą kabaretowym niż pisarzem.
13 lutego, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 15 procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
14 lutego, poniedziałek – zmarł Daniel Passent. Postać kontrowersyjna, łącząca karierę w peerelowskich mediach (w których był po trosze ulubieńcem władzy, po trosze listkiem figowym zasłaniającym brak wolności w tychże mediach) z działalnością w wolnej Polsce. Ja zapamiętałem go przede wszystkim z dzieciństwa i młodości, właśnie tych czasów PRL-u, z telewizji, radia.
15 lutego, wtorek – po raz kolejny przesłuchałem 7-płytowy zestaw Paganiniego.
16 lutego, środa – według amerykańskiego wywiadu dzisiaj o drugiej w nocy miała wybuchnąć wojna rosyjsko-ukraińska. Nie wybuchła.
16 lutego, środa – na kanale Kultura 2 obejrzałem japoński film „Złodziejaszki”. Przypomniał mi film „Dodes’ka-den” Kurosawy, który widziałem na studiach w latach 80. w warszawskim „Iluzjonie” – całkiem inny obraz Japonii od tego, który znamy z mediów. Film nie jest tak wybitny jak dzieło Kurosawy, ale też interesujący,
17 lutego, czwartek – ubiegłej nocy nad Polską przeszły burze i wichury. Straż pożarna miała dużo pracy. Na drodze koło Lucin podobno utknął autobus między dwoma zwalonymi przez wiatr drzewami.
17 lutego, czwartek – skuszony promocją, w „Biedronce” kupiłem lupę i zestaw kluczy imbusowych (oba po 6,99 zł). Klucze przydadzą się do roweru, a lupie też myślałem już od dawna. Czasami otrzymuję do tłumaczenia dokumenty pisane bardzo drobną czcionką, zabawna jest jednak możliwość powiększania innych przedmiotów.
17 lutego, czwartek – wyjazd na tłumaczenie ustne u notariusza we Wrześni. Moimi klientami jest ukraińsko-arabskie małżeństwo. Ona mieszka w Polsce od 12 lat, ma już polskie obywatelstwo, mówi o polsku bez śladu obcego akcentu. Skończyła trzy fakultety, pracuje w dziale eksportu dużej firmy. On przedstawia się jako „university professor”, ale obecnie również pracuje jako handlowiec w dużej firmie. Nie pasują do stereotypu Ukrainki i Araba. W drodze powrotnej okazuje się, że mamy wspólne zainteresowania: Ukrainka interesuje się historią, ma mnóstwo książek historycznych.
17 lutego, czwartek – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Pali się, moja panno”. Z okazji 90. rocznicy urodzin Formana Kultura 2 przypomniała trzy jego filmy zrealizowane jeszcze w Czechosłowacji.
17 lutego, czwartek – tytuł ze „Śremskiego komentarza politycznego” na Facebooku: „COVID powoli odchodzi. Czy podział społeczeństwa zostanie?”
18 lutego, piątek – na kanale Kultura 2 obejrzałem film „Przystań”. Film z 1997 roku, niezbyt wybitny, ale ciekawy, przywołujący lata mojej młodości. Praca po kilkanaście godzin dziennie, do tego studia na anglistyce, sprawiały, że praktycznie nie uczestniczyłem w życiu kulturalnym tamtych lat. Teraz to naprawiam.
19 lutego, sobota – tłumaczenie ustne na ślubie w USC w Środzie Wielkopolskiej. Przeważnie to Polki wychodzą za mąż za Niemców lub Anglików, a tu sytuacja odwrotna – Polak żeni się z Hinduską. Podobno później zamierzają wziąć ślub w świątyni hinduistycznej gdzieś koło Jeleniej Góry.
19 lutego, sobota – na deptaku przy sklepie „Jubilat” wystawa rysunków dzieci, chyba uczestników zajęć plastycznych w Śremskim Ośrodku Kultury, pod hasłem „Życzmy sobie na nowy rok”. Na 11 rysunków pięć jest poświęconym epidemii. Na jednym z nich widać studio i prezentera śremskiej telewizji Tele-Relax ogłaszającego: „Koniec Covida-19”. Na prawdziwy koniec jeszcze poczekamy…
20 lutego, niedziela – wyjazd do Muzeum Sztuki w Łodzi na wystawę „Awangardowe muzeum”. Tylko trzykrotnie byłem dotychczas w tym kiedyś drugim, obecnie trzecim co do wielkości mieście w Polsce. Po raz pierwszy pojechałem tam pociągiem z Warszawy w 1986 lub 1987 roku, pod koniec moich pierwszych studiów, ciekawy atmosfery miasta tak blisko stolicy a jednak dotychczas mi nieznanego. W dobie zbliżającego się końca komunizmu i powszechnego niedoboru w sklepach Łódź słynęła wtedy z dobrze zaopatrzonego domu handlowego Central na Piotrkowskiej, ale już nie pamiętam, czy zajrzałem do niego.
Po raz drugi byłem w Łodzi w 2000 roku – była to najdłuższa wyprawa rowerowa w moim życiu. Ze Śremu wyjechałem wtedy o 6 rano i po dziesięciu godzinach jazdy przez Żerków, Tuliszków, Turek, Uniejów i Poddębice stanąłem na Piotrkowskiej. Również wtedy niczego nie zwiedzałem, zjadłem obiad w restauracji i przejechałem na  Dworzec Kaliski, skąd wróciłem co Chociczy, a stamtąd do Śremu.
Dopiero za trzecim razem, kilkanaście lat temu, pojechałem do Łodzi w konkretnym celu: aby zwiedzić oddany krótko wcześniej do użytku nowy gmach Muzeum Sztuki – MS2 niedaleko Centrum Handlowego Manufaktura. Wystawa sztuki współczesnej podobała mi się, spędziłem na niej kilka godzin. Aby móc ją dokładnie zwiedzić i wrócić tego samego dnia, większość trasy przebyłem pociągiem, rowerem dojechałem tylko do stacji kolejowej w Chociczy. Tak samo postąpiłem teraz.
*
Wyjazd z domu o 4.40 rano. W Chociczy jestem długo przed czasem odjazdu pociągu, kupuję bilet turystyczny, bilet na rower, mogę też dokładnie zapoznać się z wywieszonym rozkładem jazdy. Nie wiedziałem, że mój pociąg jedzie z Poznania nie tylko do Łodzi, ale aż do Warszawy. Sam pociąg też jest inny niż kilkanaście lat temu. Miejsce żółto-niebieskiej jednostki EN57 (popularnego „kibla”) zajął nowoczesny, cichy skład. Pasażerów nie ma dużo, więcej ludzi dosiada się dopiero od Sieradza, między innymi grupa jadących do pracy kolejarzy, którzy plotkują i wymieniają się ciekawostkami ze służby. W Łodzi Kaliskiej jesteśmy prawie punktualnie, po 9.50. Niestety zaczęło padać i nie zanosi się, aby przestało.
Do otwarcia muzeum mam jeszcze dwie godziny, chcę w tym czasie przypomnieć sobie śródmieście. Tylko jak tam trafić? Mało pamiętam z ostatniej wizyty; poza tym zmienił się chyba układ komunikacyjny wokół dworca, widzę jakieś estakady. Mój plan Łodzi z 1997 roku, który wziąłem z sobą, nie jest dużą pomocą. Jadę trochę na chybił trafił, chcę jechać na północ, ale zamiast tabliczki „al. Włókniarzy” widzę „ul. Mickiewicza”, jadę skrajem parku im. ks. Poniatowskiego, wreszcie trafiam do celu, czyli na ulicę Piotrkowską. Teraz skręcam w prawo, na południe, dojeżdżam do jej samego końca. Po drodze zaglądam do katedry (neogotycka świątynia, w przeciwieństwie do katedr w Poznaniu i Wrocławiu, nie jest cennym zabytkiem), mijam też Centralne Muzeum Włókiennictwa (kiedyś będę musiał je odwiedzić). Potem z powrotem Piotrkowską na północ; ulica zmienia się w deptak z ograniczonym ruchem samochodowym, staje się coraz ładniejsza. Odnowione elewacje secesyjnych kamienic robią ogromne wrażenie, o wiele większe niż secesja na poznańskich Jeżycach, chociaż widać też budynki zaniedbane, zwłaszcza jeśli skręcimy w boczne ulice. Dochodzę do wniosku, że Łódź jest interesującym miastem, podobnie jak Wrocław może nawet bardziej interesującym od Poznania. Na koniec z Piotrkowskiej skręcam w Narutowicza; na Kilińskiego zaglądam do drugiej katedry – prawosławnej, w której właśnie skończyło się nabożeństwo. Katedra pw. św. Aleksandra Newskiego jest o wiele ładniejsza od zaadaptowanego z wojskowej stajni kościoła prawosławnego w Poznaniu, tętni też życiem. Wielu wiernych zostało po nabożeństwie i rozmawia, język polski miesza się z rosyjskim. Wreszcie wychodzę i kieruję się już w kierunku MS1, czyli pierwszego gmachu Muzeum Sztuki na ulicy Więckowskiego, dawnym pałacu Poznańskiego.
*
Wyjazd do muzeum oddalonego o ponad 200 km na wystawę poświęconą awangardzie może wydawać się dziwacznym pomysłem w przypadku osoby, która sztuki abstrakcyjnej nie lubi czy wręcz jej nie znosi, czyli mnie. 🙂 Nielubienie danego gatunku nie oznacza jednak zamknięcia, braku otwartości na nowe zjawiska; wreszcie krytyczny stosunek do wszelkich rzeczy przecież wymaga najpierw ich poznania. Ostatecznie do wyjazdu na wystawę zachęciły mnie sławne nazwiska artystów (wśród nich są Marcel Duchamp, Kazimierz Malewicz, Piet Mondrian, Pablo Picasso, Aleksandr Rodczenko i wielu innych) i przede wszystkim fakt, że na dzisiaj o godz. 13.13 odbędzie oprowadzanie po wystawie.
Czym właściwie jest awangarda w sztuce? Autorzy wystawy czasowej „Awangardowe muzeum” próbują odpowiedzieć na to pytanie, przedstawiając historię awangardy, a właściwie jej początki, awangardy zinstytucjonalizowanej, tej oficjalnej i tej kontestującej tradycję, ale łączącej się w grupy artystyczne. Według autorów początków awangardy należy szukać w… Związku Radzieckim, a właściwie Rosji Radzieckiej, we wczesnych latach istnienia komunistycznego państwa. Rosjanami byli przecież Malewicz, Kandinsky, też inni twórcy prezentowani na wystawie. Popierana przez władze sieć muzeów kultury artystycznej wprawdzie nie istniała długo; awangarda i inne przejawy „formalizmu” zostały zakazane, a w sztuce zapanował socrealizm.
W dalszej części wystawy przenosimy się z ZSRR do Stanów Zjednoczonych, w których działało stowarzyszenie Société Anonyme (związani z nim byli m.in. Marcel Duchamp i znany fotografik Man Ray). Potem przychodzi czas na Niemcy, w których wywodzący się z Rosji malarz konstruktywista El Lissitzky w hanowerskim muzeum zaprojektował Kabinett der Abstrakten (po dojściu Hitlera do władzy gabinet został szybko zamknięty), wreszcie do Łodzi, w której troje artystów (Władysław Strzemiński, Katarzyna Kobro, Henryk Stażewski) i dwóch poetów (Julian Przyboś i Jan Brzękowski), tworzący razem grupę a.r., doprowadzili do utworzenia w łódzkim muzeum Międzynarodowej Kolekcji Sztuki Nowoczesnej. To ta kolekcja dala początek Muzeum Sztuki w Łodzi, które obecnie szczyci się tym, że jest drugim (po Museum of Modern Art w Nowym Jorku) najstarszym muzeum sztuki współczesnej na świecie. Nie wiem, czy tak jest w istocie (muzea tego rodzaju funkcjonowały już w XIX wieku, tylko prezentowana w nich sztuka miał odmienny charakter), ale nie drążmy tego. 🙂 Zasługi łódzkiego muzeum dla sztuki współczesnej są rzeczywiście ogromne.
Bardzo ważnym elementem mojej wizyty jest oprowadzanie po wystawie przez Małgorzatę Wiktorko, które rozpoczęło się punktualnie o 13.13 (takie nietypowe godziny wydarzeń są chyba znakiem rozpoznawczym muzeum w Łodzi). Grono zainteresowanych jest duże (niektórzy przyjechali, podobnie jak ja, z innych miejscowości); wiele się dowiadujemy o początkach awangardy i przede wszystkim możemy zadawać pytanie, zarówno w trakcie oprowadzania jak i na koniec.
– Interesuje mnie sama istota awangardy – korzystam z okazji, aby spytać o rzecz, która od dłuższego czasu mnie nurtuje. – Awangarda w sztuce jest zwykle rozumiana jako przeciwieństwo sztuki figuratywnej, czyli sztuka abstrakcyjna, ale przecież nie tylko abstrakcje są na tej wystawie. Czym więc właściwie jest awangarda?
– Tak, słusznie pan zauważył, że awangarda bierze początek ze sztuki abstrakcyjnej – odpowiada Małgorzata Wiktorko – ale awangarda obejmuje też kubizm i futuryzm, formy geometryczne. Artyści dążyli do tego, aby sztuki plastyczne stały się jak muzyka, która przecież niczego nie przedstawia, jest czystą formą.
– Istnieje też muzyka programowa, która jednak coś przedstawia, o czymś opowiada, jak Symfonia Pastoralna Beethovena. A czy Picasso był twórcą awangardowym?
– Wisi tu jego praca, a więc był. Wyróżniamy zresztą różne fazy w twórczości Picassa…
Nie bardzo mnie przekonuje to zaliczenie Picassa (mojego ukochanego malarza i grafika) do awangardy, ale sprawa wymagałaby dłuższego namysłu. Interesuje mnie też awangarda w Rosji Radzieckiej.
– Oficjalne poparcie komunistycznej władzy dla awangardy w tamtym czasie jest dla mnie zagadką. Przecież ideologia awangardy stoi w sprzeczności z ideologią komunizmu.
– Ale o jakiej ideologii tu mówimy? To sztuka abstrakcyjna, formy geometryczne. To poparcie trwało zresztą bardzo krótko. Przyszedł Żdanow i zakazał tej sztuki, od tego czasu kanonem stał się socrealizm.
Opuszczam wystawę i muzeum po 3,5 godzinach zwiedzania. Na innych piętrach są jeszcze dwie inne wystawy, ale z braku czasu ich już nie zobaczę, nie zajrzę też do MS2, czyli drugiego gmachu muzeum przy Ogrodowej, w którym są jeszcze inne wystawy; muszę zdążyć na mój pociąg. Znowu mam trochę kłopotów z odnalezieniem drogi na Dworzec Kaliski, w końcu go odnajduję, zasłonięty przez dworzec autobusowy. W Chociczy będę przed godz. 20 a w Śremie przed 22. Niestety ostatni odcinek rowerem znowu pokonuję w deszczu, przy silnym wietrze.
20 lutego, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 15 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
21 lutego, poniedziałek – w swojej tygodniowej gazetce „Biedronka” po raz pierwszy nie podała cen przy niektórych produktach. Dają wolną rękę sklepom, czy sytuacja finansowa w kraju jest tak niestabilna, ceny rosną tak szybko, że wolą się nie zobowiązywać?
22 lutego, wtorek – dzisiaj w nocy wojska rosyjskie wkroczyły do Doniecka i Ługańska po tym, jak Rosja uznała niepodległość tych dwóch separatystycznych republik. Czy zaczyna się wojna?
23 lutego, środa – rząd zapowiedział zniesienie większości obostrzeń od 1 marca. Maseczki mają jednak pozostać.
23 lutego, środa – na kanale Kultura 2 obejrzałem węgierski film „Dusza i ciało”. Przejmująca opowieść o samotności dwojga ludzi i próbie znalezienia porozumienia między nimi. Czy happy end kończący film jest jego wadą? Nie; dlaczego uważamy, że poważne dzieło literatury, filmu powinno się źle kończyć?
24 lutego, czwartek – dzisiaj o czwartej rano Rosjanie zaatakowali Ukrainę. „A więc wojna”. W mediach o niczym innym się nie mówi.
24 lutego, czwartek – w „Tygodniku Śremskim” ukazał się felieton „A jednak wojna…”  mojego znajomego Bartosza Klimczuka:
„Gdy na przełomie grudnia i stycznia wylatywałem na Ukrainę, aby także wraz z prawosławnymi świętować Boże Narodzenie (do wieczerzy wigilijnej zasiadają oni 6 stycznia), o możliwym ataku Rosji na naszego wschodniego sąsiada mówiono jeszcze bardzo nieśmiało. Wiele było za to głosów eksperckich twierdzących, że narastające napięcie można jeszcze rozwiązać dyplomatycznymi środkami.
Oczywiście gdzieś z tyłu głowy miałem pewne obawy, ale szybko się ich pozbyłem w momencie dotarcia do Kijowa. Miasto żyło zdecydowanie bardziej zbliżającymi się świętami, niżeli nadchodzącym konfliktem. Na ulicach pojawiali się kolędnicy, w sklepach kupowano ostatnie prezenty, a telewizja ukraińska (i to na wielu kanałach!) pokazywała jak poszczególne regiony będą obchodzić tegoroczne Boże Narodzenie. Nawet programy wyłącznie polityczne zajmowały się niemalże tylko rewolucją w Kazachstanie (doszło tam na początku stycznia do antyrządowych zamieszek) i nie poświęcano za dużo czasu informacjom o gromadzących się przy granicy wojskach rosyjskich”.
Mój komentarz: „Taka sama atmosfera (beztroski i niewiary w wojnę, przekonania, że jakoś rozejdzie się po kościach) panowała w Polsce latem 1939 roku…”
To jedyny komentarz pod felietonem na Facebooku. Zaraz po tym, jak go zamieściłem, redakcja wyłączyła możliwość komentowania, ale komentarz został.
25 lutego, piątek – w grupie „Tłumacze – Dyskusje o Polityce. Głos Środowiska” dzisiaj wymiana zdań na temat N. – tłumaczki rosyjskiego, która od dawna popiera Putina, aneksję Krymu, a teraz z zachwytem wypowiada się o agresji Rosji na Ukrainę. N. była kiedyś członkiem mojej grupy tłumaczy na Facebooku, z której została usunięta. W środowisku od dawna uchodzi za kuriozum, teraz słychać o niej też na innych portalach.
26 lutego, sobota – wyjazd do Akademii Muzycznej w Poznaniu na master class prof. Lance’a Coburna i koncert w Auli Nova. Wyjazd o 6.30; pogoda dobra, jeśli nie licząc drobnego deszczu za Śremem; w Poznaniu jestem po niecałych trzech godzinach jazdy.
Pomysł wzięcia udziału w master class, czyli indywidualnych zajęciach (można je porównać do korepetycji, które prowadziłem  kiedyś dla moich uczniów) ze studentami Akademii Muzycznej studiującymi w klasie fortepianu może wydawać się ekstrawagancki w przypadku kogoś, kto ma bardzo słabe pojęcie o teorii muzyki i nie gra w ogóle na fortepianie. I się już nie nauczy – jestem po prostu na to za stary. 🙂 Bardzo jednak lubię muzykę fortepianową, słucham jej często, chętnie posłucham więc takich zajęć, które są chyba ogólnie dostępne, skoro Akademia zamieściła o nich informację na swojej stronie internetowej i plakatach.
Do sali nr 206, w której odbędzie się master class, wchodzę na kwadrans przed rozpoczęciem zajęć. Witam się z prowadzącym. Prof. Lance Coburn urodził się i młodość spędził w Nowej Zelandii, ale od dawna mieszka w Irlandii, gdzie w Royal Academy of Music w Dublinie prowadzi klasę fortepianu. Do godz. 10 mamy trochę czasu, przy automacie z kawą na korytarzu, z którego rozciąga się widok na Święty Marcin, wdajemy się w pogawędkę.
– Ciekawa okolica, to chyba samo centrum miasta. Widzę, że coś tu się buduje – mówi Lance Coburn.
– Ulica Święty Marcin jest przebudowywana, układane są też nowe tory tramwajowe. Obok Akademii wkrótce powstanie też nowy budynek Teatru Muzycznego, czyli operetki. Tak, okolica jest ciekawa. Po drugiej stronie ulicy widzi pan pomnik Adama Mickiewicza, największego polskiego poety, a dalej Zamek Cesarski, rezydencję cesarza Wilhelma II.
Wracamy do sali – czas na rozpoczęcie master class. W warsztatach biorą udział dwie studentki Polki i jeden student z Chin, wszyscy z Akademii Muzycznej, i ja jako jedyny przysłuchujący się widz. Studenci grają najpierw cale obszerne fragmenty utworów – sonaty Chopina i Haydna a także mniej znanej francuskiej kompozytorki Cécile Chaminade, potem przychodzi czas na omawianie szczegółów, ćwiczenie pojedynczych pasaży, prof. Coburn raz chwali wykonawców, bije brawo, raz wskazuje na usterki, wytwarza się dialog na dwa fortepiany pomiędzy mistrzem i uczniem. Jako laik niewiele rozumiem z tych warsztatów :-), ale możliwość przyjrzenia się pracy pianisty od kuchni, nie na koncercie, jest bardzo interesująca.
*
Tuż przed dwunastą wychodzę z sali; w Auli Nova zaraz rozpocznie się koncert symfoniczny, na który dzisiaj również przyjechałem do Poznania. Orkiestra symfoniczna Akademii Muzycznej pod dyrekcją Jakuba Chrenowicza wykona współczesny utwór „Constellationes” Moniki Kedziory (kompozytorka, pracownik Akademii, jest obecna na sali), a potem koncert na trąbkę Josepha Haydna. Przedtem jednak usłyszymy – hymn narodowy Ukrainy, piękny gest muzyków Akademii pod adresem narodu ukraińskiego od dwóch dni zmagającego się z Putinowską Rosją. Szkoda tylko, że dyrygent lub organizatorzy nie zapowiedzieli utworu i nie poprosili publiczności o powstanie; przypuszczam, że część nie rozpoznała hymnu.
Ale to przede wszystkim na Haydna przyjechałem dzisiaj do Poznania. Do najstarszego wiedeńskiego klasyka mam specjalny stosunek. W domu mam około 160 jego płyt; bardzo lubię jego symfonie, cenię sonaty fortepianowe, kwartety smyczkowe, wielokrotnie słuchałem też jego koncertu na trąbkę, może najbardziej feerycznej, skrzącej się barwami kompozycji Haydna. I tu, w wykonaniu Damiana Kurka, koncert mi się podoba, pozostanie na długo w mojej pamięci.
Niestety poranek trwał zaledwie 35 minut; zrezygnowano z wykonania V symfonii Szostakowicza, którą orkiestra Akademii Muzycznej zagrała na tej scenie jeszcze dwa dni temu. Myślę, że w następnych wydarzeniach tego rodzaju warto rozszerzyć program, aby koncert trwał przynajmniej godzinę.
*
Po koncercie w Auli Nova wracam do sali nr 206, gdzie trwa już przesłuchanie ostatniej studentki. Warsztaty (trwające od czwartku) kończą się o 13.30. Dziękujemy prof. Lance’owi Coburnowi, który, jak się okazuje, jest po raz pierwszy w Polsce. Ale to bynajmniej nie jego ostatni dzień w Poznaniu. Jutro wystąpi jeszcze w Auli Nova wspólnie z Joanną Marcinkowską na koncercie z cyklu „Pianiści u Paderewskiego”, na którym niestety już nie będę. Muszę wracać do Śremu.
26 lutego, sobota – wracając z Poznania, już w Śremie, zajechałem do Parku im. Powstańców Wielkopolskich i odkryłem nowe stowarzyszenie. Budynek przy głównej alei parku (wcześniej mieściły się tam różne organizacje, m.in. chyba ZHP) jest teraz siedzibą Stowarzyszenia Pracowników i Sympatyków PMPS Pekaes Warszawa. Pekaesu (nie mylić z PKS, czyli autobusami; Pekaes zajmował się przewozami towarów) nie ma już w Śremie od 22 lat, ale, jak widać, pamięć o nim przetrwała. Też miałem z nim częste kontakty podczas mojej pracy w Odlewni Żeliwa, zlecaliśmy im przewozy odlewów. Zajrzałem do budynku, który był otwarty. Kilkunastominutowa rozmowa wywołała wspomnienia początku lat 90., mojej młodości…
27 lutego, niedziela – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Cale złoto świata” René Claira. Film widziałem po raz pierwszy w młodości, chyba w latach 80., pamiętałem tylko ogólny zarys fabuły. Film dobry, nawet bardzo dobry; gra Bourvila, który zagrał w nim trzy role jednocześnie (ojca i jego dwóch synów) wyśmienita, a jednak nie mogłem oprzeć się myśli, która naszła mnie również podczas oglądania „Paciorków jednego różańca” Kutza: czy prawo jednostki do zachowania swojego miejsca na ziemi jest rzeczywiście ważniejsze od prawa społeczności, która to miejsce chce zająć i wykorzystać do własnych celów?
27 lutego, niedziela – minął pierwszy tydzień z wojną rosyjsko-ukraińską w tle. Ogrom, chaos informacji, emocji, strachu przed Rosją i wsparcia dla Ukrainy. Co będzie dalej? Pierwszego dnia byłem przekonany o szybkim zajęciu Ukrainy przez Rosję, tak myślał chyba i Putin, a tu okazało się, że Ukraińcy to całkiem inny naród niż w 2014, roku aneksji Krymu,
Ukrainą żyje teraz cala Polska, w niepamięć poszedł Wołyń, Podole, UPA, ale też cała Europa i inne kraje zachodnie. Pozostaje czekać na dalszy bieg wypadków. W poniedziałek mają się odbyć rozmowy pokojowe na granicy ukraińsko-białoruskiej. Jako przedsiębiorcę najbardziej mnie interesuje konsekwencje gospodarcze wojny. Dla Ukrainy i Rosji będą bardzo poważne, niezależnie od wyniku starcia, a dla mojego kraju i dla mnie osobiście?
27 lutego, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 15 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
28 lutego, poniedziałek – udział w webinarze zorganizowanym przez biuro maklerskie mojego banku, poświęconym inwestowaniu w dobie wojny. Jak się spodziewałem, nie warto było w nim uczestniczyć. Prowadzący bardzo uważali, aby nie udzielać konkretnych rad, zalecali ostrożność, niepodejmowanie pochopnych działań, dywersyfikację. Tyle to i ja wiem…
28 lutego, poniedziałek – wymiana zdań w mojej grupie tłumaczy na Facebooku. Dyskutujemy nie tylko na tematy ściśle zawodowe.
Marta Miatkowska: Drodzy tłumacze! Na co dzień obracamy się w międzynarodowym środowisku. Dzięki internetowi możemy być nowoczesnymi ulotkami, które kiedyś trzeba było zrzucać z samolotów, by dotrzeć do mieszkańców kraju agresora. Jeśli mamy na liście kontaktów maile Rosjan, możemy zaapelować do ich człowieczeństwa i poprosić o oddolne działanie w ich kraju na rzecz zakończenia agresji. To jest w naszym zasięgu.
Ja: W tysiącletniej historii Rosji były dwa okresy, które od biedy można uznać za demokratyczne – 1905-1917 (między rewolucją 1905 r. i rewolucją październikową) i 1991-1999, kiedy prezydentem był Jelcyn. Rosjanie pamiętają ten drugi okres, pamiętają go bardzo źle, jako okres chaosu, biedy i pijaństwa Jelcyna. Putina, który ich z tej demokracji wyprowadził, traktują jako wybawcę. Czy Rosjanie naprawdę chcą żyć w demokracji? Elity w Moskwie i Petersburgu może tak, ale na prowincji?
Tomek Knaziewicz: Na prowincji liczy się wypłata na czas i przysłowiowa ciepła woda w kranie. A czy tę wodę dostarczy demokrata czy autokrata, to, parafrazując ukraińskich pograniczników, jeden xuj.
Ja: Tylko że za Jelcyna tej wypłaty na czas i ciepłej wody nie było. Stąd resentyment, uraza Rosjan do tych czasów i przekonanie, że tylko silny człowiek, autokrata jak Putin, może zaprowadzić porządek w kraju.
Tomek Kniaziewicz: Oczywiście. Demokracja, jak to demokracja, ma swoje wady: Jelcyn, Trump, Polski Ład… Ale to wciąż WYBÓR. Gdyby nie osobiste interwencje putlera, tej ciepłej wody nie mieliby też i za jego panowania.
Ja: Właśnie to napisałem, o to mi chodzi – o te osobiste interwencje, o trzymanie wszystkich „za mordę”, jak kiedyś trzymali carowie. Rosjanie chcą kogoś takiego jak Putin u steru rządów swojego kraju. Zwykli, szarzy ludzie w Rosji demokracji nie chcą, chcą jej tylko elity, niestety…
Tomek Knaziewicz: Właśnie to mam na myśli. Sprawny demokratyczny menadżer, z naciskiem na SPRAWNY, będzie w stanie sprawić, że te ciągoty nie wrócą.
Ja: Sprawny menadżer? Taki jak w korporacjach? Na pewno są tacy, Putina zresztą też można uznać za sprawnego menadżera, chociaż dopuszcza się teraz zbrodni i obecnie intuicja w tym zarządzaniu Rosją go zawiodła (dokonując inwazji, nie przewidział siły oporu Ukraińców i jedności Europy). Tylko że słowa „sprawny demokratyczny menadżer” są dla mnie oksymoronem. Sprawni menadżerowie w korporacjach nie są demokratyczni. Korporacje i w ogóle podmioty gospodarcze nie są demokratyczne, decyduje w nich głos właścicieli i kadry zarządczej, nie szeregowych pracowników. Putin rządzi udzielnie Rosją właśnie jak szef wielkiej korporacji, a Rosjanie (których można porównać do „szeregowych pracowników”) nic przeciwko temu nie mają, pod warunkiem że będą mieli co jeść, wypić i tę przysłowiową ciepłą wodę w kranie. Wyłączam już komputer, dobranoc.
1 marca, wtorek – dłuższa dyskusja ze znajomym na Facebooku, który chce, aby Ukraina natychmiast przystąpiła do Unii Europejskiej i jako precedens podaje przykład NRD, która miała przystąpić bez zachowania formalności. Ale NRD przecież nie przystąpiła do UE, stała się częścią RFN i ten sposób członkiem Wspólnoty Europejskiej, oponuję. Poza tym Ukraina jest zbyt biedna, nie spełnia wymogów do akcesji. Można natomiast rozważyć przyjęcie Ukrainy do NATO. Dyskusja niestety przeradza się w jałową wymianę zdań, czy NRD weszła do Unii Europejskiej i na jakiej podstawie prawnej zjednoczyła się z RFN. Wkrótce potem post znajomego znika.
1 marca, wtorek – dzisiaj urodziny Chopina, a jednocześnie jubileusz 85-lecia Radiowej Dwójki, o czym program co chwila przypomina na antenie. Mojego ukochanego programu słuchałem od lat 90. do 2007 roku, kiedy to na skutek relokacji nadajników zniknął z eteru. Od listopada słucham go znowu w Internecie, ostatnio na stronie player.polskieradio.pl.
2 marca, środa – do Śremu przyjechała pierwsza grupa uchodźców z Ukrainy. Przywiozła ich autobusem firma „Totem”.
2 marca, środa – mem znaleziony na Facebooku: zdjęcie Putina z podpisem: „Kandydat do nagrody Nobla w dziedzinie medycyny. Udało mu się wyleczyć świat z koronawirusa w ciągu 48 godzin”.
3 marca, czwartek – w Biedronce przy kasie podczas porannych zakupów zauważyłem test antygenowy na koronawirusa za 14,99 zł. Rok temu, w marcu 2021, test serologiczny oferowano w Biedronce za 49,99 zł.
3 marca, czwartek – przed wiadomościami w I programie Polskiego Radia o 12 zamiast hejnału odegrano dzisiaj hymn Ukrainy.
3 marca, czwartek – malarze ze Spółdzielni Mieszkaniowej rozpoczęli malowanie klatki schodowej mojego bloku, po raz pierwszy od jego wybudowania w 2001 roku.
3 marca, czwartek – po trzech tygodniach wizyta kontrolna u dermatologa w związku ze zmianami zapalnymi przy paznokciu. Pani dermatolog uznała, że przepisana przez nią maść (Triderm) działa, zaczerwienienie zmniejszyło się, zleciła mi jednak wykonanie ogólnych badań krwi i moczu.
3 marca, czwartek – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Alicję w miastach” Wima Wendersa. W pierwszych minutach musiałem się przemóc, aby nie wyłączyć komputera, o pozostaniu przed nim zdecydowało nazwisko reżysera i myśl, że jako germanista powinienem znać ten film. Ostatecznie było warto – ciekawy obraz Ameryki i Niemiec początku lat 70., na jego tle pełna psychologicznej głębi opowieść o podróży i relacji dorosłego mężczyzny i przypadkowo skazanej na jego opiekę dziewięcioletniej dziewczynki. Obecnie, w dobie histerii na tle pedofilii, nakręcenie takiego filmu byłoby chyba niemożliwe. Bohater kapie się w wannie, a dziewczynka siedzi przy nim i czeka, aż będzie mogła zrobić kupę? Mała Alicja paraduje w samych majtkach po pokoju? Szkoda tylko, że film z 1974 roku nie został poddany rekonstrukcji. Zanieczyszczenia obrazu i dźwięku trochę przeszkadzały, zwłaszcza że film jest czarno-biały.
4 marca, piątek – poranne zakupy w Biedronce. Przy kasie: „Dołoży się pan do pomocy dla Ukrainy, od złotóweczki?” Dołożyłem się.
4 marca, piątek – znowu ciekawa dyskusja na Faceooku. Na profilu I love Poland pojawił się mem: obraz zbombardowanej ulicy z podpisem „Today Poland does for Ukraine what nobody did for Poland in 1939” – „Dziś Polska robi dla Ukrainy to, czego NIKT nie zrobił dla Polski w 1939 roku”.
Ja: We wrześniu 1939 r. robiły to samo dla Polski, to znaczy przyjmowały uchodźców, Rumunia i Węgry. A Francja, Wielka Brytania i jej dominia (Kanada, Afryka Południowa, Australia, Nowa Zelandia) zrobiły o wiele więcej, bo wypowiedziały wojnę Niemcom.
Katarzyna Marcinkowska; Nazwa „dziwna wojna” wiele mówi….
Ja: Tak. A czy wie Pani, ze w tej dziwnej wojnie zginęło kilka tysięcy żołnierzy francuskich i brytyjskich? Zginęło też ok. 5 tys. Niemców. Tam i wtedy (od września 1939 do 9 maja 1940 r.) naprawdę toczyły się walki, chociaż na o wiele mniejszą skalę niż w późniejszych latach II wojny światowej. Polacy zarzucają Francuzom i Brytyjczykom zdradę. Gdyby rzeczywiście zdradzili, nie wypowiedzieliby wojny Niemcom (na to liczył Hitler). To prawda, że we wrześniu 1939 r. nie rozpoczęli wielkiej ofensywy przeciwko Niemcom, ale z tego powodu, że byli po prostu zbyt słabi. O zdradzie można mówić w przypadku Czechosłowacji i Monachium w 1938 r., ale nie Polski w 1939 r.
Katarzyna Marcinkowska: Czy ja użyłam słowa „zdrada”? Nazwałam tylko czas tuż po wybuchu II wojny światowej. Niestety znam historię i nadal uczę jej z entuzjazmem, chociaż widzę jak wielu lekcji historii nie odrobiliśmy…..
Ja: Zrozumiałem, że również Pani ma złe Francuzom i Brytyjczykom, że we wrześniu 1939 r. nie ruszyli z wielka ofensywą na Niemcy. Ale jeśli Pani tak nie uważa, nie ma problemu. Wskazałem tylko, ze zdanie z mema „Today Poland does for Ukraine what nobody did for Poland in 1939” jest nieprawdziwe. Pomoc Polski dla Ukrainy zasługuje na uznanie, ale nie jesteśmy takim wyjątkiem. Nam też pomagano.
Katarzyna Marcinkowska: pomagano mam również w czasach PRL, kiedy dostawaliśmy azyl i łatkę bohaterów. Dziś, wobec Ukraińców zachowujemy się wspaniale, ale jeśli dobroć płynie z serca jest naturalna i nie trzeba o niech krzyczeć. Oby tylko nie zabrakło nam tej dobroci, bo może być potrzebna przez lata.
Ja: Tak. Fala uchodźców już jest bardzo duża, będzie olbrzymia. Bardzo dużo uchodźców wyjedzie na Zachód Europy, ale wielu zostanie wśród nas. Sam się zastanawiam, jaki będzie nasz stosunek do Ukrainy i Ukraińców za rok, dwa…
4 marca, piątek – podsumowanie miesiąca. Chciałem napisać, że dochód z tłumaczeń w lutym był o 15 procent wyższy w porównaniu ze stanem przed epidemią, ale potem sobie uświadomiłem, że od tego roku już nie odliczam składki zdrowotnej od podatku, a porównywałem to na podstawie wysokości podatku dochodowego. W tym roku trudno to będzie więc porównywać.
Biurokracja związana z podatkami i ZUS-em jest coraz bardziej nieznośna. Dzisiaj spędziłem prawie godzinę w ZUS-ie, aby złożyć deklarację DRA. Nie było dużo osób w kolejce, ale obsługa każdego petenta długo trwała. Wciąż nie potrafię złożyć jej elektronicznie.
5 marca, sobota – kolejny wyjazd do Poznaniu, na miejscu znowu zakończony zmianą planów. Chciałem spędzić dzień w Akademii Muzycznej, zamiast tego trafiłem do Muzeum Narodowego.
Wydarzenie o nazwie „VIII Międzynarodowa Konferencja Barwy Instrumentów Dętych – Muzyka Kameralna” zapowiadało się ciekawie; niestety na miejscu okazało się, że nie jest to konferencja naukowa, raczej wskazówki i warsztaty dla studentów Akademii myślących o karierze muzyka. Ja takim nie jestem, po wysłuchaniu dwóch wykładów i spędzeniu dwóch godzin w budynku Akademii przeniosłem się więc na Aleje Marcinkowskiego.
*
Wystawa „Tradycja i nowoczesność. Sztuka w międzywojennym Poznaniu. Stowarzyszenie Artystów Wielkopolskich „Plastyka” 1925-1939” została otwarta tydzień temu, zastępując ekspozycję Vilhelma Hammershøia. Ukazuje działalność artystów poznańskiego stowarzyszenia „Plastyka”. Stowarzyszenie było mi do tej pory nieznane; z tego, co się zorientowałem, nie była to grupa artystyczna o zdefiniowanym programie, lecz raczej luźne stowarzyszenie, którego członków łączyły kwestie administracyjne, jak sprawy bytowe członków i organizacja wystaw, nie spieranie się o nowe prądy w sztuce. Powoduje to, że dzieła prezentowane na wystawie są bardzo różnorodne, zarówno pod względem formalnym jak i treściowym, ideowym.
Tak więc widzimy obrazy olejne, akwarele, pastele, rysunki, grafiki, plakaty, rzeźby, medale, tkaniny, nawet witraże. Prace wywodzące się jeszcze z estetyki XIX-wiecznej lub modernizmu sąsiadują z obrazami i grafikami nowoczesnymi w formie, nawet z abstrakcją, chociaż tej jest niewiele). Wśród artystów są nazwiska bardzo znane jak Władysław Marcinkowski, Marcin Rożek, Leon Prauziński, są też artyści, o których nigdy dotąd nie słyszałem. Znałem tylko niewielką część wystawionych prac (z muzeów w Poznaniu i Lesznie), tym większa jest przyjemność odkrywania nowego, chociaż to „nowe” ma już 100 lat lub niewiele mniej.
Czy przedwojenny Poznań był miastem interesującym pod względem życia artystycznego? Mówi o tym krótki wstęp przed wejściem na wystawę. Po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku w mieście, dotychczas w połowie polskim, połowie niemieckim, nastąpiły poważne przemiany demograficzne. Większość Niemców (m.in. urzędników, nauczycieli, czyli, co tu kryć, tworzących miejscową inteligencję) wyjechała, na ich miejsce przyjechali Polacy z zaboru rosyjskiego i przede wszystkim z Galicji. Ci najsławniejsi byli Wielkopolanami (Rożek urodził się w Kosieczynie koło Zbąszynka, Marcinkowski w Mieszkowie), pozyskaliśmy też jednak wielu z innych zaborów (podobnie było w Śremie, przedwojenna inteligencja, urzędnicy, nauczyciele gimnazjalni pochodzili często z Galicji). Poznaniowi (i innym wielkopolskim miastom) na pewno nie zaszkodził taki dopływ świeżej krwi, życie w mieście stało się ciekawsze.
To przemieszanie poznańskości i nie-poznańskości widać zresztą w pokazywanych pracach, zwłaszcza pejzażach. Obok widoków Poznania (np. Starego Rynku z ratuszem, kościoła Franciszkanów) mamy też przedstawienia Kresów (Krzemieńca i innych miast), Bydgoszczy i Pomorza (do 1938 roku województwo poznańskie obejmowało ziemie byłego Wielkiego Księstwa Poznańskiego; przypuszczam, że stąd obecność w stowarzyszeniu artystów bydgoskich, jak Karola Mondrala).
Jak zwykle od pejzaży wolę przedstawienia ludzi, tych na wystawie też jest bardzo dużo. Sceny rodzajowe ukazujące prostych ludzi na obrazach olejnych w pierwszym pomieszczeniu przywołują na myśl przedwojenną literaturę, powieści Zofii Nałkowskiej, Poli Gojawiczyńskiej. Jeszcze ciekawsze są grafiki, rysunki i akwarele na drugiej kondygnacji – nowoczesne w formie a jednocześnie pełne psychologicznej głębi portrety mężczyzn, kobiet, dzieci sprawiają nierzadko duże wrażenie. Portrety i obrazy świata, którego już nie ma, ale który pozostał w sztuce, świata, który łączył w sobie tradycję dawnych wieków i splątanie współczesności.
5 marca, sobota – po zwiedzeniu wystawy w Muzeum Narodowym jestem jeszcze świadkiem dwóch równolegle odbywających się demonstracji na placu Wolności.
Po południowej stronie placu – prawica, chyba członkowie Konfederacji. Trzymają dwie wielkie flagi powstania wielkopolskiego, za nimi trzy banery, w tym jeden ukazujący abortowany płód. Kilkuosobowa grupa na chodniku, przy nich trzech pilnujących porządku policjantów, chociaż właściwie nie ma czego pilnować – widzów praktycznie nie ma, tylko kilka osób robi zdjęcia. Nie do końca wiem, przeciwko czemu protestują, nie jestem od początku spotkania. W pewnym momencie kobieta przemawiająca przez megafon oskarża lewicę i środowiska LGBT o namawianie kobiet uciekających z Ukrainy przed wojną do aborcji. Przysłuchująca się trójka młodych ludzi wybucha śmiechem i odchodzi.
– Zgromadzenie jest rozwiązane – ogłasza kobieta niedługo potem.
Przechodzę na północną stronę placu – tu stoi grupka kobiet przebranych w stroje retro.
Jedna z nich trzyma karton z napisem „Simona Kossak”.
– Kim panie są?
– Reprezentujemy inicjatywę „Kobiety na pomniki”. Czy wie pan, że w Poznaniu jest tylko jeden pomnik kobiety – pedagożki Marii Grzegorzewskiej. Chcemy to zmienić.
– Tuż obok nas też jest pomnik kobiety – Konstancji Raczyńskiej, żony Edwarda. Wprawdzie jest wyobrażona jako bogini Higieja, nie jest podpisana jako Konstancja. Ale dlaczego przebrała się pani za Simonę Kossak? Ona nie była poznanianką.
– Tak, wiem. Pochodziła z Krakowa, z tych Kossaków, mieszkała w Puszczy Białowieskiej. Była znakomitą gawędziarką.
– Wiem. Słuchałem jej audycji  radiu, czytałem też jej „Sagę Puszczy Białowieskiej” w przekładzie na angielski.
– A w tamtym roku byłam Działyńską.
– Celestyną? Żoną Tytusa?
– Nie, już nie pamiętam.
Zamieniam jeszcze kilka słów z kobietami. Zainteresowanie ich ministoiskiem jest trochę większe niż w przypadku dopiero co zakończonej demonstracji prawicy. Wyłożono kilka książek, m.in. „Wielkopolski alfabet pisarek” (nie wiedziałem, że było ich tak dużo); można też wziąć pocztówkę, na której widać… moją rozmówczynię, przebraną za Izabelę Działyńską. Ach więc, o Izabelę chodziło… Ale ona też nie była z Poznania, działała w Gołuchowie.
5 marca, sobota – po powrocie z Poznania zdążę jeszcze na wernisaż wystawy rzeźby „Nic nowego? Na granicy figuracji”. Przed rozpoczęciem dłuższa miła rozmową z dr Barbarą Siwińską, m.in. o Puławach, Sławku Bajewie, dziennikarzu Radia Poznań.
Na wernisażu obecny jest m.in. rektor Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu i dziekan Wydziału Rzeźby. W przemówieniach otwierających wystawę dużo mówią o Ukrainie; burmistrz Adam Lewandowski wspomina, że wczoraj do późnego wieczora przebywał z uchodźcami z Ukrainy, których w Śremie jest już kilkudziesięciu. Po wernisażu odbędzie się jeszcze koncert charytatywny „Śrem gra dla Ukrainy”, ale na nim już nie zostanę.
Na wystawie jestem początkowo w maseczce, ale szybko ją ściągam – nikt jej nie nosi. Po raz pierwszy o dłuższego czasu w Muzeum Śremskim podano też wodę, sok pomarańczowy, nawet białe wino.
5 marca, sobota – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Francuską suitę”. Dobry film o wojnie, zrealizowany na podstawie powieści ukraińsko-żydowsko-francuskiej pisarki Irène Némirovsky, zamordowanej przez Niemców
6 marca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 10 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
6 marca, niedziela – na kanale Kultura 2 obejrzałem polską komedię „Ostatnia akcja”. Film w reżyserii Michała Rogalskiego, ale widać rękę Juliusza Machulskiego, który był producentem film. Niestety nie jest to komplement; film przypomina słabsze filmy Machulskiego, na pewno nie „Vabank” i „Seksmisję”. Chociaż zrealizowany w 2009 roku, przypomina polskie komedie z lat 90., co też nie jest komplementem. Nie ratuje go gwiazdorska obsada (Jan Machulski, Janowska, Fronczewski, Siemion…).
7 marca, poniedziałek – dzisiaj ogłoszono, że złoty jest najsłabszy w historii. W całej historii? Chyba od denominacji.
8 marca, wtorek – Dzień Kobiet. W Biedronce o szóstej rano prawie sami mężczyźni, kupują kwiaty, czekoladki. Rzekomo komunistyczna tradycja trzyma się dobrze.
8 marca, wtorek – spotkanie z doradcą klienta w moim banku. Ma dla mnie podobno atrakcyjną ofertę, dzisiaj jest ostatni dzień, w który można z niej skorzystać. Na miejscu okazuje się, że atrakcyjna oferta polega na zamrożeniu na rok środków na lokacie strukturyzowanej, powiązanej z kursem euro. Oprocentowanie? Do 3 procent, to znaczy 3 procent otrzymałbym, gdyby przez cały ten czas kurs euro do złotówki mieścił się w przedziale plus minus 20 groszy. Za okresy, kiedy euro nie będzie się mieściło w tych widełkach, nie otrzymałbym nic, a gdybym zerwał lokatę przed upływem terminu, zapłaciłbym 2 procent kary.
– Przepraszam, ale w obecnej sytuacji politycznej nie wydaje mi się to rozsądne. Zysk jest niewielki, zwłaszcza biorąc pod uwagę spodziewaną kilkunastoprocentową inflację, a ryzyko bardzo duże. Nie jesteśmy w stanie powiedzieć, jak się rozwinie wojna na Ukrainie. Może, odpukać, wojna dojdzie i do nas, a wtedy cały system finansowy w Polsce się załamie.
Jeszcze raz patrzę na szczegółowe warunki lokaty. Dzisiaj rzeczywiście jest ostatni dzień subskrypcji, która rozpoczęła się 24 lutego, w pierwszy dzień wojny, co oznacza, że bank przygotował ją dużo wcześniej. Oferta może byłaby interesująca w czasie pokoju, ale nie teraz.
8 marca, wtorek – kolejny webinar w innym moim banku, poświęcony inwestowaniu w dobie wojny. Jak poprzedni był stratą czasu; również eksperci nie potrafią udzielić żadnych sensownych rad w tym czasie spadających kursów, rosnącej inflacji.
9 marca, środa – wizyta u mojej dermatolog. Przy okazji wizyty w ubiegły czwartek kazała mi zrobić badanie krwi i moczu, bez przyczyny, jako badanie profilaktyczne. Do „Diagnostyki” przy śremskim szpitalu poszedłem dopiero we wtorek. Błędem było, że nie poczekałem do rana, wyniki ściągnąłem przez Internet wieczorem, tuż przed pójściem spać. Podwyższone RDW-SD, PDW i P-LCR. Obniżone eozynofile i ciężar właściwy moczu? Czy rozwija się u mnie podstępnie jakaś choroba? Hipochondria triumfuje, nie pozwala zasnąć przez całą noc.
– O czekałam na pana – mówi pani doktor. – Ma pan dobre wyniki. Leukocyty, etrytrocyty, wszystko w normie.
– A te podwyższone?
– Te są mniej ważne, nie trzeba się przejmować. Byłyby ważne, gdyby pan na coś chorował, ale pan jest przecież zdrowy.
9 marca, środa – wracając ze szpitala zauważyłem ogłoszenie po polsku i ukraińsku na przystanku autobusowym. Przedszkole „Zdolna Ferajna” zaprasza ukraińskie dzieci. Takie oddziały są chyba też w innych przedszkolach.
9 marca, środa – odebrałem dzisiaj zamówiony toner do mojej drukarki. Toner zamówiłem w niedzielę, myśląc, że stary już mi się kończy. W poniedziałek doszedłem do wniosku, że niepotrzebnie, bo jakość wydruku jest jeszcze dobra, ale niech będzie, przyda się na przyszłość. Tymczasem dzisiaj wieczorem strony z mojej drukarki wychodzą czarne, poplamione. Uszkodzona drukarka, bęben? Nie, to stary toner nagle odmówił posłuszeństwa, wystarczyło wymienić na nowy. Niepotrzebne zamówienie okazało się nagle bardzo potrzebne. Drukuję nawet kilkadziesiąt stron dziennie i kilkudniowa niemożność drukowania spowodowałaby poważne perturbacje w mojej firmie.
10 marca, czwartek –obchody 200. rocznicy śmierci Józefa Wybickiego w Manieczkach. Jako pasjonat historii (i autor hasła o Wybickim w Wikipedii) musiałem przyjechać na uroczystości poświęcone najwybitniejszemu śremianinowi w dziejach. Nie byłem na mszy o 12, tylko na uroczystościach po niej (kilka minut się spóźniłem). Zwiedzając kaplicę, poznałem też wnuczkę ostatnich właścicieli Manieczek przed wojną – Danutę Prus-Głowacką. Odprowadziłem ją do Starej Piekarni, dokąd była zaproszona na obiad w towarzystwie samorządowców i duchowieństwa i przy okazji… sam zostałem zaproszony do stołu przez Grzegorza Pawlaka z Muzeum Śremskiego.
10 marca, czwartek – podczas powrotu z Manieczek nagła awaria roweru – już w Śremie tylna przerzutka dostała się między szprychy. Musiałem zsiąść z roweru i przeprowadzić go pieszo do domu. Zamiast skierować się do mojego sklepu rowerowego, wieczorem zabrałem się sam do naprawy, korzystając z zestawu kluczy imbusowych, który kupiłem w Biedronce 17 lutego. Trwało to godzinę, ale po wielu próbach udało się! Czuję się tak dumny z siebie jak wtedy, kiedy samodzielnie udało mi się wymienić domofon w mieszkaniu, jeszcze przed pandemią. 🙂
10 marca, czwartek – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Amerykańskiego przyjaciela” Wima Wendersa. Próba przeniesienia gatunku kryminału „noir” na europejską scenę dość ciekawa, wolę jednak amerykański oryginał. W roli głównej młody Bruno Ganz.
12 marca, sobota – dzisiaj był pogrzeb Franciszka Pieprzyka, byłego kierownika działu BHP w Odlewni Żeliwa, który zmarł 8 marca w wieku 89 lat. Pamiętam go z moich pierwszych lat w Odlewni; czasami wpadał do Biblioteki Technicznej, którą prowadziłem, mijaliśmy się na alejkach zakładu. Nie tak dawno temu widywałem go też idącego sprężystym krokiem na ulicach Śremu, zachował sprawność do późnych lat. Na pogrzeb niestety nie poszedłem – cały dzień przy komputerze.
12 marca, sobota – chciałem pojechać dzisiaj na Targi Edukacyjne i Poznańskie Targi Książki, zamiast tego cały dzień, od piątej rano do dwudziestej, spędziłem przy komputerze. Przetłumaczyłem 61 stron.
12 marca, sobota – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Śmietankę towarzyską” Woody’ego Allena. Do współczesnych filmów Allena mam raczej krytyczny stosunek, ale ten mi się podobał. Przykład czarnej komedii podszytej Allenowskim dowcipem, w klimacie retro lat 30.
13 marca, niedziela – wyjazd na Targi Edukacyjne i Poznańskie Targi Książki. Niestety z powodu pracy nie mogłem pojechać w sobotę, kiedy program targów był ciekawszy (szczególnie interesowało mnie wydarzenie o nazwie Strefa Tłumacza na Targach Książki), ale po kilkunastu godzinach spędzonych w sobotę przed komputerem wyrwanie się ze Śremu jest dla mnie absolutną koniecznością, zwłaszcza że targi wróciły do tradycyjnej formuły, już nie online.
W Poznaniu jestem już po 9; ta niecała godzina przed otwarciem targów o 10 okazuje się bardzo interesującym doświadczeniem. Najpierw zaglądam na dworzec główny, gdzie ludzi jest więcej niż zwykle o tej porze. Zagadka wyjaśnia się zaraz po wejściu do hali – działa tu punkt informacyjny dla uchodźców z Ukrainy. Na stole wyłożono kanapki, słodycze, napoje, które można wziąć za darmo. Wokół punktu kłębi się tłumek ludzi, rozmawiają z wolontariuszami z Caritasu i innych organizacji (widzę też jedną harcerkę z ZHR); język polski przeplata się z rosyjski i ukraińskim. Jakaś kobieta z pieskiem na ręku pyta wolontariusza o połączenia kolejowe; w ogóle dominują kobiety i dzieci, są też jednak mężczyźni. Wolontariusze mają pełne ręce roboty, chociaż uchodźców jest na pewno mniej niż na dworcach w Warszawie, Krakowie, nie mówiąc o Przemyślu…
Wywieszone wszędzie kartki zapraszają uchodźców do punktu recepcyjnego, który mieści się w „Akwarium”, czyli we wschodnim wejściu na teren targów. I ja tam zaglądam. Ludzi jeszcze więcej niż na dworcu; znowu bezpłatne kanapki, słodycze i napoje, wolontariusze rozmawiają z Ukraińcami też przy stolikach, być może o dalszej podróży, być może o miejscu zakwaterowania. Jestem tu dłużej niż na dworcu, chłonę atmosferę miejsca. Uchodźcy wyglądają normalnie, są ubrani jak Polacy i nie wyglądają na zestresowanych; można się tylko domyślać, jaki stres przechodzili jeszcze kilka dni temu. Nie jestem jedynym Polakiem, który zajrzał do punktu; obok mnie polskie małżeństwo oferuje gościnę sześcioosobowej (trzy kobiety i troje dzieci) ukraińskiej rodzinie. Rozmawiają przez wolontariusza tłumacza; rodzina pochodzi z Boryspola pod Kijowem.
Na ścianach pawilonu wiszą też ogłoszenia, ktoś oferuje pracę „kucharzowi z rodziną” w Międzychodzie; na zewnątrz stoi para świadków Jehowy, ale nie widać zainteresowania ich misją. Niedaleko Ukrainka rozmawia przez telefon, obok niej kręci się mały piesek.
– Eto wasza sobaka?
– Da.
Chciałbym ostrzec ją, aby uważała na pieska, który może wpaść pod samochód, ale na to moje znajomość rosyjskiego, którego naukę zakończyłem w klasie maturalnej, już nie wystarcza.
Ruch w punkcie recepcyjnym i wokół niego jest bardzo duży, ale organizacja wydaje się dobra. Porządku na miejscu pilnuje kilkoro policjantów; wszędzie jest informacja, „Głos Wielkopolski” wydał nawet specjalny dodatek dla Ukraińców przyjeżdżających do Poznania z poradami, adresami; przeglądam go siedząc w punkcie – ukraiński nie jest trudnym językiem, większość treści rozumiem.
*
Wreszcie o 10 mogę wejść na teren targów. Targi Edukacyjne i Poznańskie Targi Książki odbywają się w pawilonie nr 5, ale jak zwykle bardziej od samych targów interesują mnie imprezy towarzyszące, kieruję się więc w stronę Centrum Kongresowego, w którym zaplanowano wykłady i szkolenia. Widzę, że w kierunku centrum oprócz mnie idą… tylko dwie osoby. Zamieniam kilka słów z idącą obok mnie kobietą, jak się okazuje, poznańską nauczycielką, wspominam jej też o mojej wizycie na dworcu i w „Akwarium”.
– W szkole, w której uczę, tu, niedaleko targów, również doszły ukraińskie dzieci – 120, więcej chyba nie przyjmiemy, bo przecież klasy nie są z gumy.
– W Śremie też mamy uchodźców z Ukrainy, z granicy przywiozła ich lokalna firma przewozowa „Totem”. Nie wiem, ilu ich jest, ale na pewno mniej niż w Poznaniu. Uchodźcy ciągną przede wszystkim do dużych miast, a Śrem jest małym ośrodkiem.
W Poznańskim Centrum Kongresowym potwierdza się, jak małe jest zainteresowanie szkoleniami i wykładami. Na pierwszym wykładzie „Teksty niekanoniczne w szkole ponadpodstawowej”, zorganizowanym przez  Centrum Doskonalenia Nauczycieli w Koninie, jestem… jedynym słuchaczem. Szkolenie, przeprowadzone w formie luźnej rozmowy, jest zresztą bardzo interesujące. Z prowadzącą rozmawiamy najpierw o Koninie, o kościele św. Bartłomieja, który zwiedziłem w ubiegłym roku i który, jak się okazuje, jest jej kościołem parafialnym, o muzeum w Gosławicach, dokąd pojechałem na wystawę grafik Chagalla i wernisaż wystawy o Piłsudskim. Tekstem niekanonicznym, którego omawianie z uczniami proponuje prowadząca, jest nieznane mi dotąd opowiadanie fantastyczne „Maszyna staje” E.M. Forstera, potem rozmawiamy o utopii, antyutopii, dystopii. To tematy, które przywołują moje zainteresowania z młodości, fascynację fantastyką naukową; chociaż na pewno nie wykorzystam szkolenia w praktyce (już od kilkunastu lat nie jestem nauczycielem), spotkanie było ciekawe.
Mniej ciekawe okazuje się drugie spotkanie, prowadzone przez panią z Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli w Kaliszu i poświęcone roli kultury w uczeniu obcokrajowców języka polskiego. Spodziewałem się poruszania zagadnień kultury wysokiej, tymczasem chodziło o zwyczaje, tradycje, uświadomienie obcokrajowcom odmienności kulturowych, np. zwyczaju całowania pań w rękę lub zwyczajów świątecznych. Frekwencja na tym spotkaniu trochę lepsza – dwie osoby :-). Niestety organizacja szkoleń i wykładów na drugim końcu terenów targowych, w znacznym oddaleniu od pawilonu wystawców, nie była przemyślanym posunięciem. Gdyby wydarzenia te zorganizowano w tym samym pawilonie, w którym odbywają się targi, zainteresowanie byłoby znacznie większe.
*
W przerwie między wykładami i po nich zwiedzam stoiska na obu imprezach targowych. Międzynarodowe Targi Poznańskie wyglądają, jakby się już całkiem podniosły po dwóch latach pandemii. Dużo zwiedzających (mało kto nosi maseczkę), dużo też wystawców, chociaż z zagranicy wystawia się mniej placówek niż w ubiegłych latach (nie ma brytyjskich uniwersytetów, które kiedyś były licznie reprezentowane na targach; są za to wystawcy z Niemiec, a nawet z Tajwanu)  Na jednym ze stoisk otrzymuję trzy książki dla nauczycieli polonistów opisujące twórczość Leopolda Tyrmanda, Józefa Mackiewicza i Józefa Wittlina (Boże, kiedy będę miał okazję je przeczytać…), na Targach Książki trafiam na spotkanie z tłumaczką Jagodą Ratajczak poświęcone jej książce „Języczni” (szkoda, że nie wiedziałem o spotkaniu wcześniej, wysłuchuję tylko końcówki), wreszcie po trzech i pół godzinie wychodzę z targów. Znowu zaglądam do „Akwarium” i na dworzec, gdzie uchodźców jest więcej niż rankiem. Ukraiński i rosyjski słychać wszędzie, też na Starym Rynku, na Królowej Jadwigi; języki te pozostaną z nami chyba na dłużej…
Już w domu włączam komputer zaglądam na Facebooka. W oczy rzucają się dwa memy. Na jednym siwowłosy mężczyzna komentuje: „Czyli przez dwa lata nie mogłem odwiedzić rodziny, a teraz mogę mieszkać z kompletnie obcym Ukraińcem”. A na profilu innego mojego znajomego czytam: „Pomaganie uchodźcom wojennym nie polega na dawaniu im większych praw niż swoim rodakom”.
13 marca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 75 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią; duża część z tego przypadła na weekend.
14 marca, poniedziałek – wizyta w zaprzyjaźnionej hurtowni w Śremie.
– I jak, panie Andrzeju? Co pan myśli o bieżącej sytuacji, o wojnie? Będzie źle?
– Cóż, zobaczymy. Przypomniał mi się rok 1981, kiedy Andrzej Zaorski śpiewał piosenkę „Wejdą, nie wejdą”. Piosenka była o Telimenie z „Pana Tadeusza” i czerwonych mrówkach, ale wszyscy rozumieli aluzję do groźby „bratniej pomocy” z ZSRR. Teraz nie wiem, czy wojna ogarnie też Polskę, ale sytuacja jest niebezpieczna. Byłem wczoraj w Poznaniu, widziałem uchodźców…
– W Śremie też jest ich coraz więcej.
– Tak. Sam się zastanawiam, co dalej będzie. Na razie przyjeżdżają kobiety z dziećmi. Część pójdzie do pracy, część nie, nie będą więc wnosić wkładu do naszej gospodarki, przeciwnie, będą obciążeniem dla budżetu. Co będzie, kiedy zaczną masową przyjeżdżać też mężczyźni, jeśli Ukraina przegra wojnę? Niestety Ukraińcy nie mają dobrej opinii jako pracownicy. Musimy też liczyć się z większym bezrobociem, przestępczością. Na razie dominuje sympatia, chociaż już teraz pierwsze oznaki wrogości…
A jednak mimo wszystko musimy pomagać, kończę już w myślach. Wymaga tego nie tylko humanitaryzm, ale kalkulacja polityczna. Ukraina jest jak Polska w 1939 roku. Jeśli przegra tę wojnę, Putin zaatakuje kolejne kraje, może również nasz. Stawka jest bardzo wysoka…
14 marca, poniedziałek – po raz pierwszy od dwóch lat oddałem gotowe tłumaczenie osobiście w Biurze Podawczym śremskiego sądu, nie wysłałem pocztą;  Biuro Podawcze znowu jest czynne. Chyba jednak nadal będę wysyłał je listami poleconymi. Wyjazd rowerem do sądu i powrót zajmuje godzinę.
14 marca, poniedziałek – na kanale Kultura 2 obejrzałem film dokumentalny „Wielki Buster”. Widziałem wielokrotnie Bustera Keatona w telewizji, ale przeważnie tylko fragmenty filmów, pokazywane w składankach i dokumentach. W całości znam tylko „Generała”.
15 marca, wtorek – zgłosiła się do mnie pierwsza ofiara wojny na Ukrainie; kobieta chciała przetłumaczyć dwa akty urodzenia z ukraińskiego. Poleciłem jej bezpośrednio tłumaczkę w Krośnie koło Mosiny. Z różnych względów nie chcę tu pośredniczyć.
17 marca, czwartek – dzisiaj po raz pierwszy w dzień powszedni nie włączyłem rano ogrzewania. Idzie wiosna, robi się coraz cieplej.
17 marca, czwartek – na kanale Kultura 2 obejrzałem już trzeci film Wima Wendersa: „Paris, Texas”. Po raz pierwszy widziałem go w kinie zaraz po premierze w 1984 roku i pamiętam, jakie poruszenie wywołał wówczas w środowisku krytyki filmowej. Ta pamięć sprawiła, że koniecznie chciałem obejrzeć go po raz drugi, skonfrontować moje odczucia sprzed 38 lat z obecnymi. Warto było. Dwie sceny rozmów głównego bohatera z Jane, graną przez Nastassję Kinsky, w lokalu peep-show w Houston również dzisiaj chwytają za gardło, potrafią przeorać psychikę widza.
19 marca, sobota – wyjazd do Centrum Kultury Zamek w Poznaniu na wystawę poświęconą Antonio Gaudíemu.
Kto z zainteresowanych sztuką nie słyszał o Gaudím, jednym z najsłynniejszych architektów…? Już chciałem w tym miejscu napisać architektów współczesności, ale przecież Gaudí nie jest współczesnym artysta, zmarł w 1926 roku. Może ze współczesnością kojarzy go tak wielu, ponieważ jego najbardziej znane dzieło – kościół Sagrada Familia w Barcelonie – wciąż jest nieukończone; zakończenie budowy planowano na 2026 roku, ale z powodu pandemii termin nie zostanie dotrzymany. Również wiele innych dzieł Gaudíego przypominają bardziej dzieła sztuki współczesnej niż czasów, w których powstały, to jest przełomu XIX i XX wieku. Ale co przeciętny odbiorca sztuki właściwie wie o Gaudím oprócz tego, że jest autorem projektu najbardziej znanej świątyni w Hiszpanii? Niewiele, i tę lukę wypełnia wystawa w poznańskim Zamku Cesarskim.
Wystawa jest bardzo obszerna, zajmuje nie tylko główne salę wystawową, ale też kilka pomieszczeń w historycznej części zamku, i jest bardzo dobrze zaaranżowana. Opowieść o twórczości ekscentrycznego architekta nie jest ułożona chronologicznie. Po szczegółowym kalendarium w przedsionku wystawy przechodzimy od razu do jego największego dzieła, czyli Sagrady Familii, której poświęcona jest większa część głównej sali wystawowej (obok niej widzimy tu też wczesne działa artysty, jak tylko częściowo zrealizowany projekt spółdzielni La Obrera Mataronense). Historia budowy, plany, założenia, niektóre detale architektoniczne zostały przedstawione bardzo szczegółowo, nie tylko w formie rysunków, zdjęć i filmu, również makiety budowli.
Makiety widzimy też w kolejnych salach, przedstawiają inne budowle Gaudíego – najsłynniejsze to kamienice Casa Calvet, Casa Battló i Casa Mila; również są one szczegółowo omówione, z bogatym materiałem ikonograficznym, komentarzami wyjaśniającymi idee, inspiracje budowli, ale też ich recepcję (obejmującą całe spektrum od zachwytu do szyderstwa) i całą otoczkę społeczną – środowisko Barcelony, w którym tworzył Gaudí. Pietyzm, który autorzy wystawy musieli odczuwać dla twórczości hiszpańskiego architekta, przejawił się również w prezentacji zaprojektowanych przez niego przedmiotów sztuki użytkowych – mebli, obramowań drzwi i całkiem drobnych, jak klamek, ceramicznych płytek, którymi wykładano ściany budynków.
Gaudí stał się legendą już za życia, o czym świadczą tłumy, które wzięły udział w jego pogrzebie w 1926 roku; do dzisiaj pozostaje ważną postacią nie tylko dla Katalończyków, Hiszpanów, ale dla całego świata artystycznego. Do jego koncepcji artystycznych można mieć dzisiaj wprawdzie różny stosunek, tak jak różnie patrzono na tę sztukę ponad 100 lat temu. Nigdy nie byłem w Barcelonie i nie widziałem kościoła Sagrada Familia; nie wiem, jak bym zareagował, widząc go na własne oczy. Patrząc na jego fotografie, wrażenia mam co najmniej mieszane: kojarzy mi się z budowlami z… filmów Disneya, a nawet z  bazyliką w Licheniu. Przyczyną jest gigantomania (główna wieża kościoła ma ok. 170 metrów wysokości), przeładowanie ozdobami i – eklektyzm. Gaudí jest uważany za twórcę secesyjnego, ale nie jest to secesja z poznańskich Jeżyc czy ulicy Piotrkowskiej w Łodzi. Oprócz falistych, wijących się linii charakterystycznych dla sztuki secesyjnej widzimy tu elementy dawnych stylów, przede wszystkim gotyku, jak też sztuki mauretańskiej, która w Hiszpanii na skutek okoliczności dziejowych odcisnęła swoje wyraźne piętro. Czy takie przemieszanie wychodzi sztuce na dobre? Na wystawie obok zdjęć i projektów kościoła Sagrada Familia prezentowany jest też rysunek Gaudíego projektu nowej fasady katedry w Barcelonie, w stylu czysto neogotyckim, i przyznaję, że projekt ten bardziej mi się podobał.
Z drugiej strony oddajmy sprawiedliwość architektowi, że jego projekty naprawdę potrafiły być wizjonerskie, że do dzisiaj sprawiają świeże, odkrywcze wrażenie. Dotyczy to np. budynku szkolnego z falistym dachem przy Sagrada Familia i przede wszystkim wspomnianych kamienic z fantazyjnymi, w przypadku Casa Mila wręcz ekscentryczną elewacją. Secesja miesza się tu z eksperymentem, odwołujące się do natury formy z legendą i baśniowością (motyw św. Jerzego walczącego ze smokiem, który według jednej z interpretacji można odnaleźć na fasadzie Casa Battló); domy te sprawiają wrażenie żywych, organicznych.
W głównej sali wystawowej widzimy m.in. archiwalną hiszpańską kronikę filmową, w którym Salvador Dalí maluje z pamięci smołą wielki obraz kościoła Sagrada Familia, składając w ten sposób hołd barcelońskiemu architektowi. Istotnie można znaleźć paralele pomiędzy twórczością największego hiszpańskiego skandalisty i Gaudíego. Obaj byli postaciami kontrowersyjnymi, ale popularnymi, również wśród zwykłych zjadaczy chleba. Oglądając dzieła obu, można zastanawiać się, czy mamy do czynienia z kiczem, czy sztuką najwyższych lotów. I obrazy i grafiki Dalego, i projekty Gaudíego, przynajmniej część z nich, jednak ostatecznie się bronią, ich oryginalność przetrwała próbę czasu.
19 marca, sobota – po powrocie z Poznania na kanale Kultura 2 obejrzałem amerykański film „Fighter”. Dobrze zrealizowany amerykański film biograficzny o życiu dwóch braci bokserów, Oscary dla Christiana Bale’a (w roli Dicka Eklunda) i Melissy Leo (w roli ich matki) zasłużone.
20 marca, niedziela – moje pierwsze tłumaczenie ustne z uchodźcami z Ukrainy – z ukraińskiego na niemiecki i z niemieckiego na rosyjski, chociaż ukraińskiego nie znam, a rosyjskiego przestałem się uczyć po maturze w 1982 roku (!). O pomoc poprosił mnie znajomy i jednocześnie klient z Dolska, Niemiec, który przyjął pod swój dach matkę z dwójką dzieci. Poradziłem sobie, ukraiński i polski są w końcu dość podobne. Przed wojną matka była redaktorką w wydawnictwie naukowym w Sumach we wschodniej Ukrainie. Jej 17-letni syn zaczął chodzić do klasy przygotowawczej liceum w Śremie, 11-letnia córka w poniedziałek po raz pierwszy pójdzie do szkoły podstawowej w Dolsku. Na razie załatwili PESEL w Urzędzie Gminy w Dolsku. Wyglądają na miłych, kulturalnych ludzi.
– Bardzo dziękuję, ile jestem winien? – pyta mój znajomy po odwiezieniu mnie do Śremu.
– Nie mówmy o tym, to moja pomoc dla Ukrainy.
20 marca, niedziela – po powrocie z Poznania zachodzę do „Tropicany”, jak zwykle po obiad na wynos. Bardzo dużo gości, również Ukraińców. Przy wejściu do lokalu tłocząca się grupa skarży się kelnerce Ukraince, że nie działa automat maszyna do chwytania zabawek. Na zewnątrz grupa mówiących po rosyjsku lub ukraińsku wyrostków wali w maszynę do uderzania lub kopania piłki. Głośno się zachowują, musi to być dla nich atrakcja.
20 marca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 40 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
21 marca, poniedziałek – obiad dnia w „Balbince” podrożał z 18 zł na 21,90 zł, kosztuje więc teraz tyle samo co w „Tropicanie”.
21 marca, poniedziałek – na kanele Kultura 2 obejrzałem „Żart” według Milana Kundery o czasach stalinowskich i przykrych konsekwencjach studenckiego żartu. Całkiem różny od innych filmów czechosłowackiej filmów Nowej Fali, przede wszystkim brak w nim pierwiastków komicznych. Swoją poetyką przypomina bardziej polskie kino niż czechosłowackie.
21 marca, poniedziałek – na kanale Kultura 2 obejrzałem film dokumentalny „Moje pokolenie”, opowieść Michaela Caine’a o latach 60. Przypomniał mi się rok 2008, kiedy muzea i galerie organizowały wystawy upamiętniające wydarzenia rewolucji 1968 roku. Pojechałem wtedy na wystawy w Pałacu Ephraima w Berlinie i w „Zachęcie” w Warszawie.
23 marca, środa – po raz pierwszy wyszedłem dzisiaj bez kurtki. Robi się coraz cieplej.
24 marca, czwartek – podczas codziennych zakupów o szóstej rano w „Biedronce” słyszę od kasjerki: „Byle do poniedziałku, będziemy mogli wreszcie zdjąć te maseczki…” Rzeczywiście ogłoszono dzisiaj, że od przyszłego tygodnia znika większość ograniczeń pandemicznych, w tym obowiązek noszenia maseczek. „O dwa lata za późno”, komentuje moja znajoma na Facebooku..
24 marca, czwartek – kolejna rewolucja w podatkach. Zapowiadana przez rząd obniżka od lipca stawki podstawowej z 17 do 12 procent mnie nie dotyczy, ponieważ jestem na liniowym, dotyczy za to możliwość zaliczenia części składki zdrowotnej do kosztów, do tego dochodzi likwidacja ulgi dla klasy średniej (z której i tak nie korzystałem). Chociaż rząd tego otwarcie tego nie przyznaje, to praktycznie koniec bardzo krótkiego eksperymentu pod nazwą Polski Ład.
24 marca, czwartek – na kanale Kultura 2 obejrzałem „Niebo nad Berlinem” Wima Wendersa. Nie rozumiem zachwytów nad tym filmów. Film, praktycznie bez akcji, jest nudny jak flaki z olejem, a ten rodzaj poetyckości, jaki przedstawia, w ogóle do mnie nie przemawia.
26 marca, sobota – wyjazd na Tolkien Reading Day, czyli Dzień Czytania Tolkiena, organizowany na Wydziale Historii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza na Morasku w Poznaniu. Jak już tu kiedyś pisałem, mój stosunek do twórczości czczonego przez miłośników fantasy pisarza jest co najmniej ambiwalentny, ale program imprezy jest tak obszerny i wieloaspektowy, że chętnie wezmę w niej udział.
Wyjazd już o 5.10 rano, początek wydarzenia zaplanowano na godzinę 9 na drugim końcu Poznania i obawiam się spóźnienia. Ale udało się, chociaż to tak daleko, na północnych peryferiach miasta, po trzech godzinach i piętnastu minutach jazdy jestem na miejscu. To moja pierwsza wizyta w jednym z gmachów nowego kampusu UAM w Poznaniu, dotychczas znałem tylko starą siedzibę Wydziału Historii na Świętym Marcinie. O godz. 8.30 jestem chyba pierwszym uczestnikiem imprezy, poza mną są tylko organizatorzy, czyli młodzi ludzie z Poznańskiego Towarzystwa Miłośników Tolkiena „Drużyna Pyrlandii”, z którymi mogę zamienić teraz kilka słów. Po chwili zjawia się też dziekan wydziału, prof. Józef Dobosz, i zaproszeni goście specjalni – prof. Michał Leśniewski i Agnieszka Sylwanowicz, którzy będą opowiadać o przekładach Tolkiena.
Czym jest Tolkien Reading Day? Impreza ma podobno już długą tradycję, ale ja jestem na niej po raz pierwszy. Odbywa się co roku na pamiątkę… fikcyjnego zdarzenia, mianowicie zniszczenia pierścienia opisanego w Tolkienowskiej trylogii „Władca pierścieni”. Czytanie fragmentów utworów pisarza (które odbyło się w piątek) to jednak tylko część wydarzenia, na które składają się też warsztaty, pokazy (na stołach wyłożono wystawę tolkienowską; makiety, modele, największy podziw budzą „Conditions of Engagement”, czyli ręcznie kaligrafowany, stylizowany na angielskie pismo kontrakt Bilbo Bagginsa z krasnoludkami z „Hobbita”) i to, co mnie interesuje najbardziej – konferencja, wykłady na tematy Tolkiena i nie tylko.
Konferencja rozpoczyna się krótko po dziewiątej od trzech wykładów: Sławomir Niklas opowiada o „Znaczeniu pieśni, przepowiedni i przysięgi w świecie Tolkiena”, Jakub Szostak przedstawia „Legendę Północy – opowieść o Sigurdzie a twórczość Tolkiena”, a Konrad Ratajski z grodu w Grzybowie prezentuje „Uzbrojenie w popkulturze”. Trzecia prezentacja jest najciekawsza – autor przywiózł z sobą rekonstrukcje dawnych mieczy, innych typów uzbrojenia, tarcze, hełmy, kolczugę, którą można nawet przymierzyć…
Po trzech wykładach czas na dyskusję, na której też zadaję pytania:
– Sławomir Niklas i Jakub Szostak dużo mówili w swoich prezentacjach o wpływach germańskich na twórczość Tolkiena. Ale w jego dziełach były chyba też pierwiastki celtyckie, jak elfy…
– Elfy też wywodzą się ze Skandynawii – poprawia mnie Sławomir Niklas. – To prawda, że dominuje kultura germańska, nordycka, którą Tolkien się fascynował…
– Występują też jednak elementy z kultury celtyckiej. Są materiały na te temat – wtrąca prowadząca spotkanie z „Drużyny Pyrlandii”.
– Poza tym kultura celtycka nie była kulturą piśmienną – dodaje prof. Dobosz. – Nie mamy źródeł z tych czasów…
– A legendy arturiańskie? A Tristan i Izolda? – pytam.
– To były tylko celtyckie inspiracje, te dzieła powstały później.
Zadaję też pytanie na temat trzeciej prezentacji, poświęconej uzbrojeniu.
– Mówił pan praktycznie tylko o broni białej. W średniowieczu nie było chyba broni palnej, chociaż wiem, że już pod Grunwaldem używano armat.
– Były na przykład hakownice, chociaż prymitywne, nie było mowy o precyzyjnym celowaniu.
– Pod Grunwaldem też nie było armat, to były bombardy na kamienne kule. Prawdziwe działa, które mogły kruszyć mury twierdz, pojawiły się dopiero podczas wojen włoskich, pod sam koniec XV wieku – dodaje prof. Dobosz.
Czas na przerwę kawową – możliwość porozmawiania z autorami prezentacji, innymi uczestnikami Tolkien Reading Day. Nasza grupa jest bardzo zróżnicowana – profesorowie, studenci i bardzo młodzi uczestnicy, jak uczeń VII klasy z pobliskiej szkoły, z którym dłużej rozmawiam.
– Mój tata pracuje tu w budynku obok, na Wydziale Nauk Politycznych. A nasz pan od historii jest naprawdę świetny, historia to moja pasja.
Po przerwie kawowej najdłuższe dzisiaj wystąpienie: dwoje gości z Warszawy – tłumaczka Agnieszka Sylwanowicz i prof. Michał Leśniewski – opowiada o polskich tłumaczeniach Tolkiena i nie tylko; prowadzący Sławomir Niklas zadaje też ogólne pytania o to, jak to jest być tłumaczem, o specyfikę tego zawodu. Jak można było się spodziewać, duża część rozmowy jest poświęcona dwóm przekładom „Władcy pierścieni”, często porównywanym i przeciwstawianym: przekładowi Marii Skibniewskiej, o którym nie tylko fani Tolkiena, ale i sami prowadzący, zwłaszcza Agnieszka Sylwanowicz, mają bardzo wysokie mniemanie, i z reguły odsądzanemu od czci i wiary przekładowi Jerzego Łozińskiego.
Zabieram głos w dyskusji:
– Dziękuję za bardzo ciekawą prezentację. Też jestem tłumaczem, chociaż nie tłumaczem literatury, tylko przysięgłym. Opowiem najpierw o moich doświadczeniach z Tolkienem. Pierwszą jego książką, którą przeczytałem, jeszcze kiedy byłem dzieckiem, był „Hobbit” w przekładzie Marii Skibniewskiej i była to jedna z najważniejszych lektur mojego dzieciństwa, ogromnie mi się podobała. Bardzo cenię też na przykład jej przekłady australijskiego pisarza Patricka White’a. Kiedy, będąc w liceum, sięgnąłem jednak do „Władcy pierścieni”, książkę odłożyłem po kilkudziesięciu stronach, wydala mi się nudna. Całą trylogię przeczytałem dopiero kilka lat temu, właśnie w przekładzie Łozińskiego. Ale jakie są konkretne zarzuty wobec „Władcy pierścieni” w jego przekładzie?
– Chodziło o nazewnictwo – odpowiada Michał Leśniewski. – Łoziński z Bilbo Bagginsa zrobił na przykład Bilbo Bagosza, czego nie mogli mu darować czytelnicy Skibniewskiej. W przeciwieństwie do mojej rozmówczyni nie oceniam jednak przekładu Łozińskiego jako całkiem nieudanego. Uważam, że sceny batalistyczne są u niego lepsze niż u Skibniewskiej. A to, że początkowo odłożył pan „Władcę pierścieni”, może mieć inną przyczynę. W pierwszych rozdziałach pierwszego tomu Tolkien prowadzi narrację jeszcze jak w „Hobbicie”, książce dla dzieci, dopiero później ton książki staje się poważniejszy.
– Jeśli chodzi o mnie, to może być jak z gęsią, która za swoją matkę uważa pierwszą osobę, która zobaczy po wykluciu się z jaja – mówi Agnieszka Sylwanowicz. – Po prostu przekład Skibniewskiej był dla mnie pierwszy i dlatego uznaję go za wzorcowy. Ci, którzy jako pierwsi czytali Łozińskiego, mogą mieć inne zdanie.
Hm, w wydaniu z 2001 roku, które mam w swojej biblioteczce, nie ma Bilbo Bagosza, tylko właśnie Bilbo Baggins. Wiem, że po awanturze wokół nazw własnych wydawca Łozińskiego na własną rękę przywrócił formy stosowane przez Skibniewską (jak jest w obecnych wydaniach, tego nie wiem). Na pewno nie chodzi też o rzekomy infantylizm pierwszych stron „Władcy pierścieni”. To raczej kwestia moich osobistych upodobań, przedkładania fantastyki naukowej nad literaturę fantasy, wobec której zawsze miałem mieszane uczucia. I dzisiaj „Władca pierścieni” nie jest dla mnie dziełem, które wzbudza zachwyt, zbyt dużo w nim dłużyzn, a od wymyślanych przez Tolkiena sztucznych mitów wolę prawdziwe zabytki kultury: mity greckie, dawne podania, baśnie, legendy…
Agnieszka Sylwanowicz  Michał Leśniewski rozmawiają jeszcze o wielu innych sprawach, o sporach, który wybuchły wokół „Anne z Zielonych Szczytów” (według prof. Leśniewskiego nie powinna to być ani Ania z Zielonego Wzgórza, ani z Zielonych Szczytów, tylko z Zielonego Poddasza), o tym, czy przekład może być lepszy od oryginału, o dopuszczalnych granicach spolszczania obcojęzycznego dzieła (Agnieszka Sylwanowicz cytuje Anielę Zagórską, tłumaczkę Conrada, według której tłumacze nie mogą pozwolić na to, aby angielska łąka pachniała polskim sianem). Zbyt dużo kwestii, aby je tu wymienić… Spotkanie jest jednak rejestrowane, powinno więc być dostępne w Internecie.
Po pięciu godzinach spędzonych w Collegium Historicum wracam już do domu. Nie zostanę na trzech ostatnich wykładach, chciałbym wrócić do Śremu jeszcze przed zmierzchem.
26 maca, sobota – po powrocie z Poznania na Kulturze 2 obejrzałem jeszcze „Przyrzeczenie” Terry’ego George’a. Dlaczego miał tak złe recenzje? Nie jest to wprawdzie kino artystyczne, ale dobrze zrealizowany film hollywoodzki, poruszający ważny temat ludobójstwa Ormian w 1915 roku. Podczas jego oglądania przypomniała mi się też powieść „40 dni Musa Dagh” Franza Werfla – nasza lektura na germanistyce.
27 marca, niedziela – na Kulturze 2 obejrzałem „Tatarak” Wajdy. Trudno ocenić to połączenie adaptacji opowiadania Iwaszkiewicza z eksperymentem w postaci filmu o kręceniu samego filmu, w którym Janda i Wajda grają samych siebie i w którym Janda opowiada o śmierci męża (odwaga artystyczna, czy ekshibicjonizm?). Film wart jednak obejrzenia.
27 marca, niedziela – na Kulturze 2 obejrzałem „Skowronki na uwięzi” Menzla. Już kiedyś próbowałem go obejrzeć na tym kanale, ale z powodu pracy i przychodzących klientów nie udało mi się, dopiero teraz miałem spokój i czas. Dobry film, moim zdaniem lepszy od „Pociągów pod specjalnym nadzorem”. Wszyscy pamiętają o więźniów i prześladowanych politycznie, ja zapamiętam też jakże ludzki wątek strażnika i jego cygańskiej żony.
27 marca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 20 procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
28 marca, poniedziałek – po dwóch latach dzisiaj zniesiono obowiązek noszenia maseczek.
28 marca, poniedziałek – skończyłem lekturę książki „Mieszkam w Londynie” Stefanii Kossowskiej. Książka autorstwa emigracyjnej dziennikarki „Wiadomości”, wydana w Londynie w 1964 roku, jest zbiorem ok. 150 felietonów i całkiem ciekawym obrazem życia miasta na przełomie lat 50. i 60. Szczególnie interesujące są rozdziały poświęcone Polonii. To było tak niedawno po zakończeniu II wojny światowej…
29 marca, wtorek – pogrzeb Krzysztofa Pendereckiego. Zmarł dokładnie dwa lata temu, ale z powodu pandemii pogrzeb urny z prochami odbył się dopiero teraz. Kilkugodzinna transmisja w Ii programie Polskiego Radia i na Kulturze 2.
29 marca, wtorek – kolejny webinar poświęcony inwestycjom, zorganizowany przez mój bank. Jak i poprzednie bez większej wartości. Od poprzednich różnił się tym, że analitycy banku oficjalnie głoszą optymizm: koniec wojny na Ukrainie ma być już blisko, rzekomo to więc najlepszy czas, aby kupować jednostki funduszy inwestycyjnych.
30 marca, środa – podwyżka czynszu. Płacę teraz za moje mieszkanie tylko o 5 zł więcej – czynsz wzrósł z 239,79 zł do 244,84 zł.
31 marca, czwartek – na Kulturze 2 obejrzałem „Lisbon story” Wima Wendersa. Podobnie jak w przypadku „Nieba nad Berlinem” nie rozumiem zachwytów nad tym filmem. Oprócz muzyki zespołu Madredeus nie ma w nim nic poruszającego. Obejrzałem go jednak do końca, co w połączeniu z koniecznością wstępnego przygotowania księgowości w mojej firmie, wystawienia faktur na koniec miesiąca, kosztowało mnie kolejną źle przespaną noc.
Ciekawe, czy współczesna Lizbona bardzo się różni od tej sprzed 30 lat…
1 kwietnia, piątek – w drodze do klienta na ogrodzeniu zakładu TFP Grafika zauważyłem baner z postacią rosyjskiego prezydenta i ociekającym krwią napisem „Stop Putin”. Protest przeciwko wojnie – tylko dlaczego Putin został przedstawiony na nim jako marionetka pociągana sznurkami?
1 kwietnia, piątek – Główny Urząd Statystyczny oficjalnie podał, że inflacja w marcu przebiła 10 procent.
I kwietnia, piątek – na kanale Historia 2 obejrzałem „Hydrozagadkę” Kondratiuka. Nie wiem, czy w 1970 roku dużo osób bawił ten film aspirujący do gatunku komedii absurdu. Mnie, po 52 latach od nakręcenia, nie bawił.
2 kwietnia, sobota – wyjazd do Dolska na spotkanie integracyjno-informacyjne z Ukraińcami, o którym przeczytałem na profilu gminy na Facebooku. Wyjazd dość przypadkowy, decyduję się na niego w ostatniej chwili; praca od szóstej rano do dwunastej uniemożliwiła mi dzisiaj wycieczkę do Poznania; a tak przy okazji odwiedzę znajomego w Dolsku, który również gości Ukraińców.
Z Ukraińcami w Dolsku po raz pierwszy spotkałem się dwa tygodnie temu. Zaczęło się od telefonu rankiem 19 marca.
– Hallo, Herr Matras! Hier ist M. Sprechen Sie Russisch?
Dzwonił mój stały klient, Niemiec, z prośbą o pomoc w tłumaczeniu. Przyjął do swojego domu w Dolsku ukraińską rodzinę, uchodźców. Mieszkali u niego już jakiś czas, ale nie znając ukraińskiego ani rosyjskiego, nie bardzo mógł się z nimi porozumieć.  Czy mogę pomóc?
– Uczyłem się rosyjskiego, jak wszyscy, ale to było 40 lat temu, naukę tego języka skończyłem w klasie maturalnej i od tej pory nie mówiłem. Ale mogę spróbować.
Umówiliśmy się na spotkanie następnego dnia, w niedzielę.
20 marca o umówionej godzinie M. podjechał po mnie i pojechaliśmy do Dolska. W jego domu usiedliśmy przy stole i zorganizowaliśmy minikonferencję z ukraińskimi gośćmi. Skąd są, gdzie pracowali? Natasza przyjechała z Sum we wschodniej Ukrainie, obok Kijowa, Charkowa miasta ciężko doświadczonego przez wojnę już w pierwszych jej dniach. Pracowała tam jako redaktorka w wydawnictwie naukowym, jej językiem ojczystym był chyba rosyjski, nie ukraiński. Syn, 17-letni Jarek, kilka dni temu poszedł do liceum w Śremie, do specjalnej klasy przygotowawczej dla Ukraińców, w której uczą się na razie tylko polskiego. Córka, 11-letnia Paulina, jutro po raz pierwszy pójdzie do szkoły w Dolsku.
Po tych 40 latach od matury zachowałem, jak i inni Polacy z mojego pokolenia, w dość dobrym stopniu bierną znajomość języka rosyjskiego; tłumaczyć na ten język z niemieckiego jest już trudniej. Ale udało się. Ustalamy zasady pobytu naszych gości, oferujemy pomoc finansową i inną; przestrzegamy przed pilnującym domu rottweilerem, który musi najpierw poznać i przyzwyczaić się do nowych mieszkańców. Na koniec spotkania przekazuję rodzinie specjalny dodatek „Głosu Wielkopolskiego” w języku ukraińskim, który przywiozłem z Poznania, kilka przydatnych adresów (między innymi Centrum Integracji Cudzoziemców, działającego w budynku „Relaksu” w Śremie) i… słownik polsko-niemiecki. Może się przyda.
*
Po dwóch tygodniach M. jest mile zaskoczony moją niezapowiedzianą wizytą. Wyjaśniam jej cel – za 45 minut, w sali widowiskowej urzędu gminy odbędzie się spotkanie integracyjno-informacyjne dla Ukraińców. Czy Natasza o tym wie? Pytamy ją. Tak, wie, pani burmistrz zapraszała ją, po kilkunastu minutach razem z Pauliną (Jarek został w domu) wychodzimy w kierunku ratusza.
Znowu mam okazję do porozmawiania łamaną ruszczyzną o Dolsku, o wrażeniach Pauliny z nowej szkoły (jest jedyną Ukrainką w klasie i dopiero uczy się mówić po polsku). Kiedy mijamy plebanię przy kościele, Natasza mówi mi, że uchodźcy z Ukrainy mieszkają również tam. W sali widowiskowej jesteśmy kwadrans przed czasem. Wita nas pani burmistrz, są też inni pracownicy urzędu. Jesteśmy pierwsi, potem zjawiają się też inni goście; w sumie będzie około 20 osób – przeważnie kobiety, dzieci, ale jest też dwóch mężczyzn Ukraińców. Pracownicy częstują nas kawą, herbatą, ciastkami, można wziąć też widokówki z Dolska.
Spotkanie zaczyna się o 14. Pani burmistrz wita wszystkich, pokrótce opowiada o gminie, ilustrując opowieść przezroczami, podaje najważniejsze adresy i fakty. Głos zabiera również kierowniczka biblioteki, zapraszając na imprezy kulturalne, a także do skorzystania z Internetu w bibliotece, gdzie są też komputery z ukraińską klawiaturą. Spotkanie przebiega w dobrej atmosferze, chociaż pewną barierą jest język. Tłumaczce nie wszystko udaje się przetłumaczyć na rosyjski, pomagają inne panie. Na sali są też Ukrainki, które mieszkają tu już od kilku lat i znają polski. Z sali padają pytania. Szczególnie ważna jest możliwość otrzymania świadczeń (500+ i innych), o które Ukraińcy muszą starać się z w ZUS-ie, ale może uda się to załatwić przez Internet, bez konieczności wyjazdu do Śremu, pracownicy obiecują pomoc.
Z Polakami obecnymi w sali rozmawiamy też ogólnie o sytuacji w związku z wojną. Czy to prawda, że Putin jest tak chory, że ma raka, .że mu odbija i dlatego wywołał tę wojnę?
– To równie dobrze może być celowa dezinformacja Kremla w celu wywołania chaosu informacyjnego i skompromitowania przeciwników. Kiedy w 1981 roku wprowadzono stan wojenny, służby PRL też rozsiewały plotki o setkach tysięcy ludzi przetrzymywanych na stadionach – zauważam.
Mówimy też o systemie oświaty i wypowiedziach ministra Czarnka o ukraińskich uczniach.
– Czy on naprawdę oczekuje, że ukraińskie dzieci, młodzież będzie zdawać egzaminy, maturę, na takich samych zasadach co Polacy? Że będą pisać po polsku o „Dziadach”, „Lalce”?
Na koniec jedna z Ukrainek proponuje, aby każdy z uczestników opowiedział coś o sobie. Ustawiamy się w krąg. Każdy mówi kilka słów o sobie; do tego dodaje, co wziąłby z sobą w podróż (słońce, wiatr, książkę…). Kilka zdań po rosyjsku mówię również i ja. Niestety jedna z kobiet w kręgu nie wytrzymuje napięcia, wspomnienia ojczyzny wywołują u niej płacz…
Rozumiem reakcję, jest na obcej ziemi, chociaż i ona, i pozostali uchodźcy są otoczeni niekłamaną życzliwością.
– Oczywiście życzymy państwu, aby jak najszybciej mogli wrócić państwo do domu, ale przez ten czas będziemy starali się pomagać – zapewnia pani burmistrz.
Po około półtoragodzinnym spotkaniu wracamy z ratusza do domu M. Wypiję tu jeszcze jedną kawę, potem czas na powrót do Śremu.
3 kwietnia, niedziela – wyjazd na msze do kościoła w Błociszewie, przy okazji chcę zobaczyć opuszczony zakład Sunset Suits w Krzyżanowie.
W Błociszewie mszę odprawia nie proboszcz, tylko gościnnie ojciec Łukasz, franciszkanin z Wronek, który od dzisiaj do środy prowadzi .też rekolekcje w parafii. Przed mszą spowiada w konfesjonale. Kościół jest tak mały, a zakonnik ma tak donośny głos, że słyszę pouczenia:
– Jak długo się przygotowywałeś do spowiedzi, robiłeś rachunek sumienia? Co, pięć minut? I jaki sens ma taka spowiedź? Jesteś chrześcijaninem? Rachunek sumienia to powa…żna sprawa. Jako pokutę odmów… i weź udział we wszystkich naukach rekolekcyjnych.
Drugiego spowiadającego się czeka taka sama reprymenda. Więcej penitentów nie ma, ksiądz spieszy się na mszę.
Do odwiedzenia Krzyżanowa (po raz pierwszy od długiego czasu) skłoniły mnie doniesienia o kiedyś świetnie prosperującym, obecnie zamkniętym i zrujnowanym dawnym zakładzie odzieżowym Sunset Suits, do którego podobno można wejść bez przeszkód i w którym walają się elementy wyposażenia, nawet akta osobowe dawnych pracowników. Obszerny reportaż z zakładu w maju ubiegłego roku zamieścił Sławomir Radziejewski, mój znajomy z Facebooku parający się fotografią; donosiła o tym też prasa. Może tak było, ale obecnie zakład jest już ogrodzony, brama jest zamknięta, nie wszedłem więc do środka. Krytyka w mediach zrobiła chyba swoje.
3 kwietnia, niedziela – na Historii 2 obejrzałem „Marysię i Napoleona”, średnio udaną komedię historyczną z epoki gomułkowskiej.
3 kwietnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 35 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
4 kwietnia, poniedziałek – o trzynastej jak co dzień wychodzę na pocztę wysłać listy. Przed urzędem stoją kobieta i mężczyzna w średnim wieku.
– Kolejka, my też czekamy – mówi kobieta, kiedy chcę wejść do środka.
– Ale nie muszą państwo czekać na zewnątrz.
– Jak to nie? W urzędzie mogą być tylko trzy osoby, reszta czeka na zewnątrz.
– A gdzie to jest napisane? Nie ma takiej informacji. Kiedyś tak było, ale to już nie obowiązuje.
– Niech pan nie filozofuje.
Wchodzę do urzędu, słysząc za sobą: „Bezczelność” z ust kobiety; oddaję tylko listy w okienku i od razu wychodzę.
– To mógł pan powiedzieć, że tylko pan oddaje.
– Proszę zapytać urzędniczki, ten limit naprawdę już nie obowiązuje.
4 kwietnia, poniedziałek – dzisiaj zacząłem korzystać z nowej sonicznej szczoteczki do zębów. W ubiegłym roku kupiłem dwie, jedną na Allegro, drugą na promocji w Lidlu. Z powodu zużycia końcówki pierwszej dzisiaj sięgnąłem po drugą. Chociaż wygląda nowocześniej (m.in. cztery tryby czyszczenia), pierwsze wrażenie jest takie, że nie czyści tak dobrze jak pierwsza, ale może się przyzwyczaję.
4 kwietnia, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem „Mur” Dariusza Glazera. Grającego główną rolę Tomasza Schuhardta wolałem jednak jako Eugeniusza Bodo w serialu.
6 kwietnia, środa – wracając z zakupów w „Biedronce”, jak co dzień o szóstej rano, zobaczyłem nekrolog na drzwiach mojego bloku. Przedwczoraj zmarł mój sąsiad.
6 kwietnia, środa – wyciągając rower z piwnicy, zauważyłem, że znowu skradziono m smar do łańcucha roweru, już po raz drugi w krótkim czasie. Smar leżał niedaleko drzwi, złodziej musiał sięgnąć między deskami ażurowych drzwi. Że też mu się chciało, po rzecz tak niskiej wartości…
6 kwietnia, środa – podsumowanie marca. Dochód z tłumaczeń o jedną czwartą wyższy w porównaniu ze stanem przed epidemią.
8 kwietnia, piątek – koniec malowania klatki schodowej w moim bloku. Prace zajęły malarzom ponad miesiąc.
9 kwietnia, sobota – wyjazd do Biblioteki Uniwersyteckiej w Poznaniu na Poznański Festiwal Sztuki Komiksowej, kiedyś bardziej znany jako dzień Darmowego Komiksu, na którym byłem kilkakrotnie. Nawet nie wiem, czy w warunkach pandemii impreza odbyła się „w realu” w 2020 i 2021 roku, w każdym razie w tym roku o pandemii nikt już nie mówi, wracają wszystkie wydarzenia na żywo.
Skąd komiksy w szacownej Bibliotece Uniwersyteckiej? Biblioteka posiada podobno największy w Polsce zbiór komiksów, zajmuje się też nimi naukowo, współwydając „Zeszyty Komiksowe”, które miałem ostatnio okazję przeglądać w Gostyniu. Odpowiada za to wszystko działająca w bibliotece Czytelnia Komiksów NOVA, która jest organizatorem imprezy.
Rozdawanie „darmowych komiksów” to tylko jedna z atrakcji festiwalu i – przyznajmy to – bardziej wabik reklamowy niż rzecz, dla której warto jechać ze Śremu do Poznania. W szczególności amerykańskie komiksy rozdawane za darmo w bibliotece to tylko reklamówki mające zachęcić fanów do zakupu właściwych wydawnictw. Ciekawsze od nich są komiksy polskie, wyróżniające się często oryginalną formą, ważkością poruszanych tematów, jak aborcja, ochrona środowiska; są one jednak bardzo krótkie, też mają na celu jedynie zasygnalizowanie rysownika z myślą o jego promocji. W każdym razie nie dla nich przyjeżdżam do Poznania, tylko z innych powodów – przede wszystkim na wykłady, wystawy, spotkania z autorami. I tak jest w tym roku.
*
Po wejściu do biblioteki zastaje znajomy widok – mnóstwo stoisk z komiksami, polskimi, zagranicznymi, broszurami i pięknie wydanymi albumami. Nie ma jeszcze godziny 11, ale jest już dużo oglądających i zwiedzających; ja kieruję się w stronę wystaw, których w tym roku są dwie.
Twórczości Edmunda Hejdaka dotychczas w ogóle nie znałem, chociaż nie jest mi obcy dziennik, w którym publikował – „Ilustrowany Kurier Polski”, organ prasowy Stronnictwa Polskiego, wydawany w czasach PRL w Bydgoszczy. Kiedy gazeta się ukazywała, rzadko do niej zaglądałem; oczywiście nie znałem też opowieści obrazkowych Hejdaka o Furdydze i jego synu Cynamonie, które publikował tam w latach 40. i 50. Żartobliwe komiksy były inspirowane podobno serią „Vater und Sohn” niemieckiego artysty E.O. Plauena; mnie skojarzyły się bardziej z książkami innego Niemca – Wilhelma Buscha, tego od Maxa i Moritza. To oczywiście to nie ta klasa, ale i na te historyjki można popatrzeć z przyjemnością, chociaż bardziej jako dokument życia codziennego czasów tuż powojennych, nie dzieło sztuki.
Na piętrze biblioteki prezentowana jest druga wystawa – o wiele większa i bardziej znacząca, ukazująca twórczość Edwarda Lutczyna, postaci znanej każdemu interesującemu się polską grafiką i karykaturą. Lutczyn to dla mnie przede wszystkim „Szpilki” z lat mojej młodości i na wystawie rzeczywiście jest dużo rysunków, komiksów Lutczyna, który był stałym współpracownikiem tego tygodnika satyrycznego. Jeden z komiksów (o wędrowcu na Dzikim Zachodzie, który spóźnił się na pociąg o 15.10 do Yumy, bo tymczasem zmienił się rozkład jazdy) nawet pamiętałem z lat szkolnych. Dopiero teraz, w dorosłości, mogę w pełni docenić oryginalną estetykę Lutczyna, w której często pojawiał się niezwykły czarny humor. Uwagę zwracają zwłaszcza karykaturalne przedstawienia kobiet i dzieci. Czy prace te miałyby dzisiaj szansę na publikację w lewicowych i liberalnych mediach?
A przecież Lutczyn to także całkiem inna twórczość – świat ilustracji książek dla dzieci, pełnych jasnych kolorów i ciepła. Ta dziedzina również jest prezentowana na wystawie.
*
W przeciwieństwie do wystaw wykłady poświęcone komiksowi, na które dzisiaj przede wszystkim przyjechałem, trochę rozczarowują. Nie słyszałem dotąd o australijskim rysowniku Tomie Taylorze, przedstawianym przez Wojciecha Neleca i Małgorzatę Chudziak, ale jego naśladownictwo amerykańskich superbohaterów nie robi na mnie wrażenia. Ciekawszy jest wykład Michała Olecha o Ukraińcu Igorze Baranko, zwłaszcza że możemy obejrzeć też jego komiksy puszczone w obieg po sali – o krwiożerczej Rosji, bohaterskiej dawnej Ukrainie, a nawet o starożytnych Egipcjanach i kosmitach. Najwięcej obiecywałem sobie po prezentacji Remigiusza Różańskiego „Führerowi w twarz, czyli o komiksie superbohaterskim w czasach II wojny światowej”. Tematyka wykładu opowiadającego o amerykańskich komiksach czasu wojny rzeczywiście była interesująca; niestety wykładowca źle rozplanował czas, co spowodowało, że duża część materiału została omówiona tylko pobieżnie i oczywiście nie było już żadnej możliwości dyskusji, zadawania pytań. Być może ciekawsza była konferencja naukowa „Komiksowe anomalie” w piątek, na niej jednak z oczywistych przyczyn (praca) nie mogłem być.
Na pozostałych wykładach po południu (odbywa się też równolegle cykl wykładów w innej sali) nie zostanę. Jeszcze raz przejdę się tylko po korytarzach biblioteki z wyłożonymi komiksami, albumami, potem, o piętnastej, czas już wracać do domu.
9 kwietnia, sobota – po powrocie z Poznania na Kulturze 2 obejrzałem brytyjski film „Broken”. Nie spodziewałem się po nim wiele; myślałem, że będzie miał dla mnie wartość głównie dokumentalną, jako obraz życia niższych klas w Wielkiej Brytanii, okazał się jednak całkiem dobrym dziełem kina artystycznego. Świat widziany oczami dziecka (Skunk, grana przez Eloise Laurence), obrazy przemocy, na ulicy, w domu, w szkole, długo pozostaną w mojej pamięci.
10 kwietnia, niedziela – Niedziela Palmowa w Muzeum Śremskim. Wręczenie nagród w konkursie na najpiękniejsza palmę (było aż 400 uczestników konkursu), krótki koncert śemskiego Studia Piosenki Melody.
10 kwietnia, niedziela – o godz. 19 dzwoni telefon:
– Halo! Tu policja w Śremie. Jest pan w domu?
– Tak. A co się stało?
– Potrzebujemy pana do czynności. Zna pan ten ośrodek szkoleniowy dla służb specjalnych we Włościejewkach? Podczas szkolenia postrzelił się tam policjant, obywatel Holandii, i musimy przesłuchać jego i świadków. Podwieziemy pana, potrwa to ze dwie godziny.
Zbyt długo tłumaczę ustne, aby nie wiedzieć, że potrwa to o wiele dłużej, ale zgadzam się. Jedziemy radiowozem na sygnale do ośrodka ESA we Włościejewkach, w którym jeszcze nigdy nie byłem, znam go tylko z zewnątrz. Od kilku dni ćwiczy w nim jednostka specjalna holenderskiej policji, coś na kształt brygady antyterrorystycznej. Zdarzenie jest ewidentnie wypadkiem, nie ma podejrzenia przestępstwa, ale czynności wykonać trzeba. Tłumaczenie trwa pięć godzin, będę w domu przed pierwszą w nocy.
10 kwietnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 43 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
12 kwietnia, wtorek – spowiedź w mojej parafii. Pamiętam, że kiedyś trwała zawsze dwa dni, teraz wystarczy jeden dzień.
12 kwietnia, wtorek – po raz pierwszy w życiu skorzystałem z usług InPost, odbierając dzisiaj przesyłkę z paczkomatu za sklepem „Jubilat”. Powodem było zacinanie się mojej drukarki, w której w piątek przy próbach drukowania pojawiał się komunikat „Bęben I”. W niedzielę zamówiłem nowy bęben, odebrałem go dzisiaj. Ostatecznie wymiana bębna na razie okazała się niepotrzebna, wystarczyło kilkakrotnie gruntownie wyczyścić stary. Ale nie szkodzi, wkrótce i tak będę musiał go wymienić, drukuję bardzo dużo.
13 kwietnia, środa – tłumaczenie ustne w sądzie w Śremie. Pewien Niemiec padł ofiarą oszustwa – chciał kupić łódź z ogłoszenia na olx.pl, wpłacił zaliczkę pięć tysięcy złotych, a rzekomy sprzedający ulotnił się i teraz ani pieniędzy, ani łodzi. Pokrzywdzony okazał się zresztą moim znajomym, sześć lat temu również tłumaczyłem na policji w związku z włamaniem do jego domu.
13 kwietnia, środa – wracając z sądu, po raz pierwszy zajechałem na obiad („danie dnia”) do Starego Kasyna. Dawno temu regularnie się tam stołowałem, dopóki prezydent Kaczyński nie zabronił jednostkom wojskowym prowadzenia działalności gospodarczej. Ileż wspomnień mam w związku z tym kasynem, jadało w nim mnóstwo moich znajomych. Potem kasyno było długi czas zamknięte, wreszcie prywatna inicjatywa przejęła obiekt i ponownie otwarto restaurację. Dawna sala „po schodkach” chyba wciąż jest czynna, ale restauracja z barem mieści się w podziemiach budynku. Wrażenia z tej pierwszej wizyty mam mieszane – dobry, przemyślany wystrój sali i miła obsługa (obok mnie przy kilku połączonych stolikach siedziała grupa obcokrajowców mówiących po francusku), z drugiej strony długo musiałem czekać; potrawy były smaczne, ale nie obfite, przyjechałem do domu głodny.
14 kwietnia, czwartek – dyskusja na profilu „Głosu Powiatu Średzkiego” na Facebooku. Gazeta donosi:
„Średzianie, w obliczu wojny w Ukrainie, rzucili się nieść pomoc zarówno uchodźcom, uciekającym przed działaniami zbrojnymi, jak i tym, którzy zostali walczyć o swoją Ojczyznę. W pięćdziesiątej dobie po wybuchu wojny widać już wyraźnie, że niektórych sytuacja przerosła. O ile nadal trwają zbiórki darów dla Ukrainy, to jednak coraz częściej dochodzi do tego, że osoby, które przyjęły pod swój dach uchodźców, nie chcą już z nimi mieszkać. Wiele osób najwyraźniej było przekonanych, że wojna szybko się skończy. Niektórzy, ze względu na niewystarczający metraż, zgodzili się przyjąć uchodźców tylko na krótki czas, inni zwyczajnie chcą się pozbyć swoich lokatorów.
– Dziś jeden pan przywiózł do starostwa dwie kobiety z trójką dzieci i je po prostu zostawił – usłyszeliśmy w środę w Starostwie Powiatowym”.
W dyskusji pod artykułem najwięcej komentarzy i polubień zyskał głos Beaty Malinowskiej:
„Można było się spodziewać, że tak będzie. Wielu ludzi biegnie z pomocą, z otwartymi ramionami nie myśląc. Tak, nie myśląc. Działają pod wpływem jakiegoś impulsu, chwili, emocji czy nie wiem czego… A przyjmując pod swój dach tych ludzi, to są poważne decyzje. Trzeba przemyśleć wszystko… Tam są dzieci. Nie wyobrażam sobie wziąć rodziny z dziećmi pod swój dach, a później powiedzieć im „idźcie już”. Dlatego dla mnie przyjmowanie uchodźców do swoich domów to jest jakiś absurd. Kto to w ogóle wymyślił? Państwo jak chce pomagać to niech pomaga, niech organizuje im lokum, a nie wymaga tego od Polaków, którzy też w większości potrzebują pomocy. Jak już ktoś gdzieś napisał, pomagać trzeba, ale z głową”.
Zabrałem głos i ja:
„A czy ktoś pytał tych gospodarzy, dlaczego już nie chcą gościć uchodźców? Mogą być różne przyczyny, również leżące po stronie gości, które powodują konfliktowe sytuacje. Nie potępiam nikogo. A od konfliktów w takich sytuacjach nie uciekniemy”.
14 kwietnia, czwartek – na Kulturze 2 obejrzałem „Cyda”, hollywoodzką superprodukcję z Charltonem Hestonem i Sophią Loren. Chęć zapoznania się z jedną z legend średniowiecza (chociaż Cyd to przecież postać historyczna) kosztowała mnie kolejną niedospaną noc. Blisko trzygodzinny film skończył się przed jedenastą – zbyt późno dla mnie.
16 kwietnia, Wielka Sobota – i znowu święta spędzone samemu w Śremie. Nie doczekałem się zaproszenia od szwagra i siostry, a sam się im przypominać nie mogę..
Na Historii 2 obejrzałem „Cristiadę”. To połączenie filmu religijnego z westernem, w którym rewolwerowcy przemierzają drogi i bezdroża Meksyku, a trup ściele się gęsto, zrobiło na mnie średnie wrażenie. Ciekawszy – i prawdziwszy był „Wielki Tydzień” Wajdy, obejrzany na Kulturze 2, ekranizacja opowiadania Andrzejewskiego, o rodzinie przechowującej Żydówkę podczas powstania w getcie.
17 kwietnia, Wielkanoc – o szóstej rano udział w rezurekcji; to pierwsza msza rezurekcyjna w moim życiu. Mszę celebrował m.in. ks. proboszcz Ryszard Adamczak – zobaczyłem go po raz pierwszy od długiego czasu. Nie wyglądał dobrze, nie mówił też tak energicznie, ze swadą jak dawniej. Odmawiając credo, pomylił się w jednym miejscu. Czy plotki o jego chorobie odpowiadają prawdzie?
Zaraz po powrocie z mojego kościoła poszedłem do kościoła pofranciszkańskiego na drugim końcu miasta na nabożeństwo prawosławne o dziewiątej. Nabożeństwa prawosławne dla Ukraińców zaczęto odprawiać w Śremie zaledwie tydzień temu, chyba po raz pierwszy w dziejach miasta. W nabożeństwie uczestniczyło około 80 wiernych, oprócz Janusza Skotarczaka z parafii farnej, pomagającego księdzu,  byłem chyba jedynym katolikiem.
Wrażenia? To jednak nie to samo co nabożeństwo w cerkwi na Marcelińskiej w Poznaniu. Brakowało chóru, ikonostasu, wszechobecnych ikon, wszystkich tych elementów, które składają się na magię nabożeństwa prawosławnego.
17 kwietnia, Wielkanoc – po powrocie z nabożeństw jednak próbuję skontaktować się ze szwagrem i siostrzenicą, chcę im złożyć życzenia. Rozmowa z siostrzenicą jest bardzo krótka, zdawkowa, chociaż oferuję swoją pomoc finansową w postawieniu nagrobka dla mojej siostry. Szwagier na telefony w ogóle nie odpowiada. Wiem, że po śmierci Urszuli jest w bardzo złej formie psychicznej.
17 kwietnia, Wielkanoc – na Kulturze 2 obejrzałem „Most na Renie”, czyli opowieść o zdobyciu mostu w Remagen, jednym z wydarzeń II wojny światowej, które przeszło do legendy. Film bardzo dobrze zrealizowany, to już klasyka kina wojennego.
17 kwietnia, Wielkanoc – telefon z życzeniami świątecznymi do I. w Warszawie, który przekształcił się w 44-minutową rozmowę o dawnych i obecnych czasach. I. chorowała na Covid, jej stan był poważny, przez 26 dni leżała w szpitalu, częściowo pod respiratorem, wyszła ze szpitala miesiąc temu. Zbyt prywatne to sprawy, aby pisać o nich w tym dzienniku.
17 kwietnia, Wielkanoc – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 10 procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią..
18 kwietnia, Poniedziałek Wielkanocny – przed wyjazdem do Poznania rano telefon od szwagra. Wczoraj nie odbierał telefonów ode mnie, ponieważ był na działce i komórkę zostawił w domu. Ponownie zaoferowałem mu pomoc w budowie pomnika na grobie mojej siostry, ale szwagier chce wszystko sfinansować sam, chociaż pomnik będzie go kosztował ponad 17 tysięcy złotych (!). Ma być gotowy na dniach.
Moja siostrzenica i jej partner mają znowu problemy z mieszkaniem, które najmują. Gospodarz chce im podnieść czynsz z 2 tysięcy na 2,5 tysiąca złotych. Chcą kupić własne, ale czy bank udzieli im kredytu? Szwagier powiedział mi, że siostrzenica zwróci się być może do mnie po pożyczkę.
18 kwietnia, Poniedziałek Wielkanocny – wyjazd do Poznania na oprowadzanie przez przewodników po Poznaniu pod tajemniczą nazwą „Emaus”.
Czym jest Emaus? W Ewangelii św. Łukasza czytamy taką oto relację o tym, co przydarzyło się uczniom Jezusa drugiego dnia po Zmartwychwstaniu:
„Tego samego dnia dwaj z nich byli w drodze do wsi, zwanej Emaus, oddalonej sześćdziesiąt stadiów od Jerozolimy. Rozmawiali oni z sobą o tym wszystkim, co się wydarzyło. Gdy tak rozmawiali i rozprawiali z sobą, sam Jezus przybliżył się i szedł z nimi. Lecz oczy ich były niejako na uwięzi, tak że Go nie poznali”.
Biblijna opowieść w chrześcijańskiej Polsce i Europie dała początek zwyczajowi odwiedzania w Poniedziałek Wielkanocny kościołów położonych za murami miasta, a z tego zwyczaju zrodziła się tradycja krakowskiego Emausu, najbardziej znanego i chyba jedynego, który naprawdę przetrwał, już nie spaceru, lecz odpustu, ludowego kiermaszu, słynnego w całej Polsce.
Wikipedia podaje, że Emaus znany był też kiedyś w Poznaniu: „obecnie próbuje się wskrzesić tradycję odwiedzania tamtejszego kościoła św. Jana Jerozolimskiego za murami”, i taką właśnie próbą wskrzeszenia jest nasz dzisiejszy spacer.
Spotykamy się na placu Bernardyńskim. Mimo święta grupa jest dość liczna, jest też obecna telewizja WTK. Oprowadzający nas Stanisław Chwaliński opowiada o zwyczaju wielkanocnych spacerów, które były popularne również w Poznaniu, o rewii mody i chwaleniu się przez panie nowymi kreacjami, do którego były okazją. Towarzysząca mu przewodniczka opowiada z kolei o poznańskich szpitalach (za nami jest budynek Szpitala Klinicznego im. Heliodora Święcickiego), aż zniecierpliwiona grupa przypomina jej, że tematem wycieczki jest Emaus, nie szpitalnictwo.
Tak więc ruszamy w trasę – ulicą św. Marii Magdaleny (mieści się tu nie tylko VIII Liceum Ogólnokształcące, ale w pobliżu, na ulicy Cegielskiego, jest też Chrześcijańska Szkoła Podstawowa i liceum im. Króla Dawida oraz słynna Poznańska Szkoła Chóralna Jerzego Kurczewskiego), potem ulicami Mostową, Groblą, znowu Mostową do starego koryta Warty, obecnie parku z aleją Orderu Uśmiechu. Park i aleja są mi znane, ale na dzisiejszy spacer zaplanowano niespodziankę – przy tablicy informacyjnej wita nas jeden z kawalerów Orderu Uśmiechu, Włodzimierz Marciniak, który opowiada o historii orderu, zasadach jego przyznawania. Mam okazję porozmawiać z nim również o śremskiej Szkole Podstawowej im. Kawalerów Orderu Uśmiechu, o kierującym nią Jakubie Tylmanie, o imprezach organizowanych przez szkołę. Następnie kierujemy się w stronę Chwaliszewa i przechodzimy przez Ostrów Tumski, gdzie przewodnik opowiada nam o historii przebicia obecnej ulicy Wyszyńskiego. Dawniej samochody przejeżdżały bezpośrednio obok katedry; biskup zgodził się na budowę nowej trasy na swoich gruntach, w dawnych ogrodach biskupich, pod warunkiem sfinansowania przez państwo budowy nowego seminarium duchownego, obecnie Wydziału Teologicznego UAM. Wycieczkę kończymy po trzech godzinach i przejściu 3,5 km przy kościele św. Jana Jerozolimskiego, gdzie możemy zobaczyć z zewnątrz nie tylko świątynię, lecz również ośrodek zdrowia prowadzony przez joannitów, bo przecież zakony rycerskie wciąż działają, i w Polsce, i na świecie.
Przyznajmy, że poza głównym pomysłem odtworzenia dawnego zwyczaju spaceru do kościoła poza miastem niewiele wspólnego z Wielkanocą i zwyczajami wielkanocnymi miał ten spacer – był to po prostu kolejny spacer po Poznaniu. Mimo to warto było pojechać do Poznania, dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy. Minusem było tylko zbyt słabe nagłośnienie; chociaż prowadzący mówili do mikrofonu, docierała do mnie tylko część wypowiedzi. Warto na to zwrócić uwagę przy następnej wycieczce.
19 kwietnia, wtorek – skończyłem przesłuchiwanie 10-płytowego zestawu Mendelssohna. Od kiedy zacząłem słuchać Dwójki w Internecie, płyt słucham o wiele rzadziej. Z drugiej strony jakość odbioru w Internecie często nie jest dobra, czasami sięgam więc też po płyty.
19 kwietnia, wtorek – przedwczoraj zmarł Leonard Jakubiak, mój dawny sąsiad z bloku na Roweckiego. Miał 91 lat. Pracował w Odlewni Żeliwa; pamiętam go jako emeryta jeszcze kiedy mieszkałem przy Roweckiego w latach 90.
20 kwietnia, środa – dzisiaj zapadła ostateczna decyzja o odbudowie linii kolejowej ze Śremu do Czempinia.
20 kwietnia, środa – tłumaczenie ustne u jednego z moich stałych klientów, pierwsze u tego klienta od wybuchu pandemii. To polski oddział światowego koncernu. Dowiedziałem się, że znalazło w nim schronienie kilka pracownic z oddziału na Ukrainie, które przyjechały tu po wybuchu wojny. Nadal pracują dla koncernu i obsługują klientów, tyle że zdalnie. Łącznie z rodzinami to kilkadziesiąt osób. Od mojego niemieckiego rozmówcy dowiedziałem się, że po pracy wybiera się z nimi na zakupy w Śremie – rozumiem, że to gest solidarności firmy z Ukrainą.
21 kwietnia, czwartek – na Kulturze 2 obejrzałem „Przełęcz ocalonych” Mela Gibsona. Bardzo dobry film wojenny o adwentyście dnia siódmego, który nie chciał wziąć broni do ręki i zabijać, ale mimo to zgłosił się na ochotnika do amerykańskiej armii, aby służyć jako sanitariusz. Film opowiada o krwawych walkach na Hacksaw Ridge na Okinawie. Obraz wojny jest bardzo realistyczny, dzieło wybitne. Tylko dlaczego oryginalny tytuł „Hacksaw Ridge” przetłumaczono jako „Przełęcz ocalonych”? Tam nie było żadnej przełęczy. Tłumacz chyba nie rozumiał angielskiego wyrazu „ridge”, ani nie wiedział, co to jest przełęcz.
22 kwietnia, piątek – ogłoszenie w jednej ze śremskich grup na Facebooku: „Czy w czasie wakacji jakieś przedszkole będzie czynne? Czy jest jakieś przedszkole bez ukraińskich dzieci?”
22 kwietnia, piątek – skończyłem przesłuchiwanie (już nie pamiętam, po raz który) dziesięciopłytowego zestawu Clementiego. „Black Joke” na ostatniej płycie znowu wysłuchałem dwukrotnie.
23 kwietnia, niedziela – wyjazd do Muzeum Powstańców Wielkopolskich w Lusowie na promocję książki „Niemieckie samoloty wojskowe w lotnictwie polskim 1918-1924” ks. Roberta Kulczyńskiego.
W Lusowie, wiosce w gminie Tarnowo Podgórne, byłem dotychczas tylko dwukrotnie, przyciągnięty znajdującym się tu Muzeum Powstańców Wielkopolskich. Skąd w małym Lusowie tak ważne muzeum? W pobliskim Batorowie mieszkał gen. Józef Dowbor-Muśnicki, dowódca powstania wielkopolskiego, pochowany na cmentarzu parafialnym w Lusowie. Duża część ekspozycji jest poświęcona właśnie jemu, chociaż wystawa ukazuje też innych powstańców i różne aspekty powstania. Muzeum w Lusowie jest dość duże i całkiem inne od Muzeum Powstania Wielkopolskiego w Poznaniu – tradycyjne w formie, pozbawione multimediów, mimo to warte odwiedzenia.
Wyjazd ze Śremu po godzinie siódmej, przez Rogalin, Puszczykowo, Łęczycę, Komorniki. Od Komornik rozpoczyna się dla mnie właściwie ziemia nieznana; do Lusowa jechałem tak dawno temu, że już nie pamiętam drogi. Bardzo się zmieniły same Komorniki; z ostatniego wyjazdu pamiętam wielkie centrum dystrybucyjne Poczty Polskiej, od tego czasu zbudowano dużo innych magazynów, hal: dwie wielkie hale Volkswagena, Żabka, Panattoni, Komputronik, niektóre hale mają po kilkadziesiąt ramp dla ładujących się samochodów ciężarowych. Na północny zachód od wioski krajobraz i sieć komunikacyjną zdominował wielki węzeł autostradowy łączący autostradę A2 i drogi ekspresowe S5 i S11, którego wcześniej nie było. Trudno znaleźć w tym gąszczu właściwą drogę dla rowerów, co chwila muszę spoglądać na mapę powiatu poznańskiego, którą zabrałem z sobą, wreszcie przez Palędzie, Dąbrówkę, Zakrzewo dojeżdżam do Lusowa, po czterech godzinach jazdy. Spotkanie zaczęło się pięć minut temu.
Ksiądz Robert Kulczyński jest salezjaninem. Urodził się w Pile, obecnie pracuje w szkole salezjańskiej w Aleksandrowie Kujawskim. „Niemieckie samoloty wojskowe w lotnictwie polskim 1918-1924” nie są jego pierwszą książką. Pisał też książki o swojej rodzinnej Pile, o eskadrach lotnictwa polskiego w międzywojniu, artykuły do „Kroniki Wielkopolski”, wszystkie koncentrujące się na jednym temacie – dawnych samolotach, lotnikach, awiacji. Skąd u księdza taka fascynacja lotnictwem wojskowym, a więc śmiercionośnymi machinami służącymi do bombardowania, odbierania życia innym żołnierzom i cywilom? Ale nie oceniam, zainteresowania, pasje ludzi chodzą różnymi drogami, często nie mają nic wspólnego z pracą zawodową.
Po kilkunastu minutach orientuję się, że właściwie czegoś innego spodziewałem się po dzisiejszym spotkaniu. Oczekiwałem systematycznego wykładu na temat lotnictwa używanego przez powstańców, jego historii, użycia w boju itp., tymczasem w swojej książce (to dopiero pierwszy tom, tomów planowanych jest aż dwanaście) ks. Kulczyński postawił sobie za cel sportretowanie, szczegółowe opisanie kolejno wszystkich maszyn używanych w polskim lotnictwie u zarania niepodległości. Dla pasjonatów, hobbystów (sądząc po głosach w dyskusji, zadawanych pytaniach, jest ich sporo w sali muzeum) rzecz bardzo ciekawa, dla mnie, który lotnictwem się nie interesuję, już mniej. Na szczęście w drugiej części trzygodzinnego spotkania prelegent porusza też inne kwestie – przedstawia anegdoty związane z poszczególnymi incydentami i akcjami bojowymi, m.in. w wojnie polsko-bolszewickiej, i przede wszystkim opowiada o zdobyciu lotniska na Ławicy – ostatniego bastionu oporu Niemców w Poznaniu w 1919 roku. Ks. Kulczyński planuje wydać cztero- albo pięciotomową monografię o dziejach Ławicy w 1919 roku. Ogrom materiału sprawia, że prace nad nią idą dość wolno; okazuje się, że nawet przebieg powstania w Poznaniu nie został dotąd szczegółowo i rzetelnie opracowany, trzeba wyjaśniać wiele faktów, prostować mity. Oczekujemy na książkę z niecierpliwością, książek o historii Poznania i Wielkopolski nigdy za dużo.
Po zakończonym spotkaniu idę jeszcze na cmentarz po drugiej stronie ulicy, na którym znajduje się grobowiec rodziny Józefa Dowbora-Muśnickiego. Jest tu pochowany nie tyko generał, również jego córka Janina Lewandowska, pilotka, podporucznik Wojska Polskiego, zamordowana w Katyniu. Pochowano tu tylko jej czaszkę, reszty szczątków nie odnaleziono. Krótka modlitwa nad grobem, potem powrót tą samą trasą do Śremu.
23 kwietnia, sobota – po powrocie z Poznania na Kulturze 2 obejrzałem „W ułamku sekundy”. Dobrze zrealizowany niemiecki film o kobiecie, która straciła męża kurdyjskiego pochodzenia i syna na skutek zamachu terrorystycznego dokonanego przez neonazistów; połączenie filmu psychologicznego i dramatu sądowego. Film jest inspirowany autentycznymi aktami terroru – w napisach końcowych pojawiła się informacja, że w latach 2000–2007 terrorystyczna organizacja Podziemie Narodowosocjalistyczne zamordowała w Niemczech dziewięciu migrantów i jedną policjantkę. Temat wart był poruszenia, ale czy ktoś w Niemczech nakręci kiedyś film o zamach na Kurdów dokonywanych przez Turków (albo odwrotnie) albo o antysemityzmie niemieckich muzułmanów? Ofiar jest tu o wiele więcej.
24 kwietnia, niedziela – na Historii 2 obejrzałem „Męża swojej żony” Barei z 1961 roku. Komedia całkiem inna od późniejszych filmów Barei, tych z lat 70. i 80., ale obejrzałem ją z przyjemnością. Zobaczyć na ekranie Elżbietę Czyżewską, Feliksa Stamma, Bohdana Tomaszewskiego, młodego Pawlika, Czechowicza… Film dobrze zrealizowany i zagrany, wywołuje też wzruszenie przez ukazanie świata sprzed ponad 60 lat.
24 kwietnia, niedziela – wernisaż wystawy Eugeniusza Ferstera w Muzeum Śremskim. Barwna postać pana Genia, plastyka w Odlewni Żeliwa, karykaturzysty, rysownika, aforysty, pozostanie w mojej pamięci na zawsze, chociaż artysta odszedł w 2020 roku (byłem na jego pogrzebie).
Na wernisażu było dużo ludzi, wielu moich znajomych, których nie widziałem od lat.
24 kwietnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Mimo krótkiego (poświątecznego) tygodnia liczba tłumaczeń o jedną trzecią wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
25 kwietnia, poniedziałek – coroczna wizyta u urologa. Zlecił badanie PSA.
26 kwietnia, wtorek – Gazprom ogłosił wstrzymanie od jutra dostaw gazu dla Polski. Kurs dolara poszedł w górę.
26 kwietnia, wtorek – kolejny webinar mojego banku o inwestowaniu. Tym razem „fachowcy” przekonują, że warto inwestować w fundusze obligacyjne ich banku, ponieważ „obligacje są wykupywane przez państwo i nawet jeśli teraz są wahania, kursy idą w dół, ostatecznie się nie straci”. Kto ich zatrudnił w tym banku jako specjalistów od inwestycji?
27 kwietnia, środa – po szóstej rano ściągnąłem z Internatu wynik badania PSA. Wynik jest dobry – 0,921 ng/ml.
28 kwietnia, czwartek – zadzwonił do mnie X w sprawie ukraińskich uchodźców, których od dwóch miesięcy gości u siebie. W urzędzie gminy dowiedział się, że rządowe wsparcie (40 zł na Ukraińca dziennie), które dotychczas pobierał, przysługuje tylko przez dwa miesiące i zaraz się skończy. A co dalej?
– Andrzej, musimy porozmawiać z nimi, czy mają jakieś pieniądze. Może oni myślą, że ja jestem jakimś milionerem, mieszkam w dużym domu, mam maszyny, ale przecież tak nie jest. Mam tylko tysiąc kilkaset złotych emerytury.
Oczywiście, mogę pomóc w tłumaczeniu, ale w dzień wolny od pracy, w tygodniu jestem zbyt zajęty. Zdzwonimy się.
28 kwietnia, czwartek – na Kulturze 2 obejrzałem francuski film animowany „Louise nad morzem”. Film dla dorosłych, o starszej pani, która stała się Robinsonem w odciętej przez morze wiosce.
28 kwietnia, czwartek – skończyłem lekturę książki „Bogowie, groby i uczeni” C.W. Cerama. Książka jest bardzo znana, nazwisko (właściwie pseudonim) jej autora dał nazwę sławnej serii ceramowskiej PIW-u. Wrażenia mam mieszane. Książka jest napisana lekkim stylem, dla mnie zbyt lekkim; we wspomnianej serii jestem przyzwyczajony do poważniejszych opracowań. Zastanawiam się też, na ile aktualne są stwierdzenia autora dzisiaj – książka została wydana po raz pierwszy w 1949 roku. Mimo wszystko warta jest przeczytania – to kopalnia informacji o dawnych cywilizacjach, kulturach.
28 kwietnia, czwartek – na Kulturze 2 obejrzałem amerykański film „Królowie lata”. Strata czasu.
29 kwietnia, piątek – inflacja wynosi 12,3%. Powróciliśmy do lat 90.
29 kwietnia, piątek – obiad w „Starym Kasynie”. Wrażenie lepsze niż 13 kwietnia. Nie musiałem już tak długo czekać, sam obiad też był smaczniejszy i pożywniejszy (bulion rybny i sałatka z wędzonym śledziem).
30 kwietnia, sobota – niestety sobota w pracy, bez wyjazdu. Wczoraj po południu dostałem kilkanaście stron do tłumaczenia i nie byłem w stanie tego przetłumaczyć w piątek. Poza tym dzisiaj muszę wystawić faktury dla moich klientów.
30 kwietnia, sobota – Komplement od klienta, który odwiedził mnie dzisiaj o 8 rano i któremu wykonałem tłumaczenie na poczekaniu: „Wszystko drożeje, bo, wiadomo, wojna na Ukrainie, a u pana jeszcze nie podrożało!”
30 kwietnia, sobota – na Historii 2 obejrzałem „Przygodę na Mariensztacie”. Na dłużej zostanie ze mną prześliczna buzia Lidii Korsakówny i słowa piosenki:
„Cyraneczka nie ptak, dziewczyna nie ludzie,
Po co dogaduje? Przecie mnie miłuje…”
1 maja, niedziela – wyjazd na majówkę i obchody 115. rocznicy powstania Parowozowni w Wolsztynie. Wolsztyn słynie z Parady Parowozów, która ostatnio odbyła się w 2019 roku, jeszcze przed pandemią, wydarzenia, które co roku ściągało do miasta kilkanaście tysięcy turystów z całej Polski, również z zagranicy. Widok manewrujących, świszczących, jadących osobno i sczepionych parowozów (były wśród nich też lokomotywy, które przyjechały z zagranicy: z Niemiec, Wielkiej Brytanii), był wielką atrakcją i świętem dla miłośników kolei, pozostającym długo w pamięci. Ja tylko raz byłem na Paradzie, kilkanaście lat temu, chociaż przez Wolsztyn przejeżdżałem wielokrotnie, przeważnie w drodze na festiwal w Paradyżu, nigdy też nie byłem w Parowozowni, muszę ją dzisiaj w końcu zobaczyć.
Wyjazd o 6 rano, przez Kościan, Czacz, Wielichowo; pogoda dobra, słonecznie, chociaż ranki jeszcze chłodne; drogi dzisiaj w niedzielę i dzień świąteczny praktycznie puste. Na miejscu w Wolsztynie jestem o 10.45, po prawie pięciu godzinach jazdy. Mimo dość wczesnej pory na terenie Parowozowni jest już dużo ludzi, wielu czeka na oprowadzanie, które rozpocznie się za kwadrans. Korzystam z tego czasu, aby pobieżnie obejść obiekt – parowozy i zabytkowe wagony stojące na zewnątrz, lokomotywy (z Piękną Heleną na czele) wewnątrz Parowozowni oraz budynek z salą wystawową o historii kolei; potem wracam przed wejście, gdzie zaczyna się oprowadzanie.
Oprowadzający nas Wiesław Jokiel jest emerytowanym pracownikiem Parowozowni; widać, że identyfikuje się ze swoim zakładem i wkłada w niego całą duszę. Z zapałem opowiada nam o historii obiektu zbudowanego w 1907 roku i o całym wolsztyńskim węźle kolejowym. Z pięciu wychodzących kiedyś stąd linii pozostały trzy: do Leszna, Zbąszynka i Poznania, a teraz tymczasowo tylko dwie, ponieważ linia do Poznania (obsługiwana przez Poznańską Kolej Metropolitalną) jest w remoncie i do Grodziska Wlkp. zamiast pociągów kursują autobusy komunikacji zastępczej.
Najważniejsze są jednak parowozy. Przewodnik dużo o nich opowiada, wyjaśnia oznaczenia, zasadę działania, pokazuje poszczególne elementy. To niezwykłe uczucie móc dotknąć Pięknej Heleny, którą pamiętam z parady kilkanaście lat temu a która stoi w lokomotywowni już jedenaście lat, jak prawie wszystkie inne wolsztyńskie parowozy, zżerane przez korozję. Niestety żaden z nich nie ma już ważnego przeglądu technicznego, a konieczne naprawy, wymiana zużytych części kosztowałaby miliony. Pozostał tylko jeden sprawny parowóz, który dzisiaj jest wykorzystywany na krótkie przejażdżki historycznymi wagonami do okolicznych stacji: Stefanowa i Nowej Wsi. Krótko po rozpoczęciu oprowadzania właśnie przejeżdża obok nas ze świstem. Kiedy powróci, po odczepieniu wagonów skieruje się do naszej Parowozowni, na obrotnicę i… tu następuje największa atrakcja oprowadzania – pokaz pełnego obrotu parowozu na obrotnicy, wykorzystującej oryginalne urządzenia z czasów budowy obiektu. Mnóstwo ludzi sięga po telefony komórkowe, taki moment trzeba koniecznie uwiecznić.
Zaglądamy też do zabytkowego wagonu, tzw. boczniaka, w którym każdy przedział miał osobne drzwi, a konduktor podczas jazdy przemieszczał się miedzy przedziałami po drewnianej desce na zewnątrz wagonu (jeździły takie jeszcze w latach 60.), a na koniec do dawnej noclegowni, obecnie sali wystawowej z oryginalnymi eksponatami z dziedziny kolejnictwa. W pomieszczeniu przed salą jest też symulator służący do nauki prowadzenia lokomotywy. Niestety nie zasiądę przed nim; symulator jest oblężony przede wszystkim przez dzieci, dla których możliwość wczucia się w rolę maszynisty jest wielką atrakcją.
Zaplanowane na godzinę oprowadzanie trwa ponad dwie godziny, wreszcie musimy kończyć, na naszego przewodnika czeka już następna grupa. Mam teraz czas na samodzielne zwiedzenie obiektu, obejrzenie wagonów, parowozów. Są małe i duże, długie i jeden krótki (przeznaczony do jazdy w terenie górzystym, gdzie promień skrętu jest mniejszy); najciekawszy stoi na bocznicy – umieszczony na nim napis głosi, że załoga parowozu zobowiązała się… zaoszczędzić 5 ton węgla dla uczczenia urodzin towarzysza Bieruta i święta 1 Maja, napis z drugiej strony poświęcony jest Kongresowi Jedności Robotniczej. Szkoda, że prawie wszystkie są obecnie wycofane z ruchu. Parowozownia w Wolsztynie szczyci się tym, że jest jedyną w Europie obsługująca parowozami planowy (to jest wynikający z rozkładu jazdy) ruch pociągów, ale z powodu braku maszyn jest to obecnie chyba nieaktualne? Przypuszczam, że to był też prawdziwy powód odwołania tegorocznej Parady Parowozów, nie remont linii do Grodziska, jak podano na stronie internetowej.
Opuszczam Parowozownię po ponad trzygodzinnym zwiedzaniu. Nie przypomnę już sobie muzeów Marcina Rożka, Roberta Kocha i skansenu w Wolsztynie, których zwiedzenie też miałem w planie. Czeka mnie teraz pięciogodzinna jazda z powrotem do Śremu. Tuż za Wolsztynem zatrzymuję się jeszcze, aby przyjrzeć się z bliska pałacowi w Gościeszynie. Razem ze mną na dziedziniec wjeżdża też samochód z niemiecką rejestracją ERZ, czyli z powiatu rudawskiego w Saksonii. Wysiada z niego starszy mężczyzna, który zaczyna rozmowę:
– Dzień dobry! Bardzo ładny pałac. Co tu się mieści?
– Niestety nie wiem, nie jestem z tych stron, też jestem turystą. Pamiętam, że kiedyś był tu dom dziecka, ale widzę, że teraz budynek stoi pusty. A pan chyba wraca z Wolsztyna, z imprezy?
– Tak, ale to nie było to co dawniej. Tylko jeden parowóz jeździł.
To prawda. Na powrót prawdziwego święta, Parady Parowozów, będziemy musieli jeszcze trochę poczekać, miejmy nadzieję, że tylko rok. Ale i tak wycieczka była bardzo udana. Żegnamy się. Przez Wielichowo, Kamieniec i Kościan wracam do Śremu.
1 maja, niedziela – po powrocie z Wolsztyna na Kulturze 2 obejrzałem „Vabank”. Kinowy debiut i jednocześnie najlepszy film Machulskiego, lepszy od śmiesznej, ale trochę taniej „Seksmisji”.
1 maja, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 7 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
2 maja, poniedziałek – odniosłem do Urzędu Miejskiego dowód osobisty, który w sobotę znalazłem na ulicy. Dowód był nowy, nie miał więc podanego adresu zamieszkania. Urzędniczka kazała mi podpisać oświadczenie o znalezieniu dowodu i zapowiedziała, że dowód zostanie unieważniony. Szkoda, posiadacz będzie miał kłopoty i dodatkowe wydatki, ale nic innego nie mogłem zrobić. Próbowałem się z nim skontaktować przez Facebooka, ale bez skutku.
2 maja, poniedziałek – zadzwoniłem do X w sprawie ukraińskich uchodźców w jego domu. Dzisiaj zobaczyłem w Internecie, że Duda podpisał ustawę o przedłużeniu rządowej pomocy (40 zł na Ukraińca dziennie) o kolejne 60 dni. X bardzo się ucieszył, spotkanie i rozmowa z jego gośćmi w sprawie ewentualnej partycypacji w kosztach, o której X wspominał 28 kwietnia, na razie nie będą więc potrzebne.
2 maja, poniedziałek – na Historii 2 obejrzałem „Ucieczkę w kajdanach”. Film pamiętałem z dzieciństwa, ale dopiero teraz mogłem docenić jego klasę artystyczną, bardzo dobry scenariusz, czarno-białe zdjęcia. Doceniam też odwagę twórców, którzy już wtedy, w 1958 roku, w początkach działalności Martina Luthera Kinga, na długo przed rewolucją obyczajową lat 60., poruszali ważne kwestie rasowe.
2 maja, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem „Vabank II”. Jest gorszy od pierwszej części, ale nadal to dobre kino popularne (gdyby nie to przewidywalne zakończenie, które było dla mnie rozczarowaniem już w roku premiery…). Późniejszym filmom Machulskiego brakowało świeżości, reżyser nie powrócił już do dawnej dobrej formy.
3 maja, wtorek – na Historii 2 obejrzałem „Ogniem i mieczem” Hoffmanna. Film słabszy od „Potopu”, tak jak pierwsza część Trylogii Sienkiewicza jest słabsza of drugiej części, jednak wart obejrzenia. Chociaż film jest z 1999 roku, dzisiaj widziałem go po raz pierwszy.
3 maja, wtorek – na Kulturze 2 obejrzałem „Ziemię Obiecaną”. Film widziałem już kilka razy, ostatnio w 2017 roku podczas Międzynarodowego Weekendu Filmowego w „Słonku” w Śremie. Jak pięć lat temu film zrobił na mnie wielkie wrażenie, jest najlepszym filmem Wajdy, może i najlepszym w historii polskiej kinematografii. Oskarżenia o antysemityzm filmu, podobnie jak oskarżenia „Lalki” Prusa i „Chłopów” Reymonta, są bzdurne. Reymont i Wajda  przedstawili w krzywym zwierciadle nie tylko Żydów, również Polaków i Niemców.
I tak się zakończył długi weekend, spędzony w dużej części przed ekranem komputera. Łącznie obejrzałem sześć filmów.
5 maja, czwartek – ze środy na czwartek po raz pierwszy nie zamknąłem okna na noc. Robi się coraz cieplej; miejmy nadzieję, że okno pozostanie otwarte do jesieni.
5 maja, czwartek – na Kulturze 2 obejrzałem „Uczciwego człowieka”; po „Kliencie” to już drugi irański film obejrzany przeze mnie w tym roku. Podobnie jak w przypadku „Klienta” większą wartość miało dla mnie ukazanie codziennego życia w Iranie niż strona artystyczna filmu. „Uczciwy człowiek” to taka irańska odpowiedź na „Constans” Zanussiego :-); z tych dwóch filmów wolę jednak Zanussiego.
6 maja, piątek – podsumowanie kwietnia. Dochód w mojej firmie o 10 procent niższy w porównaniu ze stanem przed epidemia. Przygotowywanie deklaracji dla Urzędu Skarbowego i ZUS-u zajęło mi kilka godzin; przede wszystkim zmiany w składce zdrowotnej komplikują rozliczenia.
6 maja, piątek – minister Niedzielski ogłosił koniec stanu epidemii na 16 maja.
6 maja, piątek – w należącym do mojej parafii mieszkaniu pode mną, w którym mieścił się kiedyś dom dziecka, mieszka obecnie rodzina ukraińskich uchodźców.
7 maja, sobota – wyjazd do Biblioteki Raczyńskich na otwartą przedwczoraj wystawę czasową „Odzyskany blask dawnych atlasów” w Galerii Atanazego. Wyjazd po siódmej rano, po raz pierwszy w tym roku wyjazd w długą trasę bez kurtki, czapki, szalika, rękawiczek; mam nadzieję, że nie skończy się to przeziębieniem, jest coraz cieplej :-). Przed budynkiem Biblioteki jestem jeszcze przed otwarciem o dziesiątej. Na zewnątrz stoi grupa elegancko ubranych pań i panów; dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że od niedawna mieści się tu sala ślubów, przeniesiona z budynku Wagi Miejskiej na Starym Rynku, goście czekają na ślub; mnie bardziej interesują atlasy.
Najnowsza wystawa w Galerii Atanazego prezentuje 23 tytuły zabytkowych atlasów ze zbiorów Biblioteki, pochodzących z XVI do XIX wieku, niedawno poddanych konserwacji. Wystawa bardzo dobra, z pewnością warta zobaczenia. Wszystkie prezentowane atlasy są oryginalne, nie faksymile; również ich wymierna wartość jest bardzo wysoka, nic dziwnego, że w pomieszczeniu cały czas czuwa strażnik. Najstarszy jest atlas Orteliusa z 1595 roku, największy – dziesięciotomowy (na wystawie prezentowany jest tylko jeden tom) „Novus atlas absolutissimus” Johannesa Jansonniusa z XVII wieku. Widzimy atlasy niderlandzkie, francuskie, niemieckie… Polska kartografia nie mogła się poszczycić takimi osiągnięciami w tamtym czasie; w zagranicznych atlasach nie mogło jednak zabraknąć map Polski. Na mapie województwa poznańskiego z XVII wieku odnajduję też Śrem, ukazany (zgodnie z prawdą historyczną) jako miasto leżące na wyspie na Warcie, są nawet poszczególne wioski, jak Pysząca; Śrem zaznaczono też na innych mapach. Moich rodzinnych Puław nie odnajduję na żadnej z map. Nic dziwnego, Puławy uzyskały prawa miejskie dopiero w 1906 roku, Śrem jest miastem od 1253 roku.
Zaskakuje dobry stan zachowania tych atlasów i map, widać, że poddano je gruntownej konserwacji, wiele jest prawdziwymi arcydziełami sztuki edytorskiej. Oczywiście nie można ich dotknąć i kartkować, wszystkie są w gablotach, kilka jednak zeskanowano i możemy przeglądać mapy na wyświetlaczu.
*
Do Biblioteki Raczyńskich przyjechałem dzisiaj też na oprowadzanie, które rozpoczyna się o godz. 11. Na podobnym oprowadzaniu byłem tu już kilka lat temu, ale teraz, po remoncie historycznego gmachu, chętnie sobie przypomnę budynek. Oprowadzanie zaczynamy przy wielkim portrecie i autentycznym biurku hrabiego Edwarda Raczyńskiego, twórcy Biblioteki, który ufundował ją w 1829 roku, wzorując się na wschodniej fasadzie paryskiego Luwru. W swojej historii Biblioteka przechodziła różne koleje losu, w czasie wojny została zniszczona (ocalały tylko najcenniejsze zbiory wywiezione do Obrzycka), od dawna pełni funkcję biblioteki miejskiej Poznania.
Adaptacja dawnej sali konferencyjnej na tymczasową salę ślubów nie jest jedyną modyfikacją wnętrz dokonaną podczas ostatniego remontu. Największą zmianą jest przeniesienie Filii Sztuki z ulicy Wronieckiej do głównego historycznego gmachu przy placu Wolności – tysiące książek poświęconych sztukom plastycznym, ale też muzyce, filmowi, teatrowi, zajmujących pomieszczenia na całym pierwszym piętrze, wprost przytłacza swoim bogactwem. Filia gromadzi też płyty, w tym płyty szelakowe, poprzedniczki winylowych; znałem je tylko z dawnych filmów, teraz mogę wziąć jedną do ręki.
Pozostałe pomieszczenia, które odwiedzamy – już w nowym gmachu, dobudowanym od strony al. Marcinkowskiego, znam z wcześniejszego oprowadzania – czytelnię ogólną, czytelnię prasy (w której można przejrzeć również „Tygodnik Śremski”), ogromną wypożyczalnię z wolnym dostępem do półek. Dział Zbiorów Specjalnych jest dzisiaj niestety zamknięty; wątpię zresztą, aby pozwolono nam wziąć do ręki którąś z najcenniejszych pozycji w zbiorach: inkunabuły, rękopisy Wybickiego, Norwida…
Wreszcie możemy zapoznać się z wyposażeniem technicznym. „Nowinki techniczne” nie byłyby tu właściwym wyrażeniem, ponieważ prezentowane urządzenia należą jeszcze do czasów sprzed epoki Internetu, powszechnej digitalizacji. Widzimy czytnik mikrofilmów z założonym rocznikiem „Tygodnika Powszechnego” z 1989 roku, powieść „Szary proch” Marii Rodziewiczówny wydrukowaną alfabetem Braille’a. Odchodzi się już od tych technologii, ale, jak się dowiadujemy, wciąż są osoby, które z nich korzystają.
Jako śremianin nigdy nie byłem i nie będę czytelnikiem Biblioteki Raczyńskich. Nadal jednak będę w niej częstym gościem – na wystawach, spotkaniach, konferencjach.
7 maja, sobota – po wizycie w Bibliotece Raczyńskich zaglądam jeszcze do Galerii Miejskiej „Arsenał”, aby zobaczyć najnowszą wystawę – „Ćwiczenia z utraty kontroli” Karoliny Breguły. To mój pierwszy kontakt z twórczością tej artystki multimedialnej , która, jak wielu twórców o lewicowych poglądach, jest też aktywistką, i to nie tylko w Polsce.
Wystawa „Ćwiczenia z utraty kontroli” jest owocem właśnie jej zagranicznych podróży i pobytów w Chinach, Hong-Kongu i na Tajwanie; wystawie towarzyszy książka pod tym samym tytułem – rodzaj reportażu artystycznego, który można też nabyć w „Arsenale”.
O czym są „Ćwiczenia”? W Chinach, na Tajwanie i w innych krajach Dalekiego Wschodu od dziesięcioleci obserwujemy szybki rozwój gospodarczy, manifestujący się również wielkimi projektami inwestycyjnymi, budową nowych osiedli, budynków użyteczności publicznej, tras komunikacyjnych. Artystka porusza problem kosztów społecznych tego rozwoju, a dokładnie masowych eksmisji i wyburzeń w celu zrobienia miejsca pod nowe inwestycje. Eksmisje te spotykają się z protestami mieszkańców i aktywistów, protestami najczęściej bezskutecznymi, co widać na wystawie – zniszczeniu ulega tkanka społeczna, odchodzi dawny świat…
Zajmująca dwie kondygnacje „Arsenału” wystawa składa się z różnych elementów: najbardziej widoczne to fotografie i video. Najwięcej czasu spędziłem przed tymi ostatnimi, to przykłady dobrej sztuki video: od instalacji „Kurz” na parterze, w której dwie kobiety, młodsza i starsza rozmawiają w mieszkaniu, którego wkrótce już nie będzie, po kolejne na piętrze – fragmenty spektaklu „Salon pod wiaduktem”, powstałego z wypowiedzi osób, które na skutek wyburzeń musiały przenieść swój dobytek pod wiadukt kolejowy; nocne ujęcie z tajwańskiej ulicy z pędzącymi samochodami i motocyklami; wreszcie ballada w wykonaniu tajwańskiego artysty, opowiadająca o targu, którego już nie ma.
Wystawa Karoliny Breguły, dobra i interesująca w swojej warstwie artystycznej, nie jest oryginalna w poruszanej tematyce. Moim pierwszym skojarzeniem były „Paciorki jednego różańca” Kutza, film o emerytowanym górniku, który nie chciał wyprowadzić się ze swojego domu, blokując w ten sposób budowę nowego osiedla. I Kazimierz Kutz, i Karolina Breguła są oczywiście po stronie eksmitowanych, mających opuścić budynki do wyburzenia.
Ich dzieła nasuwają jednak wątpliwości. Czy górnik Habryka z filmu Kutza nie myślał o tym, że swoim uporem działa na szkodę innych, którzy nie mogą wprowadzić się do nowych bloków? Nie wiem, gdzie mieszka Karolina Breguła w Warszawie i na Tajwanie, czy w domu jednorodzinnym, czy w apartamentowcu, ale niezależnie od tego jej mieszkanie zostało wybudowane na gruntach, które  wcześniej też należały do kogoś innego – być może stały tam domy, być może były tereny zielone. Dotyczy to również ukazanych w filmach Tajwańczyków. Przeznaczone do wyburzenia domy, z których stratą nie mogą się pogodzić, kilkadziesiąt lat wcześniej też zajęły miejsce innych budynków, należących do kogoś innego. Nie godzimy się na wyburzanie starych budynków, chcemy jednak żyć w miastach o coraz nowocześniejszej architekturze, w domach z wszystkimi udogodnieniami, z wielkimi centrami handlowymi w pobliżu. Nie godzimy się na niszczenie terenów zielonych, kilkanaście lat temu protestowaliśmy przeciwko budowie obwodnicy Augustowa w Dolinie Rospudy, chcemy jednak jeździć wielopasmowymi autostradami. Ot, taki paradoks…
Nie powstrzymamy rozwoju cywilizacyjnego; samym aktywistom, mimo werbalnych zapewnień, na tym powstrzymaniu też chyba nie zależy, będą wyburzane stare budynki, zastępowane nowymi. Naszym celem powinno raczej stać się zapewnienie, aby warunki tej zamiany były fair, aby eksmitowani mieszkańcy nie musieli mieszkać pod wiaduktem, aby otrzymywali godziwą rekompensatę za domu, które muszą opuścić. Niestety nie zawsze tak jest – tu artystka ma rację.
7 maja, sobota – po powrocie z Poznania zajechałem jeszcze do Biedronki na zakupy. Przed sklepem spotkałem M., czekającego na żonę. Krótka rozmowa – co słychać?
– Wszystko w porządku, żyje się, panie Andrzeju. Ja mam 25 lat – do setki, ha-ha. A pan ile ma lat?
– W tym roku kończę 59.
– A to widać, po włosach widać!
M. miał chyba na myśli moje przerzedzone owłosienie na głowie… A może coś innego?
8 maja, niedziela – na Historii 2 obejrzałem „U Pana Boga w ogródku”, pierwszy film Jacka Bromskiego, jaki widziałem. Nie wiem, czy reżyser inspirował się stereotypami o Podlasiu, czy po prostu chciał zrobić film o małomiasteczkowej Polsce, ale udało mu się, film nawet mi się podobał.
8 maja, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 10 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią..
9 maja, poniedziałek – po raz pierwszy w tym roku wyszedłem na dwór w koszuli z  krótkim rękawem.
9 maja, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem pierwszy w życiu islandzki film – „Arktykę”. Opowieść o pilocie, który rozbił się w śniegach Arktyki a potem opiekuje się ciężką ranną obcą kobietą z kolejnej katastrofy, o wędrówce ku ocaleniu przez lodową pustynię – przejmująca i… chrześcijańska w swojej wymowie.
10 maja, wtorek – wczoraj zmarł Marek Chmiel, prezes Spółdzielni Mieszkaniowej. Znaliśmy się od lat 90., kiedy pracował w firmie „Brat”. Miał kolejny zawał.
10 maja, wtorek – kilka dni temu zadzwoniła do mnie pani prokurator z miejscowej prokuratury, prosząc mnie o zarezerwowanie czasu na przesłuchanie dzisiaj oszusta internetowego, obywatela Mołdawii, złapanego przez policję.
– Bo wie pan, może nam wykręcić taki numer, że powie, że nie rozumie po polsku. Może być pan pod telefonem? Potrwałoby to długo, bo kilka prokuratur go ściga.
Na szczęście telefon nie zadzwonił. Mołdawianin mówił po polsku, albo przesłuchanie się nie odbyło.
10 maja, wtorek – spotkanie z klientką, która poprosiła o pomoc w rozmowie telefonicznej z kanadyjskim bankiem. Nie znoszę takich zleceń. Skończyło się, jak się spodziewałem – przez półtorej godziny naciskaliśmy różne klawisze infolinii (banku („If you want to…, press one, if you want to…, press two”), aby ostatecznie niczego się nie dowiedzieć i zrezygnować
10 maja, wtorek – na Kulturze 2 w Teatrze Telewizji obejrzałem „Dolce Vita”. Sztuka nawiązująca do „Kartoteki” Różewicza i filmu Felliniego okazała się stratą czasu. Czy warszawscy autorzy zakładają, że młodzi ludzie mają wszędzie takie same problemy jak pracownicy korporacji w stolicy? Pokolenia, X, Y, Z, millennialsi, mleko sojowe i jaja przepiórcze w lodówce… w Śremie mało kogo to obchodzi.
11 maja, środa – Morawiecki zapowiedział od czerwca emisję nowych obligacji oprocentowanych na 5,25 procent.
12 maja, czwartek – wyjazd do jednego z moich banków (poza Śremem), w sprawie środków, które od dłuższe leżą w nim na moim koncie nieoprocentowane. Na wizytę naciskał sam bank, opiekun mojego rachunku przyjechał po mnie samochodem.
Zachowanie opiekuna niestety bardzo nieprofesjonalne. Narzeka na swoją pracę („pana zawód tłumacza – to rozumiem, nie to co mój, gdzie trzeba użerać się ze wszystkim i ze wszystkimi”), na przestarzałe oprogramowanie w swoim banku („częściowo korzystamy jeszcze z DOS, wyobraża sobie pan to?”), zdradza nazwiska klientów banku, nie zna warunków lokat, które mi proponuje.
Na miejscu spotykam się z dyrektorem oddziału. Ostatecznie zakładamy lokatę na sześć miesięcy na 3,5 procent. Ostatnie posunięcia rządu zmuszą też chyba inne banki do podwyższania stóp procentowych.
12 maja, czwartek – dowiedziałem się, że zmarł Andrzej Konieczny, mój pierwszy kierownik w Odlewni Żeliwa. Od dawna miał problemy kardiologiczne, miał łącznie siedem zawałów. Nie krył się z tym, rozmawiał… S. powiedział kiedyś, że Andrzej o swojej chorobie wie więcej niż lekarz, czyta o niej, interesuje się nią.
„Pana życie jest jak bańka mydlana, w każdej chwili może prysnąć”, powiedział mu kiedyś lekarz. I prysło.
14 maja, sobota – wyjazd na Noc Muzeów we Wrocławiu, podczas której zwiedzę tylko jedną placówkę, ale taką, na której odwiedzinach zależało mi od dawna – Dom Edyty Stein na ulicy Nowowiejskiej.
Wyjazd o 5.40 rano. Warunki nie są najlepsze – w jeździe przeszkadza wiatr, który dopiero za Rawiczem zmieni kierunek na północno-zachodni. Krótkie postoje w Krobi, Rawiczu i Trzebnicy. W Trzebnicy zwiedzam też malownicze Wzgórze Kapliczne z kaplicą Odpoczynku Św. Jadwigi, na którym kręcono sceny z „Popiołu i diamentu” Wajdy i „Czterech pancernych i psa” (chociaż tyle razy przejeżdżałem przesz Trzebnicę, jestem tu po raz pierwszy). Już we Wrocławiu, na Trzebnickiej, upadek z roweru po zderzeniu z krawężnikiem, na szczęście jestem cały, skończyło się na ogólnych potłuczeniach. Wreszcie o 14.20, po 8 godzinach i 40 minutach jazdy jestem pod domem Edyty Stein.
Naciskam na przycisk domofonu.
– Dzień dobry. Czy muzeum jest już otwarte?
– Nie, oprowadzanie będzie o 15. A czy ma pan rezerwację?
– Nie, nie mam.
– To przykro mi, ale dzisiaj tylko zwiedzanie tylko z rezerwacją.
Co robić? Mam duży wybór w postaci wielu innych placówek biorących w Nocy Muzeów, ale ja przecież przyjechałem specjalnie tutaj. Po krótkiej przejażdżce ulicami Ołbina (nie znałem dotychczas tej dzielnicy Wrocławia) powracam pod kamienicę przy Nowowiejskiej 38 gdzie stoi już grupka osób czekających na wejście. O 15 możemy wejść, osoby bez rezerwacji również, oprowadzający nas Marek Zaleski, przewodnik po Domu, na szczęście odstępuje od wymogu.
*
Postacią Edyty Stein, wrocławskiej Żydówki, która nawróciła się na katolicyzm, została karmelitanką, z powodu prześladowań w nazistowskich Niemczech schroniła się w Holandii, ale i tam została schwytana przez gestapo, przetransportowana do Oświęcimia   i tam zginęła w komorze gazowej w 1942 roku, Edyty Stein, która stała się katolicką świętą, a w 1999 roku została ogłoszoną patronką Europy, zainteresowałem się w 1996 roku, kiedy obejrzałem poświęcony jej biograficzny film „Siódmy pokój” Márty Mészáros. Jej dom chciałem po raz pierwszy odwiedzić podczas Nocy Muzeów w 2016 roku, po przyjeździe na miejsce okazało się jednak, że nastąpiła pomyłka w programie i placówka nie bierze udziału w imprezie. Teraz mogę go wreszcie zobaczyć i wysłuchać historii Edyty i jej rodziny.
Edyta była najmłodszym dzieckiem rodziny Steinów, wywodzących się z Gliwic (ze strony ojca Siegfrieda) i Lublińca (ze strony matki Augusty z domu Courant); była jedyną z ich dzieci, która urodziła się we Wrocławiu, dokąd rodzina przeprowadziła się pod koniec XIX wieku. W czasie prawie dwugodzinnego oprowadzania (w języku angielskim) dużo się dowiadujemy nie tylko samej Edycie, lecz o całej jej rodzinie, której potomkowie żyją do dzisiaj. Losy ich i charaktery były bardzo różne, rodzina była chyba jednak zżyta, skoro mieszkała tu nie tylko Edyta i jej matka (ociec wcześnie zmarł, od tego czasu matka Augusta prowadziła zarówno dom jak i firmę zmarłego męża), ale też jej rodzeństwo. Sam dom, jak wszystkie kamienice we Wrocławiu, również przechodził zmienne koleje losu. Po wydarzeniach Nocy Kryształowej w 1938 roku Steinowie jako Żydzi musieli opuścić kamienicę; po wojnie była tu siedziba przedsiębiorstwa dystrybucji filmów „Odra-Film”, dopiero w 1995 roku dom odkupiło Towarzystwo im. Edyty Stein i zaczął się remont budynku.
Jak w innych tego rodzaju placówkach dom jest rekonstrukcją, chociaż opartą na dokumentach, ikonografii, wspomnieniach (głównie Susanne Batzdoff, żyjącej do dzisiaj siostrzenicy Edyty Stein). Autentycznych artefaktów z czasów Edyty nie ma dużo, jest wśród nich biblioteczka z książkami i klamka do jednego z pokojów domu; wszystkie eksponowane dokumenty są kopiami.
Po oprowadzaniu zostaję jeszcze na wykładzie, na którym Maria Kromp Kropiowska opowiada o Auguście, matce Edyty. Z powodu wypadku wcześniej zarejestrowany wykład jest odtwarzany na ekranie, sama prelegentka też jednak jest obecna, mówiąc kilka słów wprowadzenia. Dowiadujemy się jeszcze więcej o rodzinie Steinów, o relacjach łączących Edytę z Augustą, o reakcji matki, religijnej Żydówki, na decyzję córki o przejściu na katolicyzm.
Niestety ani po oprowadzaniu, ani po filmie nie ma możliwości zadawania pytań. W poznańskich muzeach i galeriach sztuki po każdym oprowadzaniu i wykładzie prelegent czeka na pytania od publiczności, wynikiem jest często interesująca dyskusja. We Wrocławiu takiego zwyczaju chyba nie ma, o czym przekonałem się również na imprezach w tutejszym Muzeum Narodowym.
Przydałoby się też poszerzyć warstwę informacyjną samej wystawy. Tylko w jednym pomieszczeniu (salonie Edyty) wyłożono karty z dokładnym opisem wszystkich zdjęć wiszących na ścianach. W pozostałych pomieszczeniach tych opisów nie ma; nie wiadomo, kogo i co przedstawiają poszczególne zdjęcia, dokumenty. Możemy się wprawdzie tego dowiedzieć od przewodnika, nie należy jednak pomijać opisów poszczególnych eksponatów, są one przydatne w zwiedzaniu indywidualnym. Przydałoby się też przy wejściu do domu plansza z kalendarium z najważniejszymi datami z życia Edyty Stein.
Po filmie obchodzę jeszcze raz pomieszczenia na piętrze, starając się jak najwięcej zapamiętać. Zaglądam też do pokoju na parterze, gdzie wyeksponowano habit karmelitanki, informacje o procesie beatyfikacyjnym i kanonizacyjnym, za szybą książki, które można nabyć w Towarzystwie. Moje samotne zwiedzanie chyba zaniepokoiło pracownicę, która wychodzi z biura i pyta, co tu jeszcze robię. Ostatniego pomieszczenia niestety już nie obejrzę.
– Proszę opuścić obiekt. Ze względów bezpieczeństwa.
Nie jest to bardzo uprzejme (po raz pierwszy w życiu zostałem wyproszony z muzeum), ale trudno. Chyba nie wzbudzam zaufania. 🙂
Po prawie czterogodzinnym zwiedzaniu Domu Edyty Stein zachodzę jeszcze do pobliskiego kościoła św. Michała Archanioła. Trwa akurat nabożeństwo, ale udaje mi się zobaczyć kaplicę Edyty Stein z robiącą duże wrażenie rzeźbą w kształcie otwartej księgi. Jest tu też ulica i park jej imienia, zakątki Wrocławia, których dotąd nie znalem, chociaż to niedaleko centrum. W innych placówkach i na innych wydarzeniach Nocy Muzeów dzisiaj już nie będę, chciałbym wcześniej wrócić do domu.
15 maja, niedziela – na Historii 2 obejrzałem „U Pana Boga za miedzą”, trzecią część trylogii Jacka Bromskiego”. Trochę grosza od drugiej części: „U Pana Boga w ogródku” (pierwszej części: „U Pana Boga za piecem” nie widziałem), ale też warta obejrzenia. Bromski stworzył przerysowany, ale w wielu elementach prawdziwy obraz polskiej prowincji, mimo karykatury utrzymany w ciepłym, słonecznym klimacie.
15 maja, niedziela – na Kulturze 2 obejrzałem „Madame” – komediodramat, love story (ze smutnym zakończeniem) i satyrę społeczną w jednym, film o służącej, którą przypadek na chwilę rzucił do wyższych sfer, aby potem okrutnie z niej zadrwić. Rossy de Palma największe swoje kreacje stworzyła w filmach Almodóvara, ale i tu warto ją było zobaczyć.
15 maja, niedziela – zmarł Leszek Małecki, mój dawny sąsiad z bloku przy Roweckiego. W ubiegłym roku, 26 września, spotkałem go siedzącego na ławce przed blokiem – z amputowaną nogą. Nie wiem, czy wdały się tu jakieś komplikacje, czy przyczyna zgonu była inna. Inny mój sąsiad mówi o „przerzutach”, o chorobie „Bergera” (chyba Buergera?).
Leszek mieszkał pod dwójką, obok mnie. Kiedy wprowadziłem się do bloku na początku 1990 roku, postanowiłem odwiedzić sąsiada i przedstawić się, czym wprawiłem jego i jego żonę w zakłopotanie. W Śremie, w przeciwieństwie do bloku w Puławach, w którym dorastałem, sąsiedzkie wizyty nie były nie są czymś normalnym.
– Ale to tylko u nas, w naszym bloku, sąsiedzi się odwiedzają – wyjaśniła mi mama, kiedy opowiedziałem jej tę historię. – Gdzie indziej tak nie jest.
15 maja, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 15 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
16 maja, poniedziałek – koniec stanu epidemii w Polsce.
16 maja, poniedziałek – przerwałem lekturę wyboru poezji Tuwima, wydanego w serii Biblioteki Narodowej. Czy to Tuwim się zestarzał, czy to do mnie nie przemawia ta estetyka?
16 maja, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem argentyński kryminał „Anioł”. Historia psychopaty gangstera o twarzy anioła jest oparta na faktach; dobre, mocne kino.
19 maja, czwartek – zmarł Vangelis, kompozytor mojej młodości, wspomnienie z wczesnych lat 80., czasów, kiedy słuchałem Trójki, a w niej „Chariots of Fire”, The Friends of Mr Cairo”…
20 maja, piątek – obiad w Starym Kasynie. Przed restauracją spotkałem L., dawnego znajomego. 30 lat temu L. bardzo chciał, abym pracował w jego firmie. Nic z tego nie wyszło, wolałem prowadzić własną działalność, ale kontakt zachowaliśmy do dzisiaj.
21 maja, sobota – wyjazd do Poznania na konferencję naukową „Sztuka wobec konfliktów społecznych”. To pierwsza konferencja naukowa od początku pandemii, w  której biorę udział; jak widać Covid należy już do przeszłości, już tylko Adam Niedzielski i jego ministerstwo mówią o koronawirusie :-).
Warunki jazdy trudne, wieje silny wiatr, na szczęście nie ma już deszczu, który popadał w nocy. Do samego Poznania nie jestem pewien, dokąd dzisiaj się udam – w kościele św. Trójcy na Dębcu o godzinie jedenastej odbywa się dzisiaj VIII Ogólnopolski Konkurs Muzyki Dawnej im. Grzegorza Gerwazego Gorczyckiego „Ars Longa”, a  w Akademii Muzycznej o dziesiątej X Międzynarodowa Konferencja Naukowa „Stanisław Moniuszko In Memoriam. W kręgu polskiej literatury wokalnej”. Ostatecznie decyduję się na konferencję „Sztuka wobec konfliktów społecznych” w Zamku Cesarskim. I był to chyba dobry wybór.
Konferencja, zorganizowana przez Koło Naukowe Studentów Historii Sztuki UAM, jest konferencją w pełnym znaczeniu tego słowa naukową, i to konferencją na wysokim poziomie, chociaż słuchaczy w Sali Pod Zegarem (podczas wojny urzędował w niej Arthur Greiser, namiestnik Kraju Warty) nie ma wielu – około 20 osób, jestem chyba jedyną osobą z zewnątrz, niebędącą prelegentem i niezwiązaną zawodowo ze światem historyków sztuki.
Jako pierwsza Julia Bednarek opowiada o „Kształtowaniu nowej tożsamości – wizualnym konflikcie przestrzeni  miejskiej okresu transformacji ustrojowej – przykładzie Warszawy”. Dyskusja nad referatem koncentruje się w dużej mierze wokół ram czasowych transformacji. Julia Bednarek jako początek podaje okres jeszcze rządów premiera Messnera, kiedy po raz pierwszy w PRL umożliwiono działalność firmom z kapitałem zagranicznym, a jako koniec wstąpienie Polski do Unii Europejskiej. Kiedy jeden z dyskutantów zauważa, że polska transformacja chyba jeszcze się nie zakończyła, odpowiadam:
– Zawsze będzie istniał dystans między Polską a krajami Zachodu, ich poziomu życia nigdy nie osiągniemy. Osobiście okres transformacji ograniczyłbym do samego przełomu lat 80. i 90.
Jako druga Michalina Grzyb omawia „Zjawisko gentryfikacji a sztuki ulicznej na przykładzie dzielnic Berlina”. Chociaż prelegentka w Berlinie była tylko raz w życiu (co przyznaje w rozmowie ze mną podczas przerwy kawowej), nie zna dobrze niemieckiego i jest dopiero studentką pierwszego roku, jej wystąpienie jest ciekawe, również dlatego, że jest poświęcone głównie graffiti i muralom, którymi się interesuję. Rozmawiamy o znaczeniu tych prac, będących wyrazem protestu społecznego, a jednocześnie uwikłanych w komercyjność. W dyskusji wskazuję na słynnego brytyjskiego twórcę graffiti.
– Nasuwa mi się tu na myśl Banksy, którego twórczość też jest postrzegana jako protest społeczny, a którego prace osiągają wysokie sumy na aukcjach, artysta zarabia duże pieniądze na swojej twórczości. Protest zamienia się w komercję. Czy coś podobnego nie grozi twórcom berlińskim?
W trzeciej prezentacji Michalina Skórka przedstawia „Konflikty społeczny w settingu The Elderscrolls V; Skyrim”, grze fantasy. Zastanawiam się, czy doszukiwanie się konfliktów, rasizmu, ksenofobii w grze nie jest tu nadinterpretacją.
– Różne warstwy społeczne są też przedstawione we „Władcy pierścieni”, mamy tam świat hobbitów, elfów, orków, a jednak nikt nie mówi o konfliktach społecznych u Tolkiena.
– W „Skyrim” jest to jednak o wiele bardziej uwydatnione niż we „Władcy pierścieni” – odpowiada Michalina Skórka – i jest to intencjonalne.
Jako czwarta Agata Pardun z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego opowiada o „Japońskiej animacji jako zwierciadle społecznych niepokojów powojennej Japonii”. Interesuje mnie przede wszystkim temat II wojny światowej.
– W przedstawionych przez panią japońskich animacjach nie zauważyłem w ogóle tematyki wojennej i kwestii odpowiedzialności za nią. Japończycy, atakując Pearl Harbour, stali się współwinni wybuchu wojny; dopuszczali się też wielu zbrodni wojennych, przede wszystkim w Chinach, ale też na żołnierzach brytyjskich, amerykańskich, na Filipinach, w Indonezji. Widzę tu ogromną różnicę z Niemcami, którzy problemem winy, odpowiedzialności za zbrodnie zajmowali się już od lat 40.; w Japonii tego nie ma.
– Tak, mamy tu do czynienia z wyparciem ze świadomości, pewnym eskapizmem – odpowiada Agata Pardun. – Dopiero w ostatnich latach temat wojny zaczął się pojawiać w japońskiej anime.
Zuzanna Rymkiewicz z Uniwersytetu Łódzkiego w referacie „Artysta jest mocny” mówi o artystach, którzy w performance’ach okaleczają swoje ciała, ze szczególnym uwzględnieniem polskiego twórcy Zbigniewa Warpechowskiego; a po niej Aleksandra Żelichowska z Uniwersytetu Jagiellońskiego prezentuje „Black Female Form. Twórczość Tschabalali Self”. Tschabalala mimo egzotycznie brzmiącego imienia pochodzi z USA, jest Afroamerykanką, w swoich pracach (zszywanych z kawałków tkanin) przedstawia czarne kobiety w seksualnych pozach. Referat wywołuje burzliwą dyskusję o możliwej interpretacji tej twórczości: czy świadczą one o wyzwoleniu, czy raczej powielają stereotypy płciowe?
– Mnie te postaci, z uwydatnionymi cechami płciowymi, pośladkami, piersiami, kojarzą się ze sztuką prehistoryczną, np. Wenus z Willendorfu – zabieram głos w dyskusji. – Kiedy odkrywano te posążki, naukowcy uważali je za dowód istnienia matriarchatu. Współczesna nauka odeszła od koncepcji matriarchatu, taka struktura społeczna nie istniała, wspomniane posążki to być może po prostu przykłady prehistorycznej pornografii. Tak samo prace Tschabalali Self można różnie interpretować; mnie się podobają, widzę tu też podobieństwa do sztuki afrykańskiej, ekspresjonizmu..
Kolejne trzy referaty to „Wrogościnna przestrzeń „Asylum.” Rytualne ciała, które wymykają się estetycznej poprawności” Miry Skrudlik, „Trauma uchodźctwa i ciało „odziane”: między pokazem mody  a komentarzem politycznym. Demna Gvasalia dla Balenciaga’, pokaz jesień-zima 2022” Edwarda Kanareckiego i „Wizualność mody i sztuki po II wojnie światowej. Analiza na podstawi sesji amerykańskiego Vogue’a” Kacpra Andruszczaka z Uniwersytetu Warszawskiego.
Interesują mnie zwłaszcza dwa ostatnie referaty o modzie.
– Inspirowany wojną na Ukrainie pokaz mody Demny Gvasalii z modelkami demonstrującymi zniszczone ubrania w udawanej burzy śnieżnej jest tylko akcją artystyczną, nikt tak na co dzień nie będzie się ubierał. Jest jednak faktem, że konflikty zbrojne wpływają na modę. Po I wojnie światowej nastąpiła rewolucja w modzie, kobiety zaczęły nosić krótkie sukienki. Moda lat 40., czasów II wojny światowej, również różni się od mody lat 30. i 50. Czym to wytłumaczyć?
– To praca zawodowa kobiet, które zajęły stanowiska mężczyzn, wymusiła zmiany w modzie – odpowiada Kacper Andruszczak. – Trudno pracować w krynolinie.
Rozmawiamy jeszcze o wielu innych rzeczach, zjawiskach we współczesnej sztuce, padają najróżniejsze uwagi, przemyślenia. Po sześciu godzinach dyskusji czas na przerwę obiadową. Dwóch ostatnich referatów już nie wysłucham, nie zostanę też na imprezie zakończeniowej. Po godz. 16 wracam do Śremu.
22 maja, niedziela – na Historii 2 obejrzałem „Konnicę” Johna Forda z 1959 roku, film z wojny secesyjnej z Johnem Waynem. Według angielskiej Wikipedii film został uznany przez publiczność i krytyków za „lackluster” (nijaki). Nie wiem dlaczego – po 63 latach film trąci myszką, ale wciąż da się go oglądać.
22 maja, niedziela – na Kulturze 2 obejrzałem „Po tamtej stronie”, chyba pierwszy film fiński, jaki widziałem w życiu. Historia syryjskiego uchodźcy w Finlandii przypomniała mi niemiecką „Almanyę” – zrealizowane w duchu poprawności politycznej (kto mówił źle o imigrantach, naraża się na etykietę rasisty) połączenie dramatu i komedii, w przypadku fińskiego filmu z naciskiem na ten pierwszy.
22 maja, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 30 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
25 maja, środa – spotkanie na ulicy
– Dzień dobry, panie Andrzeju.
– Dzień dobry.
– Widzę, że mnie pan nie poznaje. To ja, K… Nie dziwię się, bo bardzo się zmieniłem. Miałem udar rok temu. Teraz dopiero dochodzę do siebie, nabieram ciała.
– Oczywiście, poznaję. Przepraszam, mam bardzo słabą pamięć do twarzy…
K. rzeczywiście bardzo się zmienił… Kiedyś odwiedzał mnie regularnie, przywożąc dokumenty do tłumaczenia z firmy, w której pracował. Życzę dużo zdrowia.
26 maja, czwartek – rozmowa z klientem odbierającym tłumaczenie, a właściwie młodym chłopakiem, synem klientów, którzy zlecili mi tekst do tłumaczenia.
– Mam też pytanie, bo też zastanawiam się nad pracą w zawodzie tłumacza przysięgłego. Studiuję teraz, ale nie bardzo te studia mi leżą.
– A co pan studiuje?
– Prawo europejskie, jestem na pierwszym roku. Co trzeba zrobić, aby zostać tłumaczem?
– To bardzo długa i trudna droga. Przede wszystkim trzeba zdać egzamin; w przypadku angielskiego i niemieckiego zdaje go średnio 20 procent kandydatów. No i potem trzeba zdobyć klientów. Większość tłumaczy nie jest w stanie się z tego utrzymać, to dla nich tylko dodatkowe zajęcie. W każdym razie proponuję nie rezygnować ze studiów prawniczych, przydadzą się w pana zawodzie.
Ile takich rozmów już prowadziłem… Wielu planuje zostać tłumaczem przysięgłym, udaje się to nielicznym. Egzamin na tłumacza języka angielskiego zdałem w 2004 roku i od tego czasu, od 18 lat, nikomu więcej w Śremie nie udała się ta sztuka.
27 maja, piątek – spotkanie z Markiem Michalakiem, byłym rzecznikiem praw dziecka, w Bibliotece w Śremie. Spotkanie odbywa się ramach Weekendu Dobrej Energii, trzydniowej imprezy, w tym roku organizowanej po raz pierwszy przez Bibliotekę i Śremski Ośrodek Kultury. W ramach weekendu mnóstwo wydarzeń – pandemia rzeczywiście już należy do przeszłości. Spotkanie jest najpierw promocją jego niedawno wydanej książki dla dzieci „Opowieści o tym, co w życiu ważne”, potem przeradza się w rozmowę o Orderze Uśmiechu – Marek Michalak jest kanclerzem jego kapituły, czyli ma znaczący głos, komu go przyznać.
– W Śremie też jest szkoła im. Kawalerów Orderu Uśmiechu, a w Poznaniu aleja Orderu Uśmiechu – zwracam uwagę w dyskusji. – Ale czy nie sądzi pan, że ten order jest znany głównie w Polsce? Cytował pan tu „Washington Post”, który napisał, że Amerykanie mają swoje Oscary, a Polacy Order Uśmiechu.
– To polskie odznaczenie, zrodziło się w Polsce – odpowiada Marek Michalak – rzeczywiście mogłoby być bardzie znane na świecie..
W prezentacji opowiada też o zagranicznych kawalerach i damach Orderu Uśmiechu, o królu Arabii Saudyjskiej, który otrzymał order w podzięce za sfinansowanie operacji rozszczepienia sióstr syjamskich, o (nieskutecznych) naciskach politycznych, aby Order otrzymali też Gorbaczow, Honecker.
28 maja, sobota – wyjazd do Poznania na drugą konferencję naukową w tym roku: 17. Poznańskie Forum Kognitywistyczne na Wydziale Psychologii i Kognitywistyki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza na ulicy Szamarzewskiego.
Wiem, czym jest kognitywistyka, ale dotąd tylko zgadywałem, czego studenci mogą się uczyć na tym kierunku, oferowanym na UAM od kilkunastu lat. Jego utworzenie wzbudziło wtedy ciekawość poznańskich mediów; sam przypuszczałem, że to jakieś połączenie psychologii, biologii i językoznawstwa, ale nie miałem okazji tego sprawdzić. Kampus na Szamarzewskiego jest dość daleko od centrum, rzadko bywam w tych okolicach. Dzisiaj też dopiero po kilku minutach błądzenia odnajduję go i wchodzę na teren uniwersytetu.
To minimiasteczko akademickie (oprócz psychologii i kognitywistyki mieszczą się tu socjologia, kulturoznawstwo, pedagogika) jest całkiem inne od tego na Morasku i budynków UAM w centrum Poznania; nie jest tak surowe jak wciąż budujące się Morasko, a oddalenie od centrum sprawia, że stanowi oazę, enklawę, chyba sprzyjającą nauce. Kiedy na portierni pytam o drogę, portierka każe mi kierować się w stronę budynku z… fortepianem. Przed budynkiem wydziału istotnie stoi fortepian, a obok… żyrafa – dwie rzeźby z zespawanych blach; fortepian na ugiętych nogach kojarzy mi się bardziej ze zwierzęcopodobnym robotem niż instrumentem muzycznym, przykład dobrej sztuki współczesnej.
W holu czekają już studenci organizujący konferencję. Otrzymuję szczegółowy plan wydarzeń, abstrakty referatów; przygotowanie wydarzenia jest bardzo dobre. Wreszcie o godz. 11 w jednej z sal wykładowych wydziału zaczynają się prezentacje.
Jako pierwszy Wojciech Czubaszewski z Uniwersytetu SWPS mówi o „Wykorzystaniu wpływu psylocybiny na aktywność sieci domyślnej jako narzędziu wspierającym psychoterapię depresji”; możemy wysłuchać referatu obejmujące kwestie psychiatrii, neurologii, farmakologii. Psylocybina jako substancja psychoaktywna jest zakazana w Polsce i innych krajach, tymczasem doświadczenia pokazują, że może działać dobroczynnie na sieć domyślną, struktury w mózgu, które mogą powodować też depresję.
– Czy to znaczy, że jest pan za legalizacją środków psychoaktywnych, też innych, jak haszysz, marihuana? One też pozytywnie wpływają na nastrój – pytam prelegenta w dyskusji.
– Nie jestem za legalizacją jakichkolwiek środków psychoaktywnych – odpowiada Wojciech Czubaszewski. – Uważam tylko, że powinny być dozwolone badania nad nimi, a także możliwość wykorzystywania w terapii, pod kontrolą lekarza.
– A sieć domyślna, default mode network? Powiedział pan, że jej wysoka aktywność w stanie spoczynku sprzyja utrwalaniu się depresji. Psylocybina ma tę aktywność osłabić. Są jednak ludzie, u których występuje odwrotność depresji, mania wielkości itp. Czy psylocybina osłabia również takie wzorce zachowań?
– Nie mam wiedzy, to temat na oddzielne badanie.
W drugim referacie Maksymilian Korczyk z Uniwersytetu Jagiellońskiego opowiada o „Rozpoznawaniu przedmiotów i liter Braille’s prezentowanych w symetrii osiowej u osób niewidomych o urodzenia”.
– W referacie skoncentrował się pan na językach posługujących się alfabetem łacińskim – zauważam w dyskusji – w których symetria osiowa, odwrócenie liter, rzeczywiście sprawia problemy, na przykład d nie jest tożsame z b. A jak to wygląda z językami, które nie posługują się alfabetem łacińskim, np. chińskim, który używa ideogramów?
– W piśmie niektórych języków azjatyckich, np. tajskim, rzeczywiście nie ma zjawiska symetrii osiowej. Chiński to osobny problem, ponieważ Chińczycy mają tylko wspólne pismo, ale te ideogramy się inaczej czyta w poszczególnych dialektach. W każdym razie pismo Braille’a jest przystosowywane indywidualnie do każdego języka. W języku polskim mamy na przykład litery ze znakami diakrytycznymi: ą, ę, ć, ś. W języku angielskim wykorzystano fakt, że takich specjalnych liter nie ma, wprowadzono więc specjalne znaki w piśmie Braille’a na przyrostek -ed, the.
Dyskutujemy jeszcze o innych aspektach pisma Braille’a, na przykład o tym, że jest wykorzystywane też do notacji muzycznej.
– Ogólnie rzecz biorąc, alfabet Braille’a wychodzi jednak z użycia – zauważam. – W Bibliotece Raczyńskich, w bibliotece miejskiej Poznania, jest dużo książek wydanych alfabetem Braille’a, ale coraz mniej ludzi z nich korzysta, niewidomi przechodzą na audio.
W ostatnim referacie przed przerwą Radosław Trepanowski omawia „Religię jako predyktor wyszczepialności przeciw COVID-19”. W jaki sposób przekonania religijne ludzi wpływają na ich decyzję o zaszczepieniu się lub niezaszczepieniu? Bardziej od jednostkowych decyzji interesują mnie kwestię doktrynalne.
– Słyszałem, że Kościół katolicki był kiedyś przeciwny szczepieniom, wszelkim szczepieniom, i dopiero potem zmienił zdanie. A jak to wygląda w przypadku sekt jak świadkowie Jehowy czy adwentyści dnia siódmego?
– Tak, Kościół katolicki zmienił tu zdanie – odpowiada Radosław Trepanowski. – Świadkowie Jehowy są natomiast przeciwko szczepieniom.
Po przerwie kawowej wracamy na salę. Tematy czterech kolejnych referatów są dla mnie niestety już mniej ciekawe – rzeczywistością wirtualną, grami komputerowymi i robotami społecznymi się nie interesuję, a ostatni wykład poświęcony wielowartościowości w logice klasycznej jest dla mnie, humanisty, po prostu niezrozumiały. Po przerwie obiadowej zaplanowano uroczystości jubileuszowe i wykład plenarny prof. Krzysztofa Łastowskiego, niestety też na nich zostanę, pora będzie zbyt późna. Opuszczam kampus przy Szamarzewskiego i kieruję się ku centrum. Zdążę jeszcze na koncert w Auli Nova.
*
O godz. 16 w Auli Nova zaczyna się recital dyplomowy studentów edukacji muzycznej, czyli pokaz dyrygentury w wykonaniu świeżo upieczonych absolwentów. Na scenie nie ma chyba ani jednego zawodowego muzyka, również chóry, którymi dyrygują absolwenci, to głównie chóry studenckie (są też znane „Skowroneczki” Alicji Szelugi, a w ostatnim utworze nawet cała Grodziska Orkiestra Dęta); słucha się jednak tej muzyki z przyjemnością, w szczególności aranżacji dobrze znanych utworów: piosenki „Moje serce to jest muzyk”, kiedyś śpiewanej przez Ewę Bem, „Singing in the Rain”, „Over the Rainbow” i na koniec suity „Moment for Morricone” z fragmentami muzyki z jego filmów. Na drugim koncercie dyplomowym o 19 już nie zostanę, to za późno.
29 maja, niedziela – skończyłem lekturę „Końca świata w Breslau” Krajewskiego. Ogólne wrażenie jest gorsze niż w przypadku „Dżumy w Breslau”, którą przeczytałem w sierpniu 2020 roku. Być może powodem były trudne warunki czytania – z powodu pracy bez przerwy musiałem przerywać lekturę, może to być jednak też pewne zmęczenie udziwnionym, nierealistycznym obrazem dawnego Wrocławia.
29 maja, niedziela – koncert zespołu K & Gentlemen, czyli zaniemyślanki Klaudii Popielskiej z zespołem, w ogrodzie Biblioteki w Śremie. Większość zaśpiewanych przez nią piosenek była coverami amerykańskich przebojów, ale były też utwory oryginalne. Połączenie popu i rocka, przeważnie w łagodnych brzmieniach, w sam raz na zakończenie leniwej niedzieli. Było to ostatnie wydarzenie w ramach Weekendu Dobrej Energii, zorganizowanego po raz pierwszy w Śremie. Z trzydniowej imprezy byłem tylko na koncercie i na spotkaniu z Markiem Michalakiem w piątek.
29 maja, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 7 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
30 maja, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem „Tydzień z życia mężczyzny” Stuhra. Film z 1999 roku, ale w swojej estetyce jak z lat 70. lub 80., czyli bardzo „Stuhrowski”.
Podczas oglądania go przypomniał mi się dowcip wielokrotnie opowiadany przez Macieja, syna Jerzego. Kiedyś jego ojciec został zatrzymany przez policję za jakieś wykroczenie drogowe. Kiedy policjant zabrał się za wypisywanie mandatu, aktor zaczął jak najdalej wysuwać głowę przez okno samochodu, ale policjant nie reagował, tylko dalej wypisywał mandat. W końcu Jerzy Stuhr nie wytrzymał i krzyknął:
– Nie poznaje mnie pan?
– Poznaję, ale nie lubię – odparł policjant.
30 maja, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem „Labirynt” Początkowo myślałem, że to brytyjska fantasy z 1986 roku z Jennifer Connelly z 1986 roku, którą widziałem kiedyś w telewizji, zamiast niej obejrzałem amerykański thriller z 2013 roku. Film bardzo dobry, do końca trzymający w napięciu.
31 maja, wtorek – wizyta M., mojej dawnej uczennicy. W latach 90. uczyłem ją angielskiego, potem straciliśmy kontakt, raz tylko ją zobaczyłem na spacerze z wózkiem dziecięcym. Minęło sześć lat i dziecko można już powierzyć dziadkom na wyjazd na zagraniczny urlop. M. przyszła do mnie właśnie z prośbą o przetłumaczenie aktu notarialnego, zgody rodziców na wyjazd dziecka.
31 maja, wtorek – kolejny webinar mojego banku poświęcony inwestycjom. Wypadł jeszcze gorzej niż poprzednie. Zaczął się z kilkunastominutowym opóźnieniem – biuro maklerskie nie mogło połączyć się z drugim ekspertem, w końcu webinar poprowadził tylko jeden. Powtórnie ogólniki i komunały; ekspert otwarcie przyznał, że wiele z wcześniejszych prognoz biura maklerskiego się nie sprawdziło.
31 maja, wtorek – na Kulturze 2 obejrzałem „Śpiącą królewnę w lesie” Ottorina Respighiego, chyba z okazji Dnia Dziecka. Wolę jednak jego utwory instrumentalne.
1 czerwca, środa – na poczcie na Jezioranach wśród sprzedawanych tam książek na poczesnym miejscu umieszczono „Empuzjon” Olgi Tokarczuk. To pocieszająca wiadomość – dotąd znałem Pocztę Polską z propagowania przede wszystkim autorów prawicowych.
2 czerwca, czwartek – na Kulturze 2 obejrzałem „Dzieci Słońca”. Opowieść o małym złodziejaszku z ulic Teheranu, który, zmanipulowany przez dorosłych przestępców, szuka skarbu, była już trzecim irańskim film obejrzanym przeze mnie w czasie pandemii – i z tych trzech chyba najlepszym.
3 czerwca, piątek – wizyta u fryzjera. Koszt: 35 zł.
3 czerwca, piątek – kolejny koncert z cyklu „Z klasyką przez Polskę” w Muzeum Śremskim. Zwykła na takich koncertach składanka różnych utworów w wykonaniu Arkadiusza Krupy (obój) i Michała Nagy (gitara)
4 czerwca, sobota – podsumowanie miesiąca. Dochód w maju o 5 procent niższy w porównaniu ze stanem przed epidemią.
4 czerwca, sobota – wyjazd do Kórnika na konferencję „Polski etos obywatelski. Romantyzm i jego dziedzictwo”, zorganizowaną przez Akademicki Klub Obywatelski im. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Poznaniu. Konferencja trwa już od czwartku, obrady i towarzyszące jej koncerty odbywają się również w Poznaniu, Śmiełowie, Antoninie; ja mogę wziąć w niej udział tylko dzisiaj, w ostatni dzień.
W sobotę obrady według planu rozpoczynają się o 10.45; w Kórniku jednak jestem już o 9 – na tę godzinę zaplanowano oprowadzanie uczestników konferencji po zamku. Zamku, który bardzo dobrze znam, napisałem o nim moją pracę magisterską, ale chętnie go sobie przypomnę, zwłaszcza że jednym z punktów oprowadzania jest zapoznanie się ze skarbami Biblioteki Kórnickiej. Prof. Tomasz Jasiński, dyrektor Biblioteki prowadzi nas do sekretariatu, gdzie na stole wyłożono m.in. rękopisy III części „Dziadów”, „Pani Twardowskiej”, listy Mickiewicza, rękopis „Beniowskiego” Słowackiego, manuskrypty Norwida, rękopisy Napoleona, w tym pisany ręką cesarza fragment powieści jego autorstwa, najstarsza w Bibliotece pochodząca z Francji łacińska księga z przełomu IX i X wieku. Wartość zgromadzonych na stole zbiorów jest ogromna, aż dziw, że mamy tak swobodny do nich dostęp, nie ma strażnika, nikt nas też nie legitymował przy wejściu do pomieszczenia.
Po zwiedzeniu zamku przechodzimy przez arboretum do Fundacji Zakłady Kórnickie przy alei Flensa, gdzie z godzinnym opóźnieniem zaczynają obrady. Jestem chyba jedynym uczestnikiem spoza środowiska naukowego i mogę czuć się tu trochę outsiderem; na sali jest dużo znanych postaci, siedzę w pierwszym rzędzie obok prof. Zdzisława Krasnodębskiego, posła do Parlamentu Europejskiego.
Jako pierwszy zabiera głos prof. Jacek Kowalski, znany wszystkim historyk sztuki i pieśniarz, który przedstawia referat „Obywatelskie kosy nasze i nie-nasze. O polsko-francuskich paralelach i sprzecznościach”, w którym opowiada o kosynierach polskich i… francuskich. Okazuje się, że nie tylko w Polsce istnieją tradycje sięgania po ten środek walki; dużo dowiadujemy się o chłopskim powstaniu w Wandei, które o rok poprzedziło powstanie kościuszkowskie.
Następnie prof. Wiesław Ratajczak opowiada o „Kraszewskiego lekcji obywatelskości”, dr Anna Kapuścińska-Jawara przedstawia sylwetkę polskiego zakonnika Prokopa Leszczyńskiego, a prof. Dorota Heck „Problematyczny obraz romantyzmu w twórczości Andrzeja Kijowskiego”.
W dyskusji po referatach zadaję pytanie prof. Jackowi Kowalskiemu:
– Chciałbym się odnieść do pana twierdzenia o religijności lub jej braku wśród polskich kosynierów. Wskazał pan, że na pierwszych przedstawieniach powstania kościuszkowskiego, również chorągwi powstańczej, brak jest symboli religijnych, dodano je dopiero w późniejszej ikonografii, co było niezgodne z prawdą historyczną. Ale czy możemy twierdzić, że dla polskich chłopów religia nie była ważna? Czy powstania nie traktowali też w kategoriach walki z prawosławnymi Rosjanami i protestanckimi Prusakami?
– Może zostałem źle zrozumiany – odpowiada Jacek Kowalski. – Nie twierdzę, że chłopi nie byli pobożni, byli. Mówiłem tylko o przedstawieniu symboli powstańczych w sztuce, w ikonografii, w której religii początkowo nie było, pojawiła się ona dopiero później.
Pada też wiele innych pytań. Szczególnie burzliwa dyskusja toczy się wokół referatu o twórczości Andrzeja Kijowskiego (jaki był właściwie stosunek pisarza do romantyzmu?), ale nie biorę w niej udziału, zbyt słabo znam jego twórczość.
Konferencja kończy się o 14.30. Nie wracam bezpośrednio do Śremu. Czeka mnie dzisiaj jeszcze drugie wydarzenie – festiwal w Gostyniu.
4 czerwca, sobota – po konferencji naukowej w Kórniku nie wracam prosto do Śremu; chcę dzisiaj wziąć udział w jeszcze jednym wydarzeniu – Festiwalu Kryminału Retro „Kryminalny Magiel” w Gostyniu. To już trzecia edycja festiwalu, ale jestem na nim po raz pierwszy.
Biorę udział tylko w niektórych imprez dwudniowego festiwalu. W piątek z powodu pracy nie mogłem przyjechać do Gostynia, a w sobotę ze względu na konferencję ominęły mnie pierwsze wydarzenia, m.in. panel dyskusyjny. Docieram dopiero na telemost Gostyń – St. Albans w stanie Vermont, czyli rozmowę z autorką P.K. Adams, którą prowadzi Przemysław Pawlak, dyrektor biblioteki w Gostyniu. P.K. Adams to pseudonim Patrycji Podrazik, Polki mieszkającej w USA i piszącej tam po angielsku książki historyczne. W Polsce wydano chyba tylko jej dwa kryminały osadzone w epoce Jagiellonów – „Ciche wody” i „Nocne ognie”; nie czytałem żadnego z nich, niestety z powodu słabej jakości łącza nie ma też możliwości zadawania pytań przez publiczność.
Ciekawe jest spotkanie ze Sławomirem Koprem, historykiem, pisarzem bardzo znanym, bardzo płodnym, autorem wielu książek, w tytułach których powtarzają się słowa „tajemnice”, „sensacje”, „życie prywatne”, „sekrety”, „skandale”… Nie wiem, co historycy sądzą o swoim koledze mającym tak specyficzne zainteresowania :-), ale i takie książki są potrzebne, rozbudzają one zainteresowanie historią w społeczeństwie.
Ponieważ jesteśmy na festiwalu kryminału, w tym kierunku musi potoczyć się rozmowa. Prowadzący Przemysław Pawlak porusza problem przestępczości w międzywojennej Polsce; ja w związku z tym zadaję pytanie o realizm przedstawienia kasiarza Kwinty w obu częściach „Vabanku” Machulskiego. Okazuje się, że filmy są wiarygodne; Machulski w niektórych miejscach scenariusza inspirował się autentycznymi wydarzeniami, np. użyciem specjalnej blaszki do zneutralizowania systemu alarmowego.
Kolejne punkty programu to koncert bluesowego zespołu Frazier & Nowak (szkoda, że na koncercie jak i na obu wcześniejszych spotkaniach jest tak mało widzów, wszystkie wydarzenia są ciekawe), rozstrzygnięcie konkursu na najlepszy kryminał retro i losowanie zwycięzców zabawy „Paszport Kryminalnego Magla”, wreszcie ostatni punkt programu – film „Omerta”.
*
„Omerta” znaczy po włosku „zmowa milczenia, ale film, który mam okazję obejrzeć w kinie „Pod Kopułą”, nie jest produkcji włoskiej, nie jest też ekranizacją znanej powieści Mario Puzo. To film produkcji… Biblioteki Publicznej Miasta i Gminy w Gostyniu, nie dokument, tylko film fabularny, kryminał, którego akcja rozgrywa się w Gostyniu w 1931 roku i w którym w role wcielili się nie zawodowi aktorzy, tylko gostynianie.
Przyznaję, że film była dla mnie całkowitym zaskoczeniem; po raz pierwszy zetknąłem się z taką produkcją. Jak ją nazwać? „Film naiwny” (analogicznie do sztuki naiwnej, np. celnika Rousseau) byłby chyba obrazą dla twórców :-), wybierzmy więc bezpieczniejszy termin „film amatorski”. W wielu miastach (również w moim Śremie) działają amatorskie zespoły teatralne, dlaczego więc nie pokusić się o zrealizowanie amatorskiego pełnometrażowego filmu fabularnego? Rezultat pracy zapaleńców okazał się całkiem interesujący – Adrian Przewoźny, reżyser, scenarzysta, operator i właściwie twórca całego filmu w jednej osobie, wykonał ogromną pracę; ciekawym doświadczeniem było zobaczenie na ekranie moich gostyńskich znajomych. Dla gostynian, którzy osobiście znają wszystkich aktorów filmu, obejrzenie filmu będzie jeszcze większą zabawą.
Festiwal kończy się przed godziną 23. W domu będę przed pierwszą w nocy.
5 czerwca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie stanu przed epidemią.
6 czerwca, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem francuski film „Ava” z 2017 roku. Historia 13-letniej dziewczynki (zagranej przez 18-letnią Noée Abita) tracącej wzrok i wyruszającej w szaloną eskapadę z przypadkowo poznanym chłopakiem jest dobrze opowiedziana i pozostaje w pamięci.
7 czerwca, wtorek – dzisiaj Aleksander Krawczuk obchodzi setne urodziny. Dlaczego w mediach o tym cisza? Dowiedziałem się o tym przypadkiem z profilu Muzeum Krakowa na Facebooku.
9 czerwca, czwartek – korkową tablicę służącą do zamieszczania ogłoszeń w moim bloku Spółdzielnia Mieszkaniowa zastąpiła szklaną, zamykaną gablotą. Wygląda estetycznie; miejmy nadzieję, że nie padnie ofiarą wandali.
10 czerwca, piątek – wyjazd do banku w Poznaniu. Wyjeżdżam autobusem o 6.40, do budynku banku wchodzę zaraz po otwarciu o dziewiątej, wychodzę z niego o dwunastej – tak długo trwała rozmowa z pracownicą i porządkowanie moich zaległych spraw w banku. W Śremie jestem z powrotem o czternastej. Wszystko załatwiłem pomyślnie, będę musiał chyba jednak zrezygnować z usług tego banku, który nie ma oddziału w Śremie. Nie chcę tracić aż tyle czasu na dojazdy.
11 czerwca, sobota – na Historii 2 obejrzałem (po raz kolejny) „Misia” Barei. Wrażenia, jak poprzednim razem, mam mieszane. Film ma bardzo złą kompozycję, właściwie nie ma jej wcale, jest luźnym zbiorem gagów, a fabuła jest tak zawiła, że trudno ją zrozumieć. Film stał się legendą, mnóstwo ludzi go uwielbia, cytaty z niego weszły do kultury i języka („Dzień dobry, cześć i czołem…”, „Wszystkie Ryśki to…”), ale zastanawiam się, ile z tych zachwycających się potrafiłoby streścić film.
11 czerwca, sobota – na Kulturze 2 obejrzałem „Idiotę”, francuską ekranizację z 1946 roku. Strata czasu.
11 czerwca, sobota – wczoraj minęła setna rocznica urodzin Judy Garland. Z tej okazji Kultura 2 wyemitowała biograficzny film fabularny „Judy”. Renée Zellweger dobrze i przekonująco zagrała borykającą się z problemami alkoholowymi i lekowymi piosenkarkę w ostatnim roku jej życia; wolałbym jednak film o Judy dziewczęcej, z lat jej aktorskiej sławy.
12 czerwca, niedziela – wyjazd do Poznania na dwie imprezy: I Ogólnopolski Turniej Tańców Polskich „O Kryształowego Siewcę” na Uniwersytecie Przyrodniczym i spotkanie z arabskimi muzykami na festiwalu Ethno Port w Zamku Cesarskim.
Turniej (dzisiaj drugi i ostatni dzień wydarzenia) rozpoczyna się już o dziesiątej, wyjeżdżam więc ze Śremu jeszcze przed siódmą. Odbywa się w Hali Sportowej Uniwersytetu Przyrodniczego przy ulicy Dojazd na Golęcinie, dzielnicy Poznania, której w ogóle nie znam; moja znajomość tych okolic nie wykraczała dotąd poza wschodni skraj Sołacza i aleję Wielkopolską. Teraz mogę dokładniej zobaczyć Sołacz, park Sołacki; potem przejeżdżam pod Niestachowską, obok zamkniętego Ogrodu Dendrologicznego, skręcam w Wojska Polskiego i wreszcie w ulicę Dojazd. Jest już dziesiąta, ale impreza jeszcze się nie zaczęła.
Ojej, ale tu dużo ludzi. Spodziewałem się widowni kilkunastoosobowej, tymczasem w sali, mimo wczesnej niedzielnej pory, jest kilkaset osób; dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że większość to uczestnicy turnieju, ich rodziny i przyjaciele. Są też obecne władze uczelni, oczywiście organizatorzy, jurorzy. Z kilkuminutowym opóźnieniem rozpoczyna się turniej.
To dopiero pierwsza edycja turnieju, ale zorganizowana z rozmachem i bardzo profesjonalnie. Prezentowane są tańce ludowe, ale tancerze są ubrani w stroje wieczorowe, balowe, nie ludowe, na parkiecie widzimy dorosłych, młodzież i dzieci; wszyscy są chyba amatorami, ale są bardzo dobrze przygotowani, z zespołów z całego kraju. Ogromne wrażenie sprawia już samo uroczyste wejście wszystkich uczestników turnieju na początku imprezy; potem, po odegraniu i wspólnym odśpiewaniu dwóch zwrotek hymnu narodowego, rozpoczyna się konkurs kar mazurowych, finały zawodów z poprzedniego dnia, wręczanie nagród, pokazy zwycięzców. W hali pozostanę do dwunastej, potem wracam do centrum.
*
Na festiwalu Ethno Port w Poznaniu jestem dość często, ale przez wszystkie te edycje imprezy nie byłem ani na jednym koncercie; zawsze bardziej interesowały mnie wydarzenia okołofestiwalowe. O godz. 13 rozpoczyna się spotkanie z członkami egipskiego zespołu, który na scenie festiwalu występował wczoraj. Egipskiego, a właściwie cygańskiego, bo to muzyka egipskich Cyganów, którzy w tamtym kraju noszą nazwę Domari.
Spotkanie odbywa się w sali audio-wizualnej Zamku Cesarskiego, w której jestem po raz pierwszy. Sala jest niewielka i niestety duszna, bez klimatyzacji; jak sami organizatorzy przyznają, lepsze byłoby inne miejsce spotkania.
Zainteresowanych spotkaniem nie ma dużo, około 20 osób, tak że mogę usiąść w pierwszym rzędzie – obok Róży Łakatosz, poetki, działaczki kulturalnej, najbardziej znanej Cyganki, czy, jak kto woli, Romki, w Poznaniu.
Zaczyna się spotkanie. Rashida Sayed jest jedyną kobietą, poza nią w zespole jest czterech mężczyzn, którzy grają na drewnianych piszczałkach, rebabie, bębenku. Rozmawiamy o egipskich Cyganach i ich historii i kulturze, o stosunku egipskiego społeczeństwa do Domari, który jest podobny do stosunku społeczeństw europejskich wobec tej społeczności, wreszcie o muzyce, spotkanie przeplatane jest filmami z nagraniami z Egiptu.
Kiedy przychodzi czas na rozmowę z publicznością, Róża Łakatosz jako pierwsza zadaje pytanie, czy członkowie zespołu mieli jakieś kontakty z innymi zespołami grającymi muzykę cygańską; mnie interesuje kwestia religii, o której na początku wspomniał prowadzący.
– Powiedział pan, że Domari sa prześladowani w Egipcie, ponieważ nie wyznają żadnej z trzech oficjalnie uznawanych religii: islamu, chrześcijaństwa i judaizmu. Ale z tego, co wiem, Cyganie zwykle przyjmują religię kraju, w którym się osiedlają. Czy nie są muzułmanami?
– Religia jest dla Boga, a państwo jest dla ludzi. Czujemy się przede wszystkim ludźmi – odpowiada jeden z członków zespołu – co publiczność kwituje brawami.
Interesują mnie też relacje z innymi kulturami.
– Muzyka, którą gracie, jest muzyką Wschodu, bazującą na tradycji arabskiej, tureckiej, perskiej. Muzyka europejskich Cyganów opiera się natomiast na tradycji europejskiej. Czy interesowaliście się też tą muzyką, czy próbowaliście się nią inspirować?
– Tak, mieliśmy kontakty z zespołami z Hiszpanii, Włoch.
Padają też inne pytania, na przykład, o czym są teksty piosenek, o pozycję kobiet w świecie Domari (w filmach widzimy przede wszystkim mężczyzn), o instrumenty…
A na koniec niespodzianka – organizatorzy proszą zespół o zagranie krótkiego koncertu. Przez kilkanaście minut możemy słuchać wschodniej muzyki i śpiewu Rashidy i jednego z mężczyzn, członków zespołu. Po koncercie zostajemy jeszcze w sali; możemy porozmawiać o instrumentach, dotknąć ich, jest nawet możliwość ich zakupienia. Wychodząc, Róża  Łakatosz zaprasza mnie na festiwal do Nieszawy; niestety, nie pojadę, to trochę za daleko.
*
I ostatni punkt programu dzisiejszego wyjazdu do Poznania – zwiedzenie wystawy „Miłość i solidarność” w ramach festiwalu Poznań Art Week w Słodowni+ w Starym Browarze, czyli plakaty, instalacje i inne formy sztuki autorstwa wykładowców z UAP i innych uczelni artystycznych w Polsce. Nie jest to wielka sztuka, przekaz ideowy (solidarność z Ukrainą) przesłania wartość artystyczną, ale można zobaczyć… Wreszcie czas na powrót do domu.
12 czerwca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumazeń na poziomie sprzed epidemii.
13 czerwca, poniedziałek – tłumaczenie ustne u notariusza dla klienta, którego znam od lat 90. Słyszałem, że miał wylew; niestety, potwierdziło się, że jest w bardzo złym stanie. Porusza się na wózku inwalidzkim, kontakt jest bardzo utrudniony, to bardzo przykry widok. Życzę dużo zdrowia…
16 czerwca, czwartek, Boże Ciało – msza w kościele w Błażejewie. W drodze powrotnej zajeżdżam do M. w Dolsku. Przeprasza, że nie może poczęstować mnie kawą, od rana w całym mieście nie ma wody.
Ukraińcom mieszkającym u M. przywiozłem słownik polsko-rosyjski i mały przewodnik po Dolsku, po angielsku, który sam kiedyś tłumaczyłem. Nie wiedziałem, że u M. mieszkają już dwie ukraińskie rodziny. W tym miesiącu kończy się pomoc finansowa państwa, rodziny płacą już same za możliwość mieszkania i utrzymanie.
16 czerwca, czwartek – na Kulturze 2 obejrzałem „Krzyżaków” Forda, po raz pierwszy od szkoły podstawowej. Ironią losu było powierzenie roli Juranda ze Spychowa Andrzejowi Szalawskiemu, oskarżonemu o współpracę z Niemcami podczas wojny. Ta pierwsza polska superprodukcja jest jednak dobrze zrobiona, film do dzisiaj robi wrażenie.
18 czerwca, sobota – wyjazd do Poznania, gdzie w budynku Collegium Maius odbywa się międzynarodowa konferencja „Character in an Interior/Character of an Interior”, poświęcona twórczości Vilhelma Hammershøia, konferencja początkowo planowana na luty, z powodu pandemii mogła dojść do skutku dopiero teraz.
Wystawę duńskiego malarza z przełomu XIX i XX wieku Vilhelma Hammershøia w Muzeum Narodowym w Poznaniu zwiedziłem 27 listopada. Wrażenia z wystawy miałem wtedy mieszane – podobały mi się jego portrety, obrazy wnętrz, z których słynął artysta, już mniej; chętnie dowiem się jednak czegoś więcej o jego malarstwie. Konferencja w Salonie Mickiewicza Collegium Maius, z udziałem duńskich historyków sztuki, prowadzona po angielsku i tłumaczona symultanicznie na polski, trwa dwa dni, ja mogę być obecny tylko w sobotę, i to też nie cały dzień, po południu spieszę się do Kórnika.
Po powitaniu przez prof. Michała Mencfla i wykładzie inauguracyjnym „Hammershøi’s longing for belonging” Petera Nørgaarda Larsena czas na szczegółowe referaty, z których wysłuchuję sześciu. Szczególnie interesuje mnie referat „A “slow” dialogue between Vilhelm Hammershøi and Edward Hopper” Filipa Lipińskiego, w którym referent porównuje twórczość duńskiego artysty z jednym z najbardziej znanym malarzy amerykańskim, zwłaszcza że Filip Lipiński na początku wspomina o zamiarach zorganizowania wystawy Hoppera w Poznaniu. W dyskusji okazuje się wprawdzie, że było to powiedziane raczej żartem („Jeśli nie możemy sprowadzić Hoppera, sprowadźmy Hammershøia”); jak wyjaśnia mi kuratorka Maria Gołąb w przerwie kawowej, sprowadzenie z amerykańskich muzeów obrazów Hoppera przekraczałoby możliwości Muzeum Narodowego w Poznaniu, zorganizowanie wystawy Hammershøia i tak było najdroższym przedsięwzięciem w historii muzeum. W dyskusji wspominam też o możliwych interpretacjach twórczości Hoppera:
– Zwłaszcza  w czasach komunistycznych podkreślano u nas rzekomą krytykę społeczną widoczną w obrazach malarza; jej wyrazem miały być obrazy samotności, alienacji w miejskich wnętrzach. Czy zgodziłby się pan z taką interpretacją?  I czy takiej krytyki można dopatrzyć się u Hammershøia?
– Sztukę figuratywną tego czasu często interpretowano w kategoriach krytyki społecznej – odpowiada Filip Lipiński – ale działo się to już po śmierci artysty, tak było w przypadku Hoppera. Co do Hammershøia, niech się wypowiedzą specjaliści.
Duńscy specjaliści obecni na sali też nie widzą krytyki społecznej w twórczości malarza, przynajmniej w zwykłym sensie.
– A czy Hammershøia w ogóle można uznać za modernistę? Jego technika malowania była realistyczna, nie ma tam deformacji rzeczywistości.
– Są różne postaci modernizmu – mówi Filip Lipiński. – W tym przypadku też mamy modernizm.
Tego samego zdania są duńscy historycy sztuki.
W kolejnych referatach Dorota Kownacka-Rogulska opowiada o związkach Hammershøia z Whistlerem, a Martyna Łukasiewicz z Bonnardem. Po przerwie kawowej Łukasz Kiepuszewski w referacie „Echoes and resonances. Hammershøi and Polish modernist painting” porusza temat podobieństwa twórczości Hammershøia z polskimi modernistami, m.in. Olgą Boznańską i Konradem Krzyżanowskim.
– Krzyżanowski i Boznańska byli ekspresjonistami – zauważam. – Czy wobec tego za ekspresjonistę uznałby pan również Hammershøia?
– Boznańska według mnie nie była ekspresjonistką, trudno mi więc odpowiedzieć na to pytanie.
Była, czy nie była ekspresjonistką? Zdaniem siedzącego obok mnie prof. Michała Haake jednak była; w mojej ocenie niespokojne, pełne wyrazu portrety Boznańskiej są z ducha ekspresjonistyczne, chociaż artystka malowała techniką impresjonistyczną; trudno jednak dyskutować ze specjalistami.
Po sześciu godzinach w Salonie Mickiewicza opuszczam Collegium Maius. Mojego stosunku do Hammershøia w tym czasie nie zmieniłem; podobają mi się jego portrety, pejzaże i widoki pustych wnętrz są natomiast dla mnie nadal zbyt bezduszne, dużo się jednak dowiedziałem przede wszystkich o paralelach artystycznych łączących go z innymi twórcami, a to poszerza horyzonty.
18 czerwca, sobota – po sześciu godzinach konferencji w Collegium Maius wychodzę z budynku i… „uff, jak gorąco”, temperatura oscyluje już w granicach 30 stopni, tak że trzeba posmarować się kremem przeciwsłonecznym, włożyć czapkę z daszkiem i dopiero tak przygotowanym można jechać dalej: przez Głuszynę, Daszewice i Borówiec do Kórnika, na drugą sobotnią imprezę. Dzisiaj jest promocja biografii „Klaudyna Potocka. Między romantycznymi artystami a wielką polityką” Grzegorza Kubackiego.
*
Klaudyna Potocka jest tak znaną postacią, że usłyszałem o niej po raz pierwszy już w latach 80., niedługo po mojej przeprowadzce do Śremu. Szczegółów jej życia wprawdzie nie znałem; w śremskiej bibliotece widziałem jej popularną biografię „Promienna” Dionizji Wawrzykowskiej-Wierciochowej, ale po książkę nie sięgnąłem. Dopiero w latach 90., kiedy za temat mojej pracy magisterskiej na poznańskiej anglistyce obrałem sobie Zamek w Kórniku, zainteresowałem się bliżej sławną kórniczanką. Powodem była zameczek na wyspie na Jeziorze Góreckim, który Tytus Działyński wybudował dla swojej siostry jako prezent ślubny z okazji jej zamążpójścia za Bernarda Potockiego i który był jakby przygotowaniem do późniejszej przebudowy Zamku w Kórniku. Wtedy też zainteresowałem się Klaudynówką  (oficyną przy Zamku, w której miała się urodzić Klaudyna), udziałem Klaudyny w powstaniu listopadowym, jej działalnością charytatywną, znajomością z Mickiewiczem, rzekomo należącym do niej fortepianem.
O Klaudynie pisało dużo autorów już w XIX wieku, m.in. Marceli Motty, w którego „Przechadzkach po mieście” czytamy:
Raz ją tylko widziałem w Poznaniu, dwudziestego dziewiątego roku; przechadzała się z mężem po Nowym Rynku, śmiejąc się i jedząc tereśnie z wielkiej papierzanej tytki, którą niósł pan Bernard.
Była wtedy, ile sobie przypominam, dość wysoka, szczupła, szczupła i blada, z krótko strzyżonymi, ciemnymi włosami, w białą suknię ubrana. Jej litografowany rysunek, robiony już w czasie, gdy była znacznie cierpiącą, dość wiernie rysy jej twarzy oddaje, jak mi pan Tytus Działyński mówił.
Obszerny akapit Motty poświęcił Klaudynie przy okazji wspomnienia o Bernardzie, który:
Ożenił się kilka lat przed powstaniem z Klaudią Działyńską, siostrą pana Tytusa, która trochę poetycznie usposobiona, przez szlachetne uczucia, gorący patriotyzm i niewyczerpaną dobroć serca dobrze się zapisała w pamięci narodowej. Na samym początku powstania przybyła do Warszawy i tam przez całe siedem miesięcy przesiedziała w lazaretach wojskowych, pielęgnując rannych i cholerycznych. Po upadku sprawy, opuszczając kraj, przewiozła z narażeniem własnym kilka bardzo skompromitowanych osób, między nimi Wincentego Tyszkiewicza, przez Prusy, a osiadłszy w Dreźnie była opiekunką i dobrodziejką mnogich emigrantów przejeżdżających wtenczas przez to miasto. Gdy dowiedziała się od jenerała Bema o opłakanym położeniu oddziałów wojska polskiego, które do Prus przeszły, sprzedawszy wszystkie swoje klejnoty, szale i kosztowne ubiory, zebrała, co mogła, i posłała przeszło 40 000 złotych tym biedakom marniejącym od głodu i mrozu. Umarła niedługo potem na wychodztwie skutkiem piersiowej choroby, do której od pierwszej młodości miała skłonność, przyspieszonej silnymi wzruszeniami, na które w Warszawie i Dreźnie narażoną była, i ciężkim żalem z upadku naszej sprawy.
W kilku zdaniach Motty dał zwięzły i sugestywny obraz życia kobiety, który utrwalił się do dzisiaj. Młody wiek (w chwili śmierci w 1836 roku miała 35 lat), uroda, wielkie poświecenie podczas powstania i później sprawiły, że Klaudyna, podobnie jak Emilia Plater, szybko stała się ikoną patriotyzmu i nie przestała nią być po odzyskaniu niepodległości, w międzywojniu, jest nią również obecnie.
*
Książka Grzegorza Kubackiego jest pracą popularną, jednak w naukowy sposób próbującą usystematyzować wiedzę o Klaudynie, jej rodzinie, jak też zweryfikować pewne mity. Jak się można było spodziewać, podczas dyskusji na promocji najwięcej kontrowersji wzbudziła sprawa eksponowanego na Zamku fortepianu, który wedle datującej się od XIX wieku tradycji należał do Klaudyny i na którym miał grać Chopin, odwiedzając Klaudynę w Dreźnie. Według autora książki nie jest to możliwe, ponieważ Chopina nie było w Dreźnie w czasach, kiedy tam mieszkała, Klaudyna zajmowała małe mieszkanie, w którym nie było miejsca na fortepian (na grę na instrumentach nie pozwalał jej też mąż), wreszcie rzeczony fortepian został wyprodukowany dopiero w 1840 roku.
Ale czy naprawdę? Siedzący obok mnie Kazimierz Krawiarz twierdzi, że według wcześniejszej ekspertyzy fortepian pochodzi z 1828 roku. Na rysunku przedstawiającym pokój Klaudyny w Dreźnie rzeczywiście nie ma fortepianu, ale na ile wiarygodny jest ten rysunek? Nie znamy nawet jego autora.
Emocje wzbudza też sylwetka Bernarda, męża Klaudyny, który nie cieszy się sympatią autora. Grzegorz Kubacki zarzuca mu awanturniczość, zaniedbywanie żony. W dyskusji zwracam jednak uwagę, że Bernardowi nie można odmówić patriotyzmu, walki o sprawę polską w powstaniu i po nim. Pada też głos, że jeśli w ich związku nie wszystko układało się idealnie, być może wina leży też po stronie Klaudyny, która nie zawsze wiernie towarzyszyła swojemu mężowi w jego działalności (jak czyniła to później Jadwiga „Generałowa” Zamoyska), lecz bardziej interesowała się kontaktami z artystami, poetami. Ocena Bernarda jest moim zdaniem zbyt surowa.
Spotkanie kończy się po niecałych dwóch godzinach. W domu będę po 21.
19 czerwca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
21 czerwca, wtorek – na ulicy koło mojego bloku spotkałem rano Ukrainkę z synem, którzy mieszkają u M. w Dolsku. Była chyba trochę zaskoczona moim widokiem, ale powiedziała: „Dżeń dobry”
21 czerwca, wtorek – kupiłem obligacje Morawieckiego. Przymierzałem się do tego zakupu od dawna, wreszcie go sfinalizowałem po wycofaniu środków z banku w Poznaniu. Nie wiem, czy to dobry wybór, ale w lokowaniu środków chyba żaden wybór nie jest teraz dobry.
21 czerwca, wtorek – Uwaga klientki odbierającej tłumaczenie:
– Pan to chyba nie wychodzi, bo zawsze, kiedy przychodzę, to pan jest w domu.
25 czerwca, sobota – wyjazd do Poznania na dwie imprezy: XIX Międzynarodowy Konkurs Skrzypcowy im Georga Philippa Telemanna i Festiwal Ludzie Książki.
Na konkursie skrzypowym Telemanna w szkole muzycznej na Solnej w Poznaniu byłem po raz pierwszy dwa lata temu. Było to ciekawe przeżycie, nie tyle ze względu na muzykę, ile możliwość porozmawiania z młodymi uczestnikami, ich opiekunami. Tak jest też w tym roku. Każdy z uczestników prezentuje krótki program złożony z jednej z 12 fantazji na skrzypce Telemanna i następnie dowolnego utworu na skrzypce solo lub z towarzyszeniem fortepianu. Ten drugi punkt programu podoba mi się o wiele bardziej – słuchamy poloneza Wieniawskiego, Masseneta, nawet fragmentu „Porgy and Bess” Gershwina w transkrypcji na skrzypce i fortepian. Podczas przerwy kawowej rozmawiam między innymi po angielsku z 14-letnim Gáspárem Kelemenem z Budapesztu, z mamą młodej skrzypaczki z Trójmiasta i rodzicami skrzypaczki, którzy przyjechali z Warszawy, o Poznaniu, miejscowym życiu kulturalnym i muzycznym. Impreza jest kameralna nie tylko w muzycznym sensie tego słowa – jest tylko kilkunastu widzów, poza mną chyba wszyscy to rodzice i opiekunowie wykonawców. Konkurs potrwa dzisiaj do wieczora, ale ja opuszczam budynek przy Solnej już po dwóch godzinach, przenoszę się do Biblioteki Raczyńskich.
*
Mamy nowy festiwal w Poznaniu! – Festiwal Ludzie Książki zorganizowany przez Bibliotekę Raczyńskich. Trwa dwa dni, już wczorajszy dzień obfitował w wydarzenia, ja mogę wziąć w nim udział tylko dzisiaj, w sobotę.
Przyjechałem dzisiaj do Poznania przede wszystkim dla pierwszego gościa, z którym spotkanie zaczyna się o godz. 12 – Antoniego Libery. Kto nie słyszał o Antonim Liberze? Pisarz znany jest ze swojej powieści „Madame”, dla mnie najważniejsze są jego zasługi w przekładach i reżyserowaniu dramatów Becketta. Przegapiłem kiedyś spotkanie z nim w Teatrze Muzycznym w Poznaniu, dopiero teraz mam okazję spotkać się z nim na żywo.
Antoni Libera dużo opowiada nie tylko o „Madame”, również o swoim dzieciństwie i młodości (kiedy po raz pierwszy, w wieku ośmiu lat, poszedł do teatru na sztukę dla dorosłych, było to… „Czekając na Godota”), o spotkaniu z Leopoldem Tyrmandem (jego „Dziennik 1954” otrzymał swoją ostateczną dużo później; nie jest to dla mnie zaskoczeniem, nie od dzisiaj wiadomo, że pisarze w kwestii prawdomówności i opisywania swoich przeżyć cechują się pewną dezynwolturą), ogólnie o kulturze wysokiej i popularnej. Mnie, rzecz jasna,, interesują przede wszystkim przekłady.
Kiedy przychodzi do rozmowy z publicznością, jestem jedynym, który zadaje pytanie:
– Chciałbym zapytać o przekłady Becketta. Jak wiadomo, Beckett pisał swoje dramaty jednocześnie w dwóch językach: po francusku i angielsku, wersja francuska często była pierwsza, chociaż Beckett był Irlandczykiem. Z której wersji korzysta pan w przekładzie? Czy miedzy wersjami są jakieś różnice?
– To prawda – odpowiada Antoni Libera. – Pierwsze dramaty, np. „Czekając na Godota”, „Końcówka”, były napisane najpierw po francusku, dopiero potem Beckett przełożył je na angielski. Beckett świadomie wybierał język obcy jako środek zdystansowania się do tworzonych przez siebie treści. Kiedy tworzymy w języku ojczystym, tego dystansu, np. do zaimka „ja”, nie ma. Między wersjami są oczywiście różnice, wynikające na przykład z gry słów. Tłumacząc, korzystam przede wszystkim z wersji oryginalnej, potem przekładu Becketta na drugi język. Sam Beckett powiedział mi, że mogę korzystać też z przekładów na niemiecki, znał niemiecki i podpowiadał tłumaczowi rozwiązania.
Rozmawiamy też o wielu innych kwestiach związanych z przekładem. Antoni Libera opowiada na przykład o tym, jak wpadł na pomysł tłumaczenia frazy „Birth was the death of him”, będącej nawiązaniem do angielskiego idiomu. Oddanie tego przez „Urodził się i to zgubiło” bardzo dobrze oddaje angielski czarny humor oryginału, myślę. że weszło też już do języka polskiego. Prowadzący spotkanie Marcel Woźniak pyta o celowość tłumaczenia na nowo klasycznych pozycji, które zadomowiły się już u nas w innych przykładach, przytaczając przykład „Ani z Zielonego Wzgórza”, czyli „Anne z Zielonych Szczytów” w tłumaczeniu Anny Bańkowskiej. Antoni Libera uważa takie zabiegi za zbędne, jego zdaniem to tylko próba zaistnienia przez autorów nowych przekładów, nie należy odchodzić od już zadomowionych przekładów literatury popularnej. Osobiście nie zgodziłbym się z tym, jestem też przeciwnym deprecjonowaniu literatury popularnej, ale nie zabieram głosu w tej sprawie.
Chociaż słuchaczy nie ma dużo, spotkanie jest bardzo udane, będę je długo pamiętał.
*
Zostaję też na drugim spotkaniu o godz. 14, rozmowie z Anną Gacek, byłą dziennikarką muzyczną radiowej „Trójki”, a właściwie promocji jej książki „Ekstaza”, w której opisuje muzykę i modę lat 90.
Lata 90. to bardzo ważna, chyba najważniejsza dekada w moim życiu, lata, w której założyłem i rozkręciłem własną firmę, poszedłem na moje drugie studia. Niestety o muzyce i modzie tego czasu mogę powiedzieć niewiele; cały mój czas zajmowała wtedy praca i nauka. Temat książki okazał się jednak o wiele bardziej interesujący dla publiczności, która zgromadziła się liczniej niż na spotkaniu z Antonim Liberą. W dyskusji padają różne pytanie, natury ogólnej i szczegółowej, o konkretnych muzyków; Anna Gacek opowiada też o swoich osobistych doświadczeniach z tych lat, w których była jeszcze dzieckiem. Ja mam tylko jedno pytanie: słyszałem opinię, że lata 90. były ostatnią epoką o wyrazistym image’u, cechującą się własnym stylem, później już tego nie było. Czy to prawda? Anna Gacek nie zgadza się z tym, przytaczając przykład m.in. Lady Gagi; przyszłe pokolenia z pewnością odkryją w XXI wieku specyficzne, odróżniające go cechy. Nie podejmuję dyskusji, zbyt słabo znam współczesną kulturę popularną.
Na trzecim spotkaniu z Katarzyną Barlińską i Okoniem w sieci już nie zostanę, wracam do Śremu.
26 czerwca, niedziela – termometr na moim bloku pokazał 33 °C.
26 czerwca, niedziela – wyjazd ze Śremskim Stowarzyszeniem Przyjaciół Teatru do Poznania, pierwszy od wybuchu pandemii, na operę kameralną „Albert Herring” Benjamina Brittena.
Autobus nie jest zapełniony, nasza grupa jest jednak w dobrym humorze, wreszcie możemy jechać na spektakl. Siedzę obok Barbary Nowickiej (rozmawiamy przez całą drogę), której ta ponad dwuletnia przerwa dała się we znaki.
– Pan to sobie sam organizuje kulturę, wybiera imprezy, a ja niestety jestem uzależniona od organizatorów.
Barbara Nowicka wspomina też Eugeniusza Ferstera, na którego wystawie w Muzeum Śremskim ostatnio byliśmy.
– Znałam go jeszcze jako dziecko, był kolegą mojego brata. Miał wielki talent plastyczny, rodzice to zauważyli i posłali go do liceum plastycznego w Poznaniu. To daleko, nie mógł dojeżdżać, zamieszkał w internacie. Niestety, nie mógł tam sobie dać rady sam, taki był wychuchany przez mamę, a więc wrócił do Śremu. Uczył się tworzyć sam, również w sklepie na Poznańskiej, gdzie pracował…
Po niecałej godzinie jazdy jesteśmy w Poznaniu. Spektakl odbywa się nie budynku opery (który jest w remoncie), tylko w Auli Artis, należącej do Uniwersytetu SWPS. Jestem tu po raz pierwszy.
Po pierwszych minutach przedstawienia okazuje się, że zapowiedź lekkiego komediowego utworu, wydrukowana na zaproszeniach ŚSPT, była lekko myląca :-). Sztuka rzeczywiście należy do gatunku opery komicznej, ale lekka nie jest, to muzyka współczesna. Po przerwie na balkonie, gdzie mam miejsca, dużo miejsc pustoszeje. Mnie jednak spektakl się podoba. Było to moje pierwsze spotkanie z twórczością operową Brittena.
I jeszcze nieoczekiwana oferta, którą dzisiaj otrzymałem: kiedy na parkingu przed moim blokiem czekamy na autobus, podchodzi do mnie Hanna Grabowska, obecna szefowa, i proponuję mi… stanowisko dyrektora artystycznego Stowarzyszenia. W tym roku składa rezygnację, nie chce już być prezesem i szuka następców. Nowym prezesem miałby zostać Zbyszek Hoppe, z którym właśnie rozmawiam. Nie wiem, czy Zbyszek się zgodzi, ja na pewno nie. Nie mam do tego predyspozycji i przede wszystkim nie mam czasu, pracuję po kilkanaście godzin dziennie.
26 czerwca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Bardzo pracowity tydzień, w nocy z piątku na sobotę spałem tylko trzy godziny. Liczba tłumaczeń o połowę wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią..
27 czerwca, poniedziałek – w moim bloku na parterze ma powstać kawiarnia i cukiernia „Pan Serniczek”. Lokal z kurczakami, który tu funkcjonował jakiś czas, jednak nie dał sobie rady.
27 czerwca, poniedziałek – Spółdzielnia Mieszkaniowa podniosła czynsze. Od lipca za moje mieszkanie będę płacił 246,96 zł. Podwyżka jest niewielka, od kwietnia do czerwca płaciłem 244,84 zł, ale to już druga podwyżka w tym roku.
27 czerwca, poniedziałek – zauważyłem, że z grona moich znajomych na Facebooku usunęła mnie J. J. jest Niemką, córką już zmarłego właściciela firmy spedycyjnej w Niemczech, w której pracowałem przez pięć miesięcy 30 lat temu. Była wtedy, w 1992 roku, małą dziewczynką; kiedy dziewięć czy osiem lat temu znalazłem ją na Facebooku i zaprosiłem do grona znajomych, okazało się jednak, że mnie dobrze pamięta. Poza pierwszymi miesiącami nie pisaliśmy do siebie dużo i w końcu prawdopodobnie uznała, że utrzymywanie ze mną tej facebookowej znajomości jest już zbędne. A może były jakieś inne powody tego usunięcia…
1 lipca, piątek – tłumaczyłem dzisiaj m.in. dowód złomowania samochodu w Niemczech. Jakie tragiczne historie kryją się czasami za takimi dokumentami…
– Syn wyjechał do Niemiec i tam zmarł. Samochód zosta zezłomowany, czekają nas jeszcze sprawy spadkowe. Miał tylko 48 lat… Kto się spodziewał, że go tam Covid zabije?
1 lipca, piątek – termometr na moim bloku pokazuje 34 °C, w mieszkaniu jest 30 °C.
2 lipca, sobota – na śmietnik koło mojego bloku ktoś wyrzucił książkę „Raz, dwa, trzy i po polsku mówisz Ty!” – podręcznik języka polskiego dla ukraińskich dzieci.
2 lipca, sobota – wyjazd do Poznania na spektakl teatralny w ramach Festiwalu Malta, pierwszy od wielu lat. To również pierwszy wyjazd na przedstawienie teatralne w „Arenie”. Tylko raz, chyba w latach 80., widziałem tę najsłynniejszą halę widowiskowo-sportową w Poznaniu, w środku nigdy nie byłem. Teraz z pewnym trudem ją odnajduję; pamiętam tylko, że za parkiem Wilsona muszę skręcić w Berwińskiego a potem w Wyspiańskiego. Wreszcie widzę „Arenę”, która, w przeciwieństwie do swojego otoczenia, w ogóle się nie zmieniła przez te 30 lat (co na pewno doceniają to miłośnicy peerelowskiej architektury 🙂 ), kupuję bilet i krótko przed 12 wchodzę do budynku.
Przyjechałem dzisiaj do Poznania na przedstawienie „Cały smutek Belgii”. To właściwie trzy spektakle – trylogia, w skład której wchodzą części: „Czarny”, „Żółty” i „”Czerwony” (kolory belgijskiej flagi) w reżyserii Luka Percevala. Tytuł zaczerpnięto z powieści belgijskiego pisarza Hugona Clausa; z powieścią sztuka ma jednak niewiele wspólnego, poza tematem drugiej części – „Żółty”, która opowiada o kolaboracji niektórych Belgów z Niemcami podczas wojny.
O tym rozdziale historii Belgii z oczywistych powodów nie mówi się wiele; ten mały kraj wciśnięty miedzy Francję, Holandię i Niemcy, o młodej historii (niepodległość zawdzięcza… wybuchowi powstania listopadowego w Polsce w 1830 roku) ma jednak o wiele ciemniejsze karty w swoich dziejach. Najbardziej znane to dzieje prywatnej kolonii króla Leopolda II – Wolne Państwo Kongo, istniejące w latach 1885-1908, w którym rabunkowa gospodarka i związany z nią terror doprowadziły do śmierci milionów ludzi. Zbrodnie te zostały ujawnione głównie przez brytyjskich dziennikarzy i polityków (doprowadziło to do odebrania królowi Konga i przejęcia go przez państwo belgijskie), pierwsza część trylogii – „Czarny” – opowiada jednak o działalności amerykańskiego czarnoskórego misjonarza w Kongu, Williama Henry’ego Shepparda i jego białego towarzysza Samuela Lapsleya, który został mu przydzielony w charakterze „nadzorcy”.
W trzeciej części – „Czerwony” – przenosimy się do współczesności. Według programu „Malty” ta część opowiada o zamachach terrorystycznych dokonanych przez islamistów w 2016 roku, w istocie krąg poruszanych tu zagadnień jest o wiele szerszy – problem imigracji z krajów Trzeciego Świata, rozwoju ruchów islamistycznych w Belgii, siły przyciągania, jaką oddziałują one na młodzież.
„Cały smutek Belgii” jest sztuką bardzo dobrą, słusznie uznaną za najważniejszy punkt programu tegorocznej „Malty”. Pierwszej części można wprawdzie zarzucić dłużyzny (taki jest wstęp do „Czarnego”, o tym, jak Sheppard i Lapsley zdecydowali się wyjechać do Konga, można by opowiedzieć krócej) i niekonsekwencje (chociaż sztuka ma opowiadać o Sheppardzie, akcja koncentruje się na Lapsleyu), sceny rozgrywające się w Kongu, opisy okrucieństwa są jednak bardzo poruszające.
Jeszcze większy ładunek emocjonalny niesie „Żółty”, moim zdaniem najlepsza część trylogii. Spodobała mi się najbardziej może z tego powodu, że ma najbardziej klasyczną kompozycję – to opowieść o flamandzkiej rodzinie, której część, zafascynowana nazizmem, poszła na współpracę z Niemcami, opowieść o chłopcach, którzy u boku Niemców wyruszyli na front wschodni, i czekających na nie dziewczętach, o klęsce, ale też o sprzeciwie innych wobec Hitlera, ukrywaniu Żydówki.
„Czerwony”, mimo niezmiennie dobrej gry aktorów i bardzo dobrej scenografii, jest niestety częścią najsłabszą. Myślę, ze przyczyną tego jest rozmienienie się reżysera na drobne i chęć powiedzenia za wiele. Zamiast jedynie sygnalizować poszczególne wątki (wspomniane zamachy, ucieczka syna arabskiego emigranta do ISIS, wyjazd córki do Syrii i związanie się tam z terrorystą, współpraca arabskiego tłumacza z amerykańskimi żołnierzami) powinien skoncentrować się na jednym z nich i skupić się na jego czysto ludzkiej stronie.
Uwagi te nie przekreślają mojej ogólnie wysokiej oceny sztuki – dobrej gry aktorów, zarówno indywidualnie jak i w scenach zbiorowych (wśród aktorów są biali i czarni, w sztuce rozbrzmiewa niderlandzki, francuski, angielski, niemiecki, arabski, nawet polski), znakomita choreografia i scenografia (widzowie najbardziej zapamiętają chyba „deszcz” lejący się podczas burzy tropikalnej), wreszcie muzyki, wykonywanej we wszystkich trzech spektaklach na żywo przez jednego muzyka multiinstrumentalistę – Sama Gysela.
Najdłuższe przedstawienie teatralne w moim życiu kończy się po prawie dziesięciu godzinach, o 21.40 (między poszczególnymi częściami były oczywiście przerwy). Czeka mnie teraz nocna jazda do Śremu. W domu będę po pierwszej w nocy.
2 lipca, sobota – sobotni spektakl jest dla mnie okazją do poznania całkiem mi dotąd nieznanej części Poznania. City Park Stare Koszary, czyli kwartał złożony z apartamentowców, hotelu, sklepów, luksusowych restauracji, sprawia ogromne wrażenie – wszędzie samochody drogich marek, również stanowiska do ładowania samochodów elektrycznych. Z kolei po drugiej stronie ulicy, przy Wojskowej, trzy nowoczesne apartamentowce, w przeciwieństwie do Starych Koszar, zamknięte dla postronnych. Wszędzie czuć zamożność, to chyba jedna z najbardziej hipsterskich dzielnic Poznania.
Ciekawi są też ludzie, których spotykam na przedstawieniu. Siedzę w pierwszym rzędzie obok profesora filozofii z UAM, dużo rozmawiamy – o filozofii, Niemczech, Belgii, tłumaczeniach. Podczas przerwy zamieniam kilka słów z Lisaboą Houbrechts, belgijską reżyserką, która w przyszłym roku na Malcie zamierza wystawić operę „Nazywam się Czerwień” według Orhana Pamuka.
3 lipca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 40 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
4 lipca, poniedziałek – dowiedziałem się, że moja sąsiadka, której nie widziałem od śmierci jej męża w kwietniu, od tego czasu przebywa w szpitalu psychiatrycznym z powodu choroby Alzheimera. Wiadomość mnie zaskoczyła; nie wiedziałem, że choruje. Od kwietnia mieszkanie stoi puste, przychodzi tylko syn podlewać kwiaty.
– Może chce pan jednego? – zaproponował mi dzisiaj, odwiedzając mnie. – Ojciec był takim ogrodnikiem, lubił kwiaty…
– Nie, dziękuję, nie mam ręki do kwiatów.
5 lipca, wtorek – na obiad wziąłem dzisiaj pizzę z „Tropicany”, która właśnie ogłosiła dwutygodniowy rabat 50 procent na pizze i makarony. W pizzerii bardzo tłoczno, musiałem czekać 45 minut.
6 lipca, środa – rozliczenie czerwca. Dochód z tłumaczeń na poziomie przed epidemią
7 lipca, czwartek – sąsiedzi wywiesili ogłoszenia o zaginięciu ich kota. Kot często spacerował po naszej klatce (w domu miał było za mało miejsca), ale był bardzo płochliwy, nie pozwalał nikomu poza właścicielami zbliżyć się do siebie. W końcu sam wyszedł z bloku, albo ktoś go wypłoszył i przepadł. Mam nadzieję, że się znajdzie. Jego nieufność do ludzi i jednocześnie niezdolność do samodzielnej egzystencji dają mu małe szanse przeżycia. Nawet jeśli ktoś będzie chciał go przygarnąć, nie pozwoli się złapać.
7 lipca, czwartek – to już trzecia pizza z rzędu zamówiona w „Tropicanie”. Chyba na tym poprzestanę, trzeba zdrowiej się odżywiać.
8 lipca, piątek – wczorajsza informacja o zaginięciu kota sąsiadów okazała się fałszywa. Zaginął inny kot, na zdjęciu podobny do tego z naszego bloku, i też płochliwy. „Naszego” kota dzisiaj znowu spotkałem na klatce; jak zwykle z napięciem i nieufnie wpatrywał się we mnie.
8 lipca, piątek – w „Biedronce” spotkałem dzisiaj M. z żoną. Zachwyceni opowiadali mi o swoim wyjeździe do Cieplic i zwiedzaniu okolic Jeleniej Góry. A jakie tanie bilety! Za pociąg z Czempinia do Cieplic zapłacili mniej niż znajomemu za podwiezienie na stację do Czempinia; jako emeryci do Karpacza mogli pojechać autobusem za darmo. Emerytura dobrze służy obojgu.
8 lipca, piątek – skończyłem lekturę „SS – czarnej gwardii Hitlera” Karola Grünberga. Książka wydana w 1985 roku w ogromnym nakładzie 110 tys. egzemplarzy, które na pewno rozeszły się na pniu, chociaż to książka naukowa. Dużo wtrętów ideologicznych, jak to w czasach PRL, ale na ogół książka rzetelnie napisana. Jak zauważył autor w przedmowie, literatura popularna, wspomnieniowa poświęcona  terrorowi hitlerowskiemu jest ogromna, z naukowymi, przekrojowymi monografiami jest już gorzej.
8 lipca, piątek – na Kulturze 2 obejrzałem „Bruneta wieczorową porą” Barei. Fabuła filmu absurdalna i nieprawdopodobna jak w „Misiu”, film jest jednak lepszy od „Misia”, jest bardziej uporządkowany, ma przejrzystszą konstrukcję.
9 lipca sobota – wyjazd do Poznania na wystawę „Rękodzielni. Opowieści o poznańskim rzemiośle” w Galerii Śluza w Poznaniu i towarzyszące jej panele dyskusyjne.
Panele mają rozpocząć się o 16, ja jednak wyjeżdżam już o 6.30; chcę wziąć udział również w warsztatach „Język wody” w Zamku Cesarskim, które na stronie Zamku są zapowiadane jako „warsztaty storytellingu o Warcie dla dzieci, dorosłych i seniorów”, prowadzone przez dwóch Hiszpanów: Diega Gutierreza Valladaresa i Roberta Niño Betancourta. Zapowiedź jest myląca – zaplanowane na trzy godziny, lecz trwające krótko ponad dwie godziny warsztaty są głównie dla dzieci, nie dowiadujemy się dużo o ekologii rzeki, zamiast tego wspólnie z dziećmi (oprócz nich i ich mam jest nas tylko dwoje dorosłych) rysujemy i opowiadamy historie wynikające z rysunków; na koniec wylewamy wodę przyniesioną z Warty w zamkowym ogrodzie.
Po warsztatach zaglądam jeszcze do Galerii Miejskiej „Arsenał” (wystawa „Niewidoczne wyspy” Natalii Czarcińskiej i Doroty Tarnowskiej-Urbanik”, niestety niewarta omówienia), potem przejeżdżam do Galerii „Śluza” w Bramie Poznania.
*
W Galerii „Śluza” widziałem już wiele wystaw poświęconych Poznaniowi, zarówno jego przeszłości jak i teraźniejszości. Często teraźniejszość i przeszłość się w nich łączą i tak jest z obecną wystawą poświęconą poznańskiemu rzemiosłu. Informacje historyczne na wystawie sięgają aż średniowiecza, dowiadujemy się o dawnych warsztatach, kwartałach zamieszkanych przez rzemieślników, których historia zachowała się w nazwach ulic (Szewska, Ślusarska, Garbary itp.), o relacjach między mistrzami, czeladnikami i uczniami w dawnych wiekach. Informacje te są wprawdzie dość skrótowe, wystawa koncentruje się dziesięciu współczesnych zakładach rzemieślniczych różnych branż, które historią sięgają dziesiątek lat wstecz, niektóre zostały założone pod koniec XIX wieku; są wśród nich tak rzadkie obecnie zawody jak lutnik, introligator, krawiec miarowy (nie mylić ze zwykłym krawiectwem).
Wystawa jest dobrze przygotowana, z dużą liczbą multimediów (niestety nie wszystkie działają), w słuchawkach lub na ekranach monitorów można wysłuchać opowieści o rodzinnych zakładach; do tego fotografie, dokumenty, opisy. Historia pokazana przez konkret, losy zwykłych ludzi, była dla mnie zawsze bardziej interesująca niż ogólne syntezy.
Po godz. 16 w sali Bramy Poznania rozpoczyna się spotkanie (miało odbyć się na zewnątrz, przed wejściem do Galerii, pogoda jest jednak zbyt niepewna). O swojej pracy opowiadają Marek Staniszewski, właściciel pracowni szycia kołder przy Roosevelta 5 (miejscu zamieszkania powieściowych Borejków z „Jeżycjady” Małgorzaty Musierowicz), Patrycja Kamińska, fryzjerka, i Janusz Bilicki, zegarmistrz. Padają anegdoty i ogólniejsze refleksje, Marek Staniszewski opowiada na przykład o kłopotach, jakie ma z wycieczkami dzieci, które w kamienicy szukają śladów bohaterów cyklu (jego pracownia została też uwieczniona w powieściach Musierowicz), Patrycja Kamińska koncentruje się na opowieściach o swoich przodkach, którzy zaczynali jeszcze podczas zaborów w Berlinie), Janusz Bilicki, który takich tradycji rodzinnych nie ma, opowiada przede wszystkim o historii zegarmistrzostwa, o zegarze na wieży ratusza w Poznaniu, o poznańskich koziołkach.
Jak można się spodziewać, w rozmowach co chwila przewija się temat perspektyw rzemiosła – czy rzemiosło przetrwa w dobie masowej produkcji przemysłowej? Liczba zakładów rzemieślniczych ciągle spada. Perspektywy wyglądają minorowo; z drugiej strony pamiętam podobne dyskusje z lat 80., nawet 70. – od dawna prognozuje się upadek rzemiosła. Na pewno nie grozi to zakładom fryzjerskim i kosmetycznym, a innym? Potrafiły przetrwać i myślę, że przetrwają te, które potrafiły znaleźć jakąś niszę, przyciągnąć klientów – jakością usług, ofertą, nawet bardzo specjalistycznymi usługami jak naprawa starych zegarów przez Janusza Bilickiego.
Po godzinie 18 zaczyna się drugie spotkanie – z Katarzyną Chudyńską-Szuchnik z Muzeum Warszawskiej Pragi, autorką książki „Zręczni”, o praskim rzemiośle. Chociaż przez  cztery lata studiowałem i mieszkałem w Warszawie, Pragi nie znam dobrze, zresztą przez te lata dzielnica z pewnością się zmieniła. W dyskusji pytam o specyfikę praskiego rzemiosła, czym różni się od tego z lewobrzeżnej Warszawy. Dużo też rozmawiamy o Wiechu, czy jego obraz Pragi jest wiarygodny, czy jest tam dużo przerysowań. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę miał jeszcze okazję poznać bliżej Warszawę – tej z lat 80. już nie ma…
Spotkanie kończy się około godz. 19.30. Brama Galerii „Śluza” jest już zamknięta, muszę wiec wyjść głównym wyjściem na Śródkę i przez most Biskupa Jordana powrócić na Ostrów Tumski, gdzie stoi zaparkowany mój rower. W Śremie będę o wpół do jedenastej.
10 lipca, niedziela – rozmowa telefoniczna ze szwagrem. Zaprasza mnie latem do Rudy Śląskiej, ale na pewno nie pojadę. Od poniedziałku do piątku pracuję i nie ma sensu jechać tylko na weekend, zwłaszcza że prawie całą sobotę spędziłbym na jeździe tam i prawie całą niedzielę na powrocie. Może spotkamy się na święta.
Szwagier wciąż ma kłopoty ze zdrowiem; nie może już dużo chodzić. Mówi, że praca na kopalni zniszczyła mu kręgosłup. Lekarze proponują operację, ale możliwy termin w NFZ to dopiero marzec, a prywatnie operacja kosztowałaby 50 tysięcy zł.
Przesłał mi też zdjęcia kapliczki poświęconej mojej siostrze Urszuli, którą ustawił na swojej działce. Na grób Urszuli chodzi trzy razy dziennie.
10 lipca, niedziela – obejrzałem „Apocalypto” Mela Gibsona; to pierwszy film od kilku lat, który obejrzałem na DVD. Pamiętam, że bardzo chciałem go zobaczyć tuż po premierze w 2006 roku, ale dopiero teraz się udało. Film bardzo dobry, chociaż ukazany w nim obraz cywilizacji Majów to uproszczenie, synteza setek lat historii tego ludu na przestrzeni kilku dni. To tak, jak gdyby ktoś chciał zrealizować historyczny film przygodowy, którego akcja rozgrywa się w ciągu trzech dni w Polsce, a realia wziął częściowo ze średniowiecza, częściowo wojen szwedzkich, częściowo XIX wieku.
Oskarżenia Gibsona o rasizm są bzdurne i wynikają z poprawności politycznej. Katolicki światopogląd reżysera z pewnością wpłynął jednak na scenariusz, co widoczne jest w ostatnich scenach – hiszpańscy konkwistadorzy ratują krwiożerczych Majów przed nimi samymi.
10 lipca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 20 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
11 lipca, poniedziałek – wizyta klientki. Nie przyszła z tekstem do tłumaczenia, tylko aby… podziękować mi za wpisy na blogu.
– Jestem pana fanką, regularnie czytam w niedziele pana relacje. Jest pan naszą chlubą! A tu tabliczka czekolady w podzięce.
11 lipca, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem „Tulipanową gorączkę”. Film zebrał negatywne recenzje, jego fabuła rzeczywiście ociera się o kicz (w wydaniu historycznego romansu), obejrzałem go jednak do końca z zaciekawieniem. Przypomniała mi się „Martwa natura z wędzidłem” Herberta.
12 lipca, wtorek – wizyta klientki odbierającej tłumaczenie.
– Czy mogę prosić o długopis? Ale tak na zawsze. Muszę coś wypełnić w ZUS-ie.
Po raz pierwszy ktoś mnie poprosił o długopis „na zawsze”.
12 lipca, wtorek – na Kulturze 2 obejrzałem włoski film „Zwariować ze szczęścia” – historię dwóch niezrównoważonych psychicznie kobiet, pełen ciepła komediodramat. Film dobry, chociaż życie wygląda przecież inaczej… W moim prawie 60-letnim życiu spotkałem dużo osób z zaburzeniami psychicznymi; choroba przeważnie je niszczy, upadla, nie uwzniośla, jak chcą artyści.
14 lipca, czwartek – skończyłem lekturę „Dziejów myśli Kopernikowskiej” Tadeusza Przypkowskiego. Książka wydana przez Wydawnictwo MON (!) w 1954 roku, a więc pełna inwektyw pod adresem sił kościelnej reakcji, kapitalizmu, w popularnej formie podaje też jednak ciekawe informacje o życiu astronoma, sporze pomiędzy zwolennikami modelu heliocentrycznego i geocentrycznego. Ciekawe, że autor był historykiem sztuki (specjalistą od zegarów słonecznych), nie historykiem nauki.
15 lipca, piątek – dzisiaj ostatni dzień dwutygodniowej promocji na pizze w „Tropicanie” i moja szósta pizza zjedzona w tym czasie. Mam nadzieję, ze nie skończy się to kłopotami ze zdrowiem – ostre potrawy szkodzą moim nerkom, a dzisiaj już odczuwałem bóle w tej okolicy.
16 lipca, sobota – wyjazd na festiwal w Jarocinie. I znowu nie jestem na żadnym koncercie festiwalu, bardziej interesuje mnie atmosfera miejsca i wydarzenia – oraz imprezy towarzyszące.
W Jarocinie jestem już po dziewiątej. Spichlerz Polskiego Rocka jest jeszcze zamknięty, rynek w Jarocinie, podobnie jak w Poznaniu, jest cały rozkopany, kieruję się więc do parku Radolińskich, gdzie po nocnym piątkowym koncercie powoli budzi się festiwalowe życie.
W parku kończy się właśnie ParkRun – bieg na 5 km. Przy amfiteatrze nie ma jeszcze dużo ludzi, dopiero rozkładają się stoiska; są wśród nich mobilne kawiarnie, giełda winyli i płyt CD; główną rolę wokół amfiteatru odgrywa jednak nie muzyka, tylko… książki. Jedna ze stref, przeznaczona dla dzieci, nosi nazwę „Mała książka – wielki człowiek”, książki dla dzieci czytają też muzycy na scenie amfiteatru. Biblioteka w Jarocinie ma również stoisko z koszulkami i festiwalowymi gadżetami, obok niego jest zaimprowizowana czytelnia. Jak co roku działa też „Żywa biblioteka”, czyli możliwość porozmawiania z różnymi ludźmi (jest wśród nich ksiądz, policjantka, ale też gej, amazonka…). Najwięcej czasu spędzam w festiwalowej czytelni na lekturze dzisiejszego „Plusa Minusa”. Kiedyś czytałem regularnie ten dodatek kulturalny do „Rzeczpospolitej”, dawno do niego nie zaglądałem, teraz jest chyba wydawany oddzielnie, obok głównego wydania gazety.
*
O godz. 12.30 rozpoczyna się pierwsza impreza, na którą przyjechałem do  Jarocina – spotkanie z zespołem anarchopunkowym „Włochaty”. Kiedy w południe wchodzę do Spichlerza Polskiego Rocka, w lokalu jest już mnóstwo ludzi, prawie wszyscy ubrani na czarno, w punkowych koszulkach, wyróżniam się moją jasną bluzą, wszędzie gwar i harmider, nie ma już miejsc na sali, siadam więc na dostawionym krześle… na scenie, tuż obok foteli, na których niedługo zasiądą muzycy.
Trwające niecałą godzinę spotkanie niestety nie jest udane, co w dużej części jest winą prowadzącej. Chociaż na początku zapowiada możliwość zadawania przez publiczność, okazji takiej nie ma. Gorzej, że prowadząca zagaduje też muzyków, nie pozwalając im na dłuższe wypowiedzi, przez większą część spotkania mówi sama.
Szkoda, bo chętnie porozmawiałbym z członkami zespołu, przede wszystkim o tekstach ich piosenek i ideologii anarchizmu. Czy negowanie państwa, odrzucanie służby wojskowej w obliczu wojny na Ukrainie, rosyjskiego zagrożenia jest rozsądne? Anarchizm jest utopią i to utopią niebezpieczną, mogącą przynieść bardzo negatywne skutki…
*
O wiele ciekawsze jest drugie spotkanie – z członkami zespołu Sztywny Pal Azji, które zaczyna się o godz. 14. Tym razem na szczęście prowadzący od razu oddają głos publiczności; jak mówią, zespół jest tak znany, że nie trzeba go przedstawiać, lepiej pozwolić na rozmowę fanom.
Pierwsze pytanie pada oczywiście o nazwę, która może wywoływać różne skojarzenia  :-). Według Jarosława Kisińskiego, lidera zespołu, to jednak tylko „dadaizm”, zabawa słowem; w latach 80. takie szokujące nazwy zespołów rockowych były zresztą czymś normalnym.
Dużo rozmawiamy o latach 80., z którego to czasu pochodzą największe przeboje zespołu. Ja też zadaję pytanie dotyczące tego okresu:
– Jest dość powszechne przekonanie, że boom na muzykę rockową w tamtym czasie był wywołany przez komunistyczną władzę, która chciała skanalizować niezadowolenie młodzieży, że muzyka ta była sterowana. Dotyczy to wprawdzie bardziej pierwszej połowy lat 80., czasu stanu wojennego, a wy zaczynaliście w drugiej połowie. Czy zgodzilibyście się z tym? Jakie macie wspomnienia z tych lat?
– Mam bardzo dobre wspomnienia – odpowiada Jarosław Kisińński – to czas mojej młodości…
– Na pewno nie byliśmy sterowani – dodaje Leszek Nowak. – W swoich piosenkach wyrażaliśmy to, co chcieliśmy.
Spotkanie staje się coraz ciekawsze. Ponieważ Jarosław Kisiński cały czas podczas spotkania trzyma gitarę, ktoś prosi o zaśpiewanie piosenki. Zespół spełnia prośbę, śpiewając prawie a cappella (tylko przy akompaniamencie gitary, rolę perkusji spełniają stoliki i szklanka, w które uderzają) piosenkę „Rock’and’rollowy robak”. W dzisiejszym spotkaniu gitara pełni jednak jeszcze jedną, ważniejszą rolę – jest darem przekazywanym przez zespół do muzeum Spichlerza Polskiego Rocka. Być może zobaczę ją jako eksponat przy mojej następnej wizycie w muzeum – i przypomnę sobie, w jakich okolicznościach tu trafiła.
Na koncertach, które zaczynają się o 15, już nie zostanę. Wracam do Śremu, niestety przy silnym północno-zachodnim wietrze, za Książem zmoczy mnie też deszcz.
16 lipca, sobota – po powrocie z Jarocina na Historii 2 obejrzałem „Winnetou część 1 – Złoto Apaczów”. Pamiętam z lat 70. ironiczne uwagi o niemiecko-jugosłowiańskich westernach, o Indianach mówiących po niemiecku, film jednak podobał mi się. Po prawie 60. latach od premiery trąci myszką, ale przecież to samo można powiedzieć o jego literackim pierwowzorze.
17 lipca, niedziela – na Kulturze 2 obejrzałem „Sabrinę” Sydneya Pollacka z 1995 roku, remake filmu Billy Wildera z 1954 roku. Po raz pierwszy widziałem go na DVD ok. 20 lat temu; pamiętam, że niezbyt mi się wtedy podobał. Teraz wrażenie było o wiele lepsze, chociaż zwróciłem uwagę na jedną rzecz. W filmie z 1995 roku, którego akcja rozgrywa się w latach 90., aktorzy mówią i zachowują się jak w filmach z lat 50. czy nawet 40., film ma estetykę tamtych lat. Przy tym filmu nie można nazwać pastiszem. Czy było to nieświadome zbytnie zasugerowanie się oryginałem, czy też świadomy wybór twórców?
17 lipca, niedziela – podczas porannej mszy w moim kościele, tuż przed Eucharystią, zasłabła starsza kobieta. Wierni, m.in. mój dawny kolega, wynieśli ją na zewnątrz. Na szczęście chyba nie było to nic poważnego, nie wzywano karetki.
Przed godz. 14, wracając z obiadem z „Tropicany”, natknąłem się na samochód straży pożarnej, pogotowia i radiowóz koło bloku przy 1 Maja. Media podały później, że mieszkający samotnie starszy mężczyzna spadł z wózka inwalidzkiego i nie mógł się podnieść. Na szczęście jego wołania o pomoc usłyszała osoba, która dostarcza mu posiłki, i wezwała pomoc.
17 lipca, niedziela – podsumowanie tygodnia – liczba tłumaczeń o połowę wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią. W nocy z czwartku na piątek i z piątku na sobotę spałem tylko po cztery godziny. Nie mogłem spać, więc w nocy wstawałem i odrabiałem zaległości tłumaczeniowe.
18 lipca, poniedziałek – po prawie 20 latach zmieniłem tablicę reklamową mojej firmy przy wejściu do bloku. To był najwyższy czas – stara tablica już się łuszczyła i nie wyglądała ładnie. Koszt nie był wysoki – 190 zł netto.
18 lipca, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem „Zakochaną Jane”, opowieść o młodzieńczych latach Jana Austen. Chociaż jestem też anglistą, w ogóle nie znam jej twórczości. W „Słonku” widziałem chyba tylko dwie adaptacje jej powieści – „Rozważną i romantyczną” i „Emmę”; nie jestem pewien, czy oglądałem „Dumę i uprzedzenie”, w każdym razie wszystkie te filmy średnio mi się podobały. Jako mężczyzna mam inne zainteresowania :-). „Zakochana Jane” jest inna, bardziej autentyczna, opowiada o prawdziwym życiu pisarki.
19 lipca, wtorek – jak co roku czyszczenie dywanu i tapicerki mebli. Zapłaciłem 180 zł – niewiele. Kiedyś zajmował się tym mój znajomy Piotr Bajor, niestety zmarł w ubiegłym roku na nowotwór, do którego przyplątał się Covid. Mimo naszych wysiłków, zbiórki pieniędzy, nie udało się go uratować.
19 lipca, wtorek – na Kulturze 2 obejrzałem „Goodbye Berlin”, czyli całkiem inne niemieckie kino, do którego jestem przyzwyczajony. Opowieść o wędrówce dwóch nastolatków skradzioną ładą przez byłą NRD bardzo dobra, kawał brutalnego, ale też wzruszającego, trzymającego w napięciu kina.
20 lipca, środa – w „Gazecie Wyborczej” burzę wywołały dzisiaj słowa Olgi Tokarczuk „Literatura nie jest dla idiotów”, wygłoszone podczas festiwalu Góry Literatury. Mój głos w dyskusji na profilu gazety na Facebooku:
„„Literatura nie jest dla idiotów” jest po pierwsze zdaniem obraźliwym i nie powinno być wypowiedziane przez pisarkę. Po drugie zdanie to jest nieprawdziwe, bo przecież istnieją różne literatury. Jest literatura wysoka i jest literatura popularna. Jedni czytają „Czarodziejską górę”, inni kryminały Mroza, jeszcze inni Barbarę Cartland. Tak więc literatura, różna literatura, jest dla wszystkich.
Tokarczuk miała na myśli, że wielu nie jest w stanie zrozumieć jej książek, tak samo jak „Czarodziejskiej góry” i całej literatury wysokiej. To prawda. Ale jest też prawdą, że grupa ta stanowi większość społeczeństwa (każdego społeczeństwa, nie tylko polskiego). Dlaczego Tokarczuk idiotami nazywa ludzi, którzy nie rozumieją jej książek? Ci ludzie odgrywają ważną rolę też w życiu Tokarczuk – pracują w fabrykach produkujących rzeczy, które pisarka kupuje, są sprzedawczyniami w sklepach, w których robi zakupy, naprawiają rzeczy, które się popsują w jej domu. Bez nich społeczeństwo nie mogłoby funkcjonować”.
20 lipca, środa – na Kulturze 2 obejrzałem belgijski film „Ósmy dzień”, przejmującą opowieść o spotkaniu biznesmena z młodym mężczyzną chorym na zespół Downa. Początkowo myślałem, że to charakteryzacja, w filmie wystąpili jednak rzeczywiście aktorzy z zespołem Downa. Tak więc od soboty do środy codziennie udało mi się obejrzeć dobry film – co dobrze świadczy o polskiej telewizji publicznej. 🙂
21 lipca, czwartek – z samego rana zawiozłem tłumaczenie do Urzędu Stanu Cywilnego. Wreszcie jest wolny dostęp do urzędu, urzędniczki nie przyjmują już interesantów za plastykową szybą przy wejściu.
21 lipca, czwartek – upadek z roweru na Jezioranach. Nic poważnego mi się nie stało z wyjątkiem palucha u stopy, który boli jeszcze kilka godzin po upadku. Czy jest złamany? Chcę pójść na pogotowie w szpitalu, ale w końcu rezygnuję. To jednak chyba nie złamanie.
21 lipca, czwartek – Kórnik był dzisiaj najgorętszym miejscem w Polsce – 37,9 °C. Termometr na moim bloku też wskazywał około 37 °C, ale nie jest bardzo dokładny.
21 lipca, czwartek – na Facebooku nawiązałem kontakt z J., dawnym kolegą z podstawówki, a właściwie z podwórka. Nie byliśmy w jednej klasie, J. jest trzy lata młodszy ode mnie, często jednak się spotykaliśmy na ulicy Izabeli, Czartoryskich w Puławach. Na Facebooku J. deklaruje, że pracował w Zakładach Azotowych, a teraz jest….redaktorem naczelnym w wydawnictwie komiksowym. Nie wiem, na ile poważnie można traktować te wiadomości. Na swoim profilu J. zamieszcza dużo postów, ale lajków i komentarzy pod nimi niewiele.
22 lipca, piątek – w przerwie obiadowej pojechałem jednak do szpitala na SOR, paluch u prawej stopy nie przestaje boleć.
– Nie, to nie złamanie, może pan poruszać palcem. To stłuczenie. Siniak zejdzie za jakieś dwa tygodnie.
22 lipca, piątek – na Kulturze obejrzałem „Rozmowy kontrolowane”. Film ma przejrzystszą konstrukcję od „Misia”, jest jednak gorszy, mniej śmieszy, chyba nie przetrwał próby czasu.
23 lipca, sobota – jak co roku wyjazd na na Gostkon, czyli Gostyński Festiwal Fantastyki. Impreza zaczyna się już o 10; mnie, jak zwykle, najbardziej interesują wykłady, które startują o 12, oraz panel lemologiczny wieczorem.
Pogoda trochę popsuła szyki organizatorom, którzy część imprez zaplanowali na zewnątrz, przed Gostyńskim Ośrodkiem Kultury „Hutnik”, w którym odbywa się festiwal. Po godzinie 11 nad miastem słychać grzmoty i zaczyna się ulewa, która równie mnie zmoczy w drodze, już w samym mieście, niedaleko celu. Po południu na szczęście się wypogodzi, dojdą do skutku zajęcia plastyczne dla dzieci, a zapowiedziana czytelnia komiksów otworzy swoje podwoje w podstawionym bibliobusie, czyli specjalnym samochodzie biblioteki.
Ja wprawdzie przyjechałem przede wszystkim na wykłady, które odbędą się wewnątrz, w budynku „Hutnika”. Będę na wszystkich czterech: studentka filmoznawstwa Agnieszka Furmann opowiada o „Narracji klasycznej w filmie Czarnoksiężnik z Oz”, Hanna Henzel omawia temat „Granie w gry fabularne a psychika”, Krzysztof Jagiełło prezentuje „Rzecz o kolczudze”, bardzo ważnym elemencie dawnego uzbrojenia, a Marcin Radczyk w wykładzie „Symulacja i rozrywka” omawia planszowe gry wojenne.
RPG i  gry planszowe niezbyt mnie interesują; ciekawe są za to wykłady na temat narracji filmowej i historii kolczugi. W czerwcu obchodziliśmy setną rocznicę urodzin Judy Garland, z tej okazji TVP Kultura wyemitowała poświęcony jej film biograficzny „Judy” z Renée Zellweger, który też widziałem. Korzystam z okazji, aby spytać prelegentkę o wiarygodność przedstawienia amerykańskiej gwiazdy w tym filmie (Agnieszka Furmann filmu nie widziała, ale potwierdza traumatyczne doświadczenia Judy w dzieciństwie w związku z jej lansowaniem przez Hollywood); „Czarnoksiężnik z Oz” na wykładzie jest jednak tylko ilustracją, rozmawiamy o rzeczach ogólniejszych – o narracji klasycznej w filmie, kiedy dominowała ona w kinie i czym się różni od kina późniejszego, o stylu zerowym, o którym dotychczas nie słyszałem. Przypomina mi to rozróżnienie, którego kiedyś dokonał znany satyryk.
– Jeszcze na studiach czytałem książkę „W zasadzie tak” Jacka Fedorowicza. Jeden z rozdziałów poświęcił on kinu i oglądających film podzielił na kinomanów i filmoznawców. Kinomani chodzą do kina, aby się wzruszyć, oglądają tylko takie filmy, o których wiedzą, że im się spodobają; filmoznawcy natomiast chcą natomiast zdobywać i poszerzać swoją wiedzę o filmach, oglądają również takie filmy, które ich zdaniem nie mają wartości, ale mimo to chcą je zobaczyć, aby się zorientować. Mamy tu więc do czynienia z przeciwstawieniem bezkrytycznego i krytycznego, refleksyjnego stosunku do sztuki filmowej…
Mam też uwagę o scenariuszach filmowych.
– Powiedziała pani, że mimo dobrego scenariusza film może być nieudany, ale aby film był dobry, wymaga dobrego scenariusza. Przypomniały mi się dwa filmy z czasów PRL – „Rejs” i „Miś”. Oba moim zdaniem mają bardzo złe scenariusze, pełne niekonsekwencji, są raczej zbiorami gagów, nie opowiedzeniem jakiejś sensownej historii, pomimo to odniosły wielki sukces, są filmami kultowymi. Zaprzeczałoby to więc pani twierdzeniu.
– To filmy w PRL, nie wiem, czy młode pokolenie jest w stanie je zrozumieć…
W wykładzie poświęconym kolczudze Krzysztof Jagiełło opowiada o budowie i historii tego bardzo kiedyś rozpowszechnionego zamiennika zbroi płytowej. Okazuje się, że kolczugi datują się już z IV lub V wieku przed naszą erą, Rzymianie przejęli je od Celtów. Interesuje mnie materiał, z którego wykonywano kolczugi – była to stal. To stal ma tak długi rodowód?
– Tak – odpowiada Krzysztof Jagiełło. – Obecnie kojarzymy stal ze współczesnym materiałem, ale wytapiano ją już w starożytności.
Rozmawiamy też między innymi o stali damasceńskiej, dlaczego zyskała sobie taką sławę i jaka była technologia jej produkcji.
Oba wykłady są interesujące, niestety na obu frekwencja wynosi tylko po kilka osób. Więcej osób przyszło na wykłady o RPG i grach planszowych, co, biorąc pod uwagę zainteresowania fanów fantasy, jest zrozumiałe – jak i w ubiegłym roku przeznaczona na gry planszowe sala widowiskowa „Hutnika” jest zapełniona młodymi ludźmi, którzy oddają się swojej pasji. Dzieci z rodzicami układają też klocki Lego, w innych pomieszczeniach odbywają się warsztaty komiksowe i z robotyki, ale tam nie zaglądam.
*
Na godz. 16 zaplanowano warsztat pisarski prowadzony przez pisarza Bartłomieja Sztobryna. Czy w ciągu godzinnego spotkania ktoś, kto chce zostać pisarzem, może dowiedzieć się czegoś wartościowego? Bartłomiej Sztorbryn podkreśla konieczność pielęgnowania w sobie pasji, wyznaczania celów w postaci pisania a przykład stu słów dziennie, kończenia rozpoczętych projektów, niezrażania się przeciwnościami. Wszystkie te rady są słuszne, ale mają charakter uniwersalny; odnoszą się nie tylko do przyszłych pisarzy, lecz każdego, kto chce osiągnąć w życiu sukces, na przykład założyć własną firmę.
*
Wreszcie o godz. 18 ostatni punkt programu, dla którego przyjechałem do Gostynia – panel lemologiczny prowadzony, jak w ubiegłym roku, przez pisarza i historyka Adama Podlewskiego. Długi tytuł panelu: „Lem: Polak, Żyd czy kosmita? Między Lwowem a Krakowem. Tożsamość w dobie lotów na Marsa. Nerdzi czy normicy: dla kogo Lem?” odzwierciedla bardzo szeroki przekrój zagadnień, z którymi podczas rozmowy usiłujemy się zmierzyć.
Sprawa jest rzeczywiście interesująca. O żydowskości Lema dowiedziałem się stosunkowo niedawno. Podczas jednego ze spektakli Krakowskiego Salonu Poezji Anny Dymnej kilka lat temu, poświęconego twórczości Mariana Hemara, przedstawiający wprowadzenie do spektaklu prof. Wiesław Ratajczak wspomniał, że Hemar i Lem byli kuzynami. Lem był Żydem, a jego przodkowie pisali się „Lehm”? Było to dla nie wtedy dużym zaskoczeniem, chociaż wydawało mi się, że dość dużo wiem o życiu pisarza, który odegrał tak ważną rolę w moim dzieciństwie i młodości.
Jak bardzo jest widoczna żydowskość Lema dla jego twórczości? Podczas panelu rozmawiamy o „Szpitalu przemienienia”, scenach z „Edenu”, które mogą przywoływać holocaust – tropy te, jeśli w ogóle istnieją, są głęboko ukryte w utworach pisarza, ja zacząłem zwracać na nie uwagę dopiero po lekturze biografii „Lem. Życie nie z tej ziemi” Wojciecha Orlińskiego.
W dyskusji zahaczamy też o mnóstwo innych zagadnień, między innymi szanse na kolejne ekranizacje jego dzieł. Czy Lem zdoła kiedyś zainteresować Hollywood, czy przeżyje swój revival, jak przeżył go Philip K. Dick? Czy umieszczanie jego książek na liście lektur, czyli zmuszanie uczniów do czytania Lema, ma sens? Na koniec spotkania gostyńska biblioteka może się pochwalić rezultatami swojej akcji propagowania twórczości pisarza w wioskach gminy, po których jeździł „lemobus”.
Panel jest z pewnością udany, ciekawszy niż rok temu, również dzięki uczestnikom, którzy mają dużą wiedzę na temat Lema i wiedzę ogólną – o science fiction, literaturze, kulturze. Spotkanie kończymy optymistycznym akcentem: miejmy nadzieję na powrót Lema do powszechnej świadomości odbiorców kultury, również kultury popularnej; może przyczynić się do tego również opracowywana obecnie gra „Niezwyciężony”, której premierę przewidziano na przyszły rok.
Panel kończy się  po godz. 20, czeka mnie teraz powrót do Śremu. W domu będę o 22, tuż przed blokiem słyszę dziesięć uderzeń zegara kościoła Mądrości Bożej w parku na Jezioranach.
24 lipca, niedziela – wczoraj Kórnik odwiedził Jarosław Kaczyński. Kiedy dzień wcześniej dowiedziałem się o planowanej wizycie, też zastanawiałem się nad wyjazdem do Kórnika, później dowiedziałem się jednak, że spotkanie (w hotelu „Daglezja”) ma charakter zamknięty.
Dzisiaj w „Tygodniu Ziemi Śremskiej” przeczytałem relację ze spotkania, a właściwie z protestów demonstrujących przed hotelem przeciwników Kaczyńskiego. Mój komentarz na profilu „Tygodnia” na Facebooku:
„Większość z tych protestujących przyjechała chyba z innych miejscowości, może również ze Śremu, nie byli z Kórnika.
Byłem świadkiem podobnego zachowania rok temu podczas festiwalu w Jarocinie – było to wewnątrz, na spotkaniu z muzykami z zespołu Dezerter w Spichlerzu Polskiego Rocka, nie było to więc tak medialne, nie rzucało się tak w oczy jak tu w Kórniku, na ulicy. I wtedy tego nie pochwalałem, nie pochwalam i teraz.
Krzyczenie „j…ć PiS”, „wyp…ć” to bardzo złe metody debaty politycznej i świadczy tylko o frustracji krzyczących. Dobrą metodą na obalenie rządu PiS-u jest zjednoczenie się i zaproponowanie sensownego programu, nie wykrzykiwanie wulgaryzmów”.
24 lipca, niedziela – na Kulturze 2 obejrzałem francuski film „Na zawsze razem”. Poprawność polityczna dopuściła pokazanie zamachu terrorystycznego w centrum Paryża, ale już nie pozwoliła na pokazanie, kim prawdopodobnie byli ci zamachowcy. Ta sama poprawność nakazała jednocześnie, aby dyrektorem sierocińca był Murzyn, o przepraszam – czarny.
Oprócz kilku ostatnich minut (ukazujących wyjazd dwojga bohaterów na turniej w Wimbledonie) film niewart uwagi.
24 lipca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 10 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
25 lipca, poniedziałek – na Historii 2 obejrzałem „Winnetou część II – Ostatnich renegatów”. Wrażenia jak z pierwszej części: całkiem sprawnie zrealizowany niemiecki western z początku lat 60.
26 lipca, wtorek – wczoraj Rada Języka Polskiego wydala opinię w sprawie kontrowersyjnej i ważnej dla wszystkich pracujących z językiem i interesujących się kwestiami poprawności językowej: na Ukrainie, czy w Ukrainie? Rada uznaje obie wersje za poprawne, ale zachęca do stosowania „w Ukrainie”, zwłaszcza w języku oficjalnym. Link do opinii zamieściłem w mojej grupie tłumaczy na Facebooku, dzisiaj zamieściłem też mój komentarz pod postem.
„Dziwi mnie to, że tradycjonaliści bronią w tej dyskusji tradycji, którą ma tylko około 200 lat, a sprzeciwiają się tradycji o wiele starszej. Dopiero w XIX wieku „na Ukrainie”, „na Litwie” itp. wyparły starsze formy „w Ukrainie”, „w Litwie”.
W pamiętnikach Paska czytamy:
„Roku pańskiego 1658 król z jednym wojskiem pod Toruniem, drugie wojsko w Ukrainie…”
W „Wojnie chocimskiej” Potockiego mamy:
„Nie wspomnię pospolitych ruszenia, które tak już były spowszedniały, że nam jako na pańskie za leda huczkiem tatarskim w Ukrainie rozkazowano…”
W „Panu Tadeuszu” połączenia „w Litwie” i „do Litwy” występują łącznie  26 razy, częściej niż „na Litwie” i „na Litwę” (tych w poemacie jest 20). Oto przykłady:
„Przyjechał pan Podczaszyc na francuskim wózku,
Pierwszy człowiek, co w Litwie chodził po francusku…”
„Słynie szeroko w Litwie Dobrzyński zaścianek
Męstwem swoich szlachciców, pięknością szlachcianek…”
„Czasem do Litwy kwestarz z obcego klasztoru
Przyszedł, i kiedy bliżej poznał panów dworu…”
Osobiście mówię „na Ukrainie”, bo do takiej formy jestem przyzwyczajony, ale nie mam nic przeciwko temu, aby inni mówili „w Ukrainie”. Czas pokaże, za kilka lub kilkanaście lat, czy jest to chwilowa moda, czy też już na stałe powrócimy do tych historycznych form.
Ważne jest, aby NIE ZAKAZYWAĆ używania jednej albo drugiej formy i Rada Języka Polskiego tego rzeczywiście nie zakazuje – uznaje obie formy za poprawne”.
26 lipca, wtorek – od organizatorów Gostkonu dowiedziałem się, że prowadzący panel lemologiczny Adam Podlewski zachorował na koronawirusa. Przebieg choroby jest lekki.
27 lipca, środa – przedwczoraj zmarł Ryszard Henkel, były Główny Technolog w Odlewni Żeliwa.
Znaliśmy się od początku mojego mieszkania w Śremie. Niewiele się zmieniał przez te 35 lat, zawsze pamiętałem go jako starszego, szczupłego pana. Chociaż miał już 86 lat, do końca życia zachował też sprawność fizyczną i mentalną. Pomagał synowi i zięciowi w interesach i jeszcze kilkanaście lat temu kontaktowaliśmy się w sprawach biznesowych. Do końca spotykaliśmy się na obiedzie w „Balbince”, dokąd przychodził z żoną.
Jeszcze w Odlewni usłyszałem też opowieść o wypadku, jakiemu uległ. W wypadku miał uciętą dłoń; helikopterem został przetransportowany do szpitala w Trzebnicy, gdzie mu ją przyszyto – w czasach PRL takie operacje były czymś niezwykłym..
27 lipca, środa, i 28 lipca, czwartek – trzy tłumaczenia ustne, jedno u adwokata w Śremie i dwa w zakładzie mojego stałego klienta.
29 lipca, piątek – na Historii 2 obejrzałem „Strażniczki”. Opowieść o francuskich wiejskich kobietach, na których barki spadła konieczność zajęcia się gospodarstwem, kiedy ich mężowie poszli na front I wojny oświatowej, okazała się nadspodziewanie dobra. Można ją rozumieć jako pochwałę feminizmu; mnie podobały się zdjęcia – kadry filmu przywodziły mi na myśl obraz van Gogha (z wczesnego etapu jego twórczości) i francuskich malarzy.
30 lipca, sobota – praca, konieczność dokończenia tłumaczeń i księgowości, a także padający deszcz zmusiły mnie do pozostania w domu. Wczoraj o godz. 20 zadzwoniła też do mnie policja z Kościana z pytaniem, czy mogę przyjechać na tłumaczenie ustne przesłuchania. Nie mogę, ponieważ nie mam samochodu, musielibyście mi zapewnić transport. Nie, to dziękujemy, poszukamy kogoś innego. Nie zadzwonili dzisiaj, a więc znaleźli.
30 lipca, sobota – na Kulturze 2 obejrzałem „Zakazane zabawy”. Zrealizowana w 1952 roku opowieść o dzieciach, które w czasie wojny bawią się w grzebanie zwierząt i w tym celu kradną krzyże z cmentarza, szokuje nawet dzisiaj; nie wiem, jak film był odbierany 70 lat temu. Czy nakręcenie takiego filmu z udziałem dzieci dzisiaj, w dobie poprawności politycznej, strachu przed pedofilią, byłoby możliwe?
30 lipca, sobota – na Kulturze 2 obejrzałem amerykański film „McImperium”. Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz byłem w McDonaldzie – kilka czy kilkanaście lat temu? W Śremie McDonalda otwarto dopiero 8 maja 2021 roku (na otwarciu były tłumy), ale jeszcze nie miałem okazji tam zajrzeć.
31 lipca, niedziela – od dzisiaj Intermarche w Śremie przy Chełmońskiego jest czynny w każdą niedzielę – otworzyli czytelnię. 😉
31 lipca, niedziela – po deszczowej i spędzonej niestety przy pracy sobocie wyjazd do Muzeum Rolnictwa w Szreniawie na wernisaż wystawy „Ugasić pragnienie, zyskać zdrowie”. W niedzielny poranek pogoda stopniowo się poprawia, w drodze powrotnej będzie już ciepło i słonecznie. W Rogalinku przejeżdżam po raz pierwszy przez nowo wybudowany most. Nie jest jeszcze całkiem gotowy, otwarta jest tylko jedna nitka jezdni, ruch jest więc wahadłowy.
W Jeziorach zaskoczenie– otwarte jest Muzeum Przyrodnicze mieszczące się w zwykle zamkniętej w weekendy siedzibie dyrekcji Wielkopolskiego Parku Narodowego. Pani w kasie zaprasza mnie do zwiedzania, ale spieszę się do Szreniawy, może w powrotnej drodze…
W Szreniawie jestem na pół godziny przed zaplanowanym na 12 wernisażem, mogę już teraz przyjrzeć się ekspozycji. Wystawa „Ugasić pragnienie, zyskać zdrowie” w zabytkowym spichlerzu (w którym zwykle odbywają się wystawy sztuki) niestety rozczarowuje. Na wernisażu jest tylko kilkanaście osób, mniej niż przy podobnych okazjach w Muzeum Śremskim. Na wystawie dominują sprzęty gospodarstwa domowego związane z produkcją napojów bezalkoholowych (soków, naparów), które niezbyt mnie interesują. Najciekawszy jest sprzęt do produkcji kawy zbożowej, którą piję codziennie, czyli po prostu… patelnia do palenia ziaren zbóż. Wypala się na niej nie tylko ziarna jęczmienia i cykorii, również orzeszki bukowe, z których też wytwarzano kawę. Nie wiedziałem, że technologia produkcji mojego ulubionego napoju jest taka prosta.
Tuż po oficjalnym otwarciu wystawy niespodzianka – spotykam Różę Łakatosz, najbardziej znaną poznańską Cygankę, poetkę i plastyczkę, z którą już kilkakrotnie spotykaliśmy się na imprezach kulturalnych. Przyjechała pociągiem z Poznania i trochę spóźniła się na wernisaż. Teraz możemy razem zwiedzić wystawę dokładniej, ale przede wszystkim dużo rozmawiamy, o wcześniejszych wizytach Róży w Szreniawie, o cygańskich imprezach kulturalnych w tutejszym muzeum i gdzie indziej. Róża opowiada mi nawet o swoim udziale w wydarzeniu na promenadzie w Śremie, z którego niestety nie wyniosła dobrych wspomnień (była jakaś cygańska impreza na śremskiej promenadzie? Nie przypominam sobie, być może myli z innym miastem), opowiada też o imprezie „Pałac ze sztuką” w Nieszawie koło Murowanej Gośliny, w której niedawno wzięła udział.
Najciekawszym punktem programu dzisiejszego wydarzenia są towarzyszące wernisażowi pokazy połączone z degustacjami, odbywające się na parterze i na zewnątrz spichlerza. Mogę dokładnie zobaczyć, jak się praży ziarna zbóż, jak się paruje i tłoczy soki, przygotowuje kompoty. Wśród tych napojów są mi dotychczas całkiem nieznane – jak napój z hyćki (czyli czarnego bzu) albo polewka na maślance. Jest też stanowisko malowania szklanych kubków do napojów, przeznaczone dla dzieci, ale Róża również korzysta z okazji i zasiada przy stole z pędzelkami i farbkami. Owoc jej pracy świadczy o naprawdę dużym talencie plastycznym, Róża opowiada mi też o malowaniu przez siebie wozów cygańskich.
O godz. 14 zaglądamy jeszcze do pałacu Bierbaumów i Glabiszów położonego w centrum muzeum. Dawno w nim nie byłem i mogę zobaczyć, jak wiele się tu zmieniło. Ekspozycja wygląda na całkiem przebudowaną – jadalnia, sypialnie, pomieszczenia reprezentacyjne i gospodarcze. Podobnie jak w Rogalinie z oryginalnego wyposażenia zachowało się niewiele, większość eksponatów pochodzi z innych obiektów, o czym opowiada oprowadzający nas przewodnik. W pałacu jest też wystawa czasowa haftów udostępnionych przez ambasadę Chin – całkiem inne od europejskich, wyglądające jak obrazy lub nawet fotografie hafty sprawiają duże wrażenie.
W Szreniawie zwiedzam też sam wystawę czasową poznańskich plastyków (niestety dominuje abstrakcja, która mnie nie interesuje) i wspólnie z Różą drugą wystawę czasową „Historia kołem się toczy” o historii powozów, również wozów cygańskich. Z muzeum wychodzę o godz. 16, po 4,5 godzinie zwiedzania. Na zwiedzenie Muzeum Przyrodniczego w Jeziorach niestety nie ma już czasu. W drodze powrotnej zjeżdżam tylko na brzeg Jeziora Góreckiego, aby zanurzyć w nim dłoń. Przede mną Wyspa Zamkowa z ukrytymi gdzieś na niej ruinami zameczku Klaudyny Potockiej, a na wodach jeziora widzę płynącą łódź ze stojącym na nim mężczyzną
31 lipca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń n 10 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
2 sierpnia, wtorek – tłumaczenie ustne w Instytucie Medycyny Sądowej w Poznaniu podczas badania genetycznego DNA. Jestem po raz pierwszy w budynku przy ul. Święcickiego.
3 sierpnia, środa – tłumaczenie ustne u notariusza w Śremie. Niestety zabrakło czasu na obiad…
3 sierpnia, środa – ze strony na Facebooku mojego liceum w Puławach dowiedziałem się, że 19 lipca zmarł Józef Kuszyk, mój wychowawca, pogrzeb był 22 lipca.
5 sierpnia, piątek – temperatura 35 °C.
6 sierpnia, sobota – a dzisiaj temperatura o 14 stopni niższa – 21 °C.
6 sierpnia, sobota – podsumowanie miesiąca. Liczba tłumaczeń o 30 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
6 sierpnia, sobota – wyjazd na Festiwal Tradycji Poznańskich. To pierwsze edycja festiwalu, trwająca od piątku do niedzieli – imprezy dla dzieci, dla rodzin, koncerty na placu Kolegiackim, mnie najbardziej interesują debaty na dziedzińcu Urzędu Miasta.
Wyjazd z opóźnieniem. Nie wyrabiam się z tłumaczeniami, w sobotę muszę więc jeszcze popracować przy komputerze od 3 rano (!) do 10, dopiero wtedy mogę wsiąść na rower i ruszyć w drogę, na pierwszą debatę przyjeżdżam więc pół godziny po jej rozpoczęciu.
Pierwsza rozmowa poświęcona jest tradycjom muzycznym Poznania. Z powodu spóźnienia nie poznałem niestety nazwisk dyskutujących, po chwili orientuję się, że przedmiotem rozmowy jest muzyka popularna. Kiedy nadchodzi czas rozmowy z publicznością, zadaję pytanie dotyczące innego rodzaju twórczości muzycznej.
– Chciałbym porozmawiać o scenach muzycznych, rozumianych dosłownie, jako miejsca koncertów. Wiadomo, że w Poznaniu są z tym problemy. Filharmonia Poznańska nie ma własnej sali koncertowej i od lat korzysta z Auli Uniwersyteckiej. Własną siedzibę buduje teraz Teatr Muzyczny. Czy jest możliwość, aby z jego pomieszczeń korzystała też Filharmonia? Mamy też Aulę Nova Akademii Muzycznej. Jestem w niej częstym gościem, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że obiekt ten nie jest właściwie wykorzystywany – korzystają z niej tylko studenci uczelni, są tam realizowane tylko własne projekty Akademii, która nie udostępnia jej innym.
– Aula Nova jest trochę zbyt mała na potrzeby Filharmonii, ta wymagałaby sali o pojemności tysiąca czy nawet więcej miejsc, jest też rzeczywiście potrzebna studentom – odpowiadają uczestnicy panelu. – Nie jest też dobrym pomysłem, aby dwie tak różne instytucje były współgospodarzami obiektu. Teatr Muzyczny ma inne potrzeby niż Filharmonia Poznańska, wymaga na przykład nagłośnienia. Docelowo Nowe Centrum Muzyki ma być zbudowane na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich…
Tak, słyszałem o tym, dużo jednak wody w Warcie upłynie, zanim doczekamy się obiektu na miarę Narodowego Forum Muzyki we Wrocławiu.
*
Druga debata pod tytułem „Praca organiczna” jest pewnym rozczarowaniem, mija się z moimi oczekiwaniami. Spodziewałem się dyskusji w aspekcie historycznym, czyli o pracy organicznej w Wielkim Księstwie Poznańskim, tymczasem dyskutanci (m.in. prof. Anna Wolff-Powęska, była dyrektor Instytutu Zachodniego) koncentrują się na współczesności, a pracę organiczną pojmują w kategoriach np. przyjmowania uchodźców z krajów Trzeciego Świata, feminizmu, ogólnie lewicowości. O historii opowiada tylko Marek Roman dyrektor Pałacu Generała Dąbrowskiego, miejscu zamieszkania generała z naszego hymnu narodowego, kiedyś oddziału Muzeum Ziemiaństwa w Dobrzycy. Jednym z jego zamiarów jest stworzenie w Wielkopolsce Szlaku Pracy Organicznej, prowadzącego przez Turew, Rogalin, Kórnik, Winną Górę…
– Przypomina mi to szlak „Podróże z Panem Tadeuszem”, upamiętniający pobyt Mickiewicza w Wielkopolsce – zabieram głos w dyskusji. – W wielu miejscowościach ustawiono wtedy tablice informacyjne, ale na tym właściwie się skończyło. Czy nie byłoby lepszym rozwiązaniem ustanowienie stałej instytucji propagującej idee pracy organicznej, upowszechniającej nawet całą historię Wielkopolski w latach 1793–1918, na przykład w powstającym teraz Muzeum Powstania Wielkopolskiego?
– Jesteśmy przeciwko takim centralnym instytucjom w Poznaniu – odpowiada Marek Roman. – Chcemy wyjść z tym do ludzi, zaktywizować lokalne społeczności.
Z dyrektorem Pałacu rozmawiam też po panelu.
– Dobrze znam wszystkie te miejscowości. Kórnik i Rogalin są bardzo znane, przyjeżdża tam mnóstwo turystów, ale w Turwi, w pałacu Dezyderego Chłapowskiego, nic się nie dzieje. Ustawienie tablicy, jak w przypadku „Podróży z Panem Tadeuszem”, nic by nie zmieniło…
– Oczywiście, chcemy ożywić to miejsce.
*
Trzecia debata nosi tytuł „Wielokulturowy Poznań”. Uczestnikami są prof. Zbigniew Pilarczyk z UAM, Zbigniew Pakuła (redaktor naczelny „Miasteczka Poznań”), poeta Ares Chadzinikolau, Agnieszka Szczepaniak-Kroll z Towarzystwa Bambrów Poznańskich i mieszkająca w Poznaniu Ukrainka Maria Andruchiw. Jak słusznie zauważa prof. Pilarczyk, miastem wielokulturowym Poznań był od zawsze, to jest od nadania praw miejskich w 1253 roku, kiedy (podobnie jak w Śremie) pierwszymi osadnikami byli Niemcy. Teraz wielokulturowość jest rozpatrywana głównie w kontekście uchodźców z Ukrainy i tę kwestię poruszam w pytaniu skierowanym do Marii Andruchiw.
– Z dzisiejszej rozmowy przebija dość optymistyczna wizja stosunków między narodami, ale przecież z historii wiemy, że często tak nie było. W przeszłości w Poznaniu było dużo konfliktów między Polakami i Niemcami, Polakami i Żydami. Mimo pewnych negatywnych wypowiedzi stosunek do fali ukraińskich uchodźców od wybuchu wojny jest obecnie pozytywny, ale wynika to z faktu, że do Polski przyjechały głównie kobiety z dziećmi. Co jednak będzie, jeśli przyjedzie też wielka liczba mężczyzn, co niestety jest możliwe w przypadku przegrania wojny przez Ukrainę? Obawiam się wielu problemów – wzrostu przestępczości, alkoholizmu, oskarżeń Ukraińców o zabieranie Polakom pracy…
– Takie oskarżenia są możliwe, pojawiają się na przykład w stosunku do uchodźców w Europie Zachodniej – odpowiada Maria Andruchiw. – Musimy z tym walczyć, prowadzić akcje uświadamiające…
Ba, tylko jak to zrobić? Ja też nie mam gotowej odpowiedzi. Pozostaje nam trzymać kciuki za Ukrainę, aby nie przegrała w tej wojnie.
Na tym się kończą debaty. Frekwencja niestety nie dopisała – od pięciu przysłuchujących się osób na pierwszej do około dziesięciu na ostatniej, a ja byłem jedynym zadającym pytania. Ale pierwsze koty za płoty; miejmy nadzieję, że na drugiej edycji za rok będzie więcej ludzi.
*
O godz. 17 w Rezerwacie Archeologicznym „Genius Loci” na Ostrowie Tumskim w ramach Festiwalu rozpoczyna się jeszcze jedno wydarzenie, na które przyjechałem do Poznania – spotkanie poświęcone rzeźbie „Przekrój P(p)oznania”, chyba najbardziej kontrowersyjnej rzeźbie w mieście, ukazującej w symboliczny sposób przebieg wału otaczającego pierwszy gród w X wieku. Wijąca się nad ulicą jak wąż stalowa konstrukcja (zawierająca też elementy z drewna pochodzącego z wykopalisk) od ustawienia wywołuje niechętne uwagi mieszkańców, nawet władz miasta, ja jednak spoglądam na nią z zaciekawieniem. Dzisiaj opowie o niej sam autor – Łukasz Gruszczyński, przedstawiający szczegółowo proces projektowania, budowy i przede wszystkim objaśniający istotę rzeźby. Rozmawiamy też ogólnie o architekturze Ostrowa Tumskiego. Czy ustawienie awangardowej rzeźby, a wcześniej nowoczesnego pawilonu „Genius Loci” w zabytkowym otoczeniu było zasadne? Według Łukasza Gruszczyńskiego i pracowników rezerwatu – tak. Zabudowana Ostrowa nie jest jednorodna, nie zachowały się też żadne obiekty z czasów pierwszych Piastów; to, co widzimy, jest wyrazem nawarstwiania się kolejnych epok. „Przekrój P(p)oznania” jest konstrukcją awangardowa, ale tak samo awangardowe w X wieku były gród i otaczający go wał.
W drodze do Śremu zatrzymam się jeszcze na festynie w Zbrudzewie, w domu będę po 21, już po zmroku.
7 sierpnia, niedziela – wyjazd na uroczyste otwarcie kościoła św. Wawrzyńca w Dolsku. Z zewnątrz położony na peryferiach miasta, na Podrzekcie, kościół widziałem kilkakrotnie, w jego wnętrzu byłem tylko raz, około 20 lat temu, podczas odpustu św. Wawrzyńca 10 sierpnia. Poza odpustem wejście do środka od dawna było niemożliwe – od 1983 roku, kiedy to huragan zniszczył wieżę kościoła, świątynia była nieczynna. Ta wizyta 20 lat temu zrobiła na mnie zresztą dość smutne wrażenie – niewielki kościół był szary i pusty, pozbawiony wyposażenia. Wołał o remont, ale remont każdego zabytku wymaga czasu i przede wszystkim pieniędzy, ogromnych środków finansowych, pozyskiwanych częściowo z budżetu, częściowo od prywatnych darczyńców. Wreszcie wieloletnie wysiłki, prace remontowe i restauratorskie, zakończyły się powodzeniem – 7 sierpnia nastąpiło uroczyste otwarcie świątyni.
Uroczystości zaczęły się o godz. 11 od procesji, podczas której z dolskiej fary przeniesiono obraz św. Wawrzyńca, po niej miała odbyć się msza. Na procesji nie byłem, przyjechałem na miejsce za kwadrans dwunasta; już od Gostyńskiego Przedmieścia widziałem ludzi spieszących na Podrzektę. Setki wiernych oczywiście nie pomieściłyby się w malej świątyni, większość pozostała na zewnątrz. Ja wszedłem do środka i stanąłem przy bocznych drzwiach; stałem tam przez cały czas prawie dwugodzinnego nabożeństwa – dzięki temu byłem blisko ołtarza, mogłem wszystko dokładnie obejrzeć.
Mszę zaplanowano na godz. 12, ale rozpoczęła się kilka minut przed planowaną godziną. Najbardziej znamienitym gościem był biskup Zdzisław Fortuniak, stawiło się też jednak wielu duchownych z całego dekanatu, również dziekan ks. Brucki, również proboszcz mojej parafii ks. Adamczak. Na początku nabożeństwa obszerne wprowadzenie, również w historię remontu, przedstawił proboszcz dolskiej parafii. Kazanie wygłosił biskup Fortuniak – o historii kościoła, datującej się od XIV wieku, a więc starszej od Jasnej Góry, o wsi Banie, która leżała w tym miejscu, aż z powodu wylewów jeziora została zniesiona, a kościół w 1363 r. stał się kościołem filialnym parafii w Dolsku. Biskup napomknął też o związanych z kościołem legendach, wreszcie przeszedł do głównego tematu kazania: potrzeby wiary, streszczającej się słowami: „Będziesz żyć tak, jak wierzysz, albo będziesz wierzył tak, jak żyjesz”. Już na zakończenie mszy biskup wezwał wiernych do oklasków dla proboszcza za jego trud przy odbudowie, do których chętnie się przyłączyłem – na pewno były zasłużone.
Po nabożeństwie mam okazję dokładnie obejrzeć świątynię. Miała ona zawsze, również przed remontem, prosty charakter i ta prostota została zachowana – od bieli ścian odróżniają się tylko ołtarz główny, dwa ołtarze boczne (z przedstawieniami św. Anny Samotrzeciej i św. Izydora Oracza) i uznawany za cudowny obraz św. Wawrzyńca. Poza tym kościół nie ma innego wyposażenia – nawet drogi krzyżowej. Tylko kto jest przedstawiony na obrazie w głównym ołtarzu? Według Wikipedii i strony dolskiej parafii to św. Wawrzyniec, ja tu jednak widzę św. Mikołaja. Pomyłka w źródłach, czy tymczasem, podczas remontu, wymieniono obraz w ołtarzu?
Biskup Fortuniak na zakończenie mszy pół żartem, pół serio powiedział, że obrazy te ładnie wyglądają, ale nie są stare i cenne, „nie warto się włamywać, mercedesa się za to nie kupi”. To chyba tylko środek ostrożności na wypadek obecności potencjalnych złodziei na uroczystej mszy. Moim zdaniem obrazy, interesujące i dobrze odrestaurowane przykłady sztuki barokowej, mają dużą wartość.
Po wyjściu z kościoła mogę jeszcze przyjrzeć się panoramie Jeziora Dolskiego Wielkiego (kościół jest też ciekawym punktem widokowym), potem, potem, wśród setek wiernych i sznura samochodów zjeżdżam rowerem w kierunku miasteczka, rynku w Dolsku.
*
O legendach związanych z Dolskiem można przeczytać na stronie gminy. W jednym z wpisów czytamy:
Na peryferiach miasta Dolsk, na wzgórzu, stoi samotnie XIV-wieczny kościółek pod wezwaniem Św. Wawrzyńca. Miejsce, gdzie stoi świątynia jest przepiękne, przed każdym kto stanie w tym miejscu, roztacza się panorama miasta, jezioro, lasy i pola uprawne.
W świątyni znajduje się wspaniały obraz świętego Wawrzyńca, który był męczennikiem, a w naszej okolicy zasłynął z wielu cudów. Cuda te związane były głównie z tymże obrazem. Niektóre podania dowodzą, że chorzy odzyskiwali wzrok, chód, a małe dzieci siły i zdrowie….
Święty Wawrzyniec zawsze czuwał nad Dolskiem. Jedna z legend podaje, że w XVI wieku miasto nasze nawiedził straszny pożar. Ogień rozprzestrzeniał się, a nad domami kłębił się coraz większy dym. Wówczas podobno nad budynkami, nad kłębiącym się dymem i buchającym ogniem ukazała się postać Świętego Wawrzyńca, która stłumiła pożar.
Jednak chyba najbardziej znana dla wszystkich mieszkańców ziemi dolskiej jest  legenda o obrazie świętego. Kościół przechodził swego czasu remont, a na jego czas słynny obraz przeniesiony został do kościoła farnego w Dolsku. No i wówczas podobno zdarzył się cud. O wschodzie słońca mieszkańcy miasteczka zauważyli na jeziorze smugę, jakby ścieżkę. Cóż się okazało – obraz świętego powrócił w dziwny sposób na swoje miejsce. Wrócił przez jezioro, jak mówi legenda.
Ciekawostką jest fakt, że owa smuga na Jeziorze Dolskim Wielkim jest widoczna do dziś…
7 sierpnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o połowę wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
8 sierpnia, poniedziałek – od dzisiaj mam nowego sąsiada. Mieszkanie naprzeciwko, które kilka lat stało puste, wreszcie ma lokatora. Poprosił mnie o otwarcie drzwi do piwnicy, potem o użyczenie klucza w celu dorobienia. Nie wiem jeszcze, kto to jest.
8 sierpnia, poniedziałek – zmarła Zofia Posmysz. Od dawna na półce mojej biblioteczki stoi jej „Pasażerka”, ale jeszcze nie miałem okazji przeczytać książki.
8 sierpnia, poniedziałek – zmarła Olivia Newton-John. Pamiętam, jak w pierwszej lub drugiej klasie mojego puławskiego liceum kolega z klasy, którego ojciec mieszkał w Stanach Zjednoczonych, przyniósł na lekcję wychowania muzycznego kilka zachodnich płyt, m.in. z piosenkami z filmu „Grease”. Po raz pierwszy wysłuchałem wtedy „Summer Nights”; piosenka zrobiła wtedy duże wrażenie też na naszym nauczycielu muzyki. Dzisiaj kilkakrotnie odtworzyłem ją na You Tube.
9 sierpnia, wtorek – na Kulturze 2 obejrzałem „Frances Ha”. Greta Gerwig, autorka scenariusza i odtwórczyni głównej roli, na portalu TVP została nazwana „Woody Allenem w spódnicy”, na szczęście okazało się to nieprawdą, Gerwig ma własny, niepowtarzalny styl. Historia marzącej o karierze tancerki klasycznej, obracającej się w kręgu nowojorskiej bohemy i usiłującej związać koniec z końcem, podejmującej nieprzemyślane decyzje i uwikłanej w związek z drugą kobietą, okazała się całkiem interesująca, nie tylko ze względu na obraz Nowego Jorku.
10 sierpnia, środa – wczoraj i dzisiaj zlikwidowałem w jednym z moich banków dwie lokaty. Oferowali zbyt niskie oprocentowanie, w dodatku okazało się, że jedna lokata od ośmiu miesięcy była w ogóle nieoprocentowana, otworzyłem ją w 2020 roku jako nieodnawialną (dlaczego bank mnie o tym nie poinformował?). Przeniosłem je do innego banku, w którym jutro otworzę korzystniejszą lokatę.
10 sierpnia, środa – od rana awaria kotła gazowego, nie włącza się. Było już tak kilkakrotnie, myślałem, że jak zwykle sam się naprawi, ale nie; w końcu wezwałem serwis, który przyjechał jeszcze tego samego dnia. Niestety mój 21-letni kocioł gazowy okazał się nienaprawialny, zepsuł się element, który już nie jest dostępny. Czeka mnie teraz poważny wydatek – kupno i zainstalowanie nowego kotła.
10 sierpnia, środa – na Kulturze 2 obejrzałem „Podróż na sto stóp”. Pełna ciepła i humoru historia hinduskiej rodziny, która we Francji otwiera restaurację, ku mojemu zaskoczeniu została zrealizowana nie w Europie, tylko w USA (producentami byli m.in. Steven Spielberg i Oprah Winfrey). Inna twarz amerykańskiego kina…
11 sierpnia, czwartek – bliżej poznałem mojego nowego sąsiada. Okazał się synem dawnego właściciela mieszkania, który zajmował je, zanim wynajął je komuś innemu i wyjechał do Poznania.
– Nie, nie mam nic wspólnego z tym lokatorem. Narobił długów na 17 tysięcy złotych i zniknął. Poszukuje go teraz policja. Ojciec źle wynajął mieszkanie.
12 sierpnia, piątek – koniec drugiej promocji w „Tropicanie”. Promocja trwała  dwa tygodnie (z wyjątkiem weekendów), przez ten czas zjadłem 9 pizz. 🙂
12 sierpnia, piątek – O potrzebie asertywności:
Godz. 14.40 – klient przesyła kilka dokumentów do tłumaczenia z prośbą o ofertę, z terminem „na poniedziałek”.
Składam ofertę z terminem na wtorek, po długim weekendzie.
Godz. 16 – telefon od klienta:
– A dałoby się jakiś rabat od tej ceny?
– Wybaczy pan, ale prosi mnie pan, abym pracował w długi weekend, więc choćby z tego powodu nie wypada prosić o rabat.
– No dobrze, to niech pan tłumaczy.
12 sierpnia, piątek – koncert Roxany Tutaj, lokalnej gwiazdy muzyki pop, w ogrodzie Śremskiego Ośrodka Kultury. Nie była tam na koncertach ładnych parę lat. Gwiazda śpiewała żywiołowo; publiczność potraktowała koncert raczej jako wydarzenie towarzyskie (po koncercie było pieczenie kiełbasek przy ognisku i film, na nich już nie zostałem) niż artystyczne.
13 sierpnia, sobota – o szóstej rano spotkanie z młodą kobietą przy śmietniku. Kobieta ładuje do walizki jakieś filiżanki, talerzyki, nie krępuje się mnie.
– Ale skarby, nie wiem, jak się zapakować…
– Pani jest freeganką?
Skinęła głową, ale chyba nie zrozumiała.
13 sierpnia sobota – II Festiwal Gwiazd przy Szkole Podstawowej im. Kawalerów Orderu Uśmiechu Jakuba Tylmana. Krótkie rozmowy na scenie z Magdaleną Różdżką, Maciejem Zakościelnym i Mają Ostaszewską, po którym aktorzy odsłaniali swoje gwiazdy w alei przed szkołą. Impreza udana, na widowni było dużo dzieci. Miałem ochotę spytać Maję Ostaszewską, jak godzi buddyzm z akceptacją aborcji, ale jakoś nie wypadało psuć dobrej atmosfery.
13 sierpnia, sobota – na Kulturze 2 obejrzałem „Gentlemena z rewolwerem”. Kiedy zobaczyłem głównego aktora, pomyślałem, że tak mógłby wyglądać Robert Redford w podeszłym wieku, dopiero po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że to jest Robert Redford. Znałem go dotąd tylko z ról w filmach z lat 60., 70…
14 sierpnia, niedziela – wyjazd do Muzeum Początków Państwa Polskiego w Gnieźnie na wernisaż wystawy „Wielka Lechia – wielka ściema”. Warunki trudne, dość silny północno-wschodni wiatr utrudnia jazdę, w Gnieźnie jestem dopiero po 4 godzinach 40 minutach jazdy przez Środę Wielkopolską, Neklę i Czerniejewo, 20 minut przed zaplanowanym na godz. 12 wernisażem.
To mój pierwszy wernisaż w gnieźnieńskim muzeum, a jednocześnie, jak w powitaniu i przemówieniach przed wejściem do sali wystawowej wspominają dyrektor muzeum Michał Bogacki i towarzyszący mu organizatorzy wystawy, pierwszy publiczny wernisaż w muzeum w Gnieźnie od 2019 roku. Nic dziwnego, że zwiedzających jest dużo, chociaż nie dużo więcej niż na wernisażach w Muzeum Śremskim. Dyrektor i pracownicy krótko i dowcipnie opowiadają o genezie wystawy, o teoriach spiskowych, których w historii jest multum, potem wchodzimy do sali. Dzisiejszy wernisaż połączony jest z oprowadzaniem kuratorskim, w którym kuratorzy opowiadają nam o wystawie, potem zapraszają nas na kawę i tort, po którym mogę już sam dokładnie obejrzeć wystawę.
Koncepcja Wielkiej Lechii, prapolskiego imperium rozciągającego się na terenie całej Europy Środkowo-Wschodniej, które miało powstać cztery tysiące lat temu, a jego władcy mieli walczyć z Aleksandrem Macedońskim i utrzymywać stosunki z cesarzami starożytnego Rzymu, zyskała popularność w ostatnich dziesięciu latach, głównie dzięki książce „Słowiańscy królowie Lechii” Janusza Bieszka, który swoje „odkrycia” oparł na wydanej w XIX wieku „Kronice Prokosza”, pochodzącej rzekomo z X wieku. Zadziwiające jest, jak ogromną popularność zdobyła sobie ta… – nawet nie hipoteza, po prostu pseudonauka, szczególnie wśród młodszego pokolenia.
Wystawę otwiera animowana „historia” Wielkiej Lechii, zrekonstruowana przez kuratorów na podstawie różnych, czasami sprzecznych twierdzeń wyznawców koncepcji, „historia” obejmująca ponad 3000 lat i około 130 władców (ostatnim miał być Kazimierz Wielki). Zaraz potem widzimy ogromną mapę z granicami „imperium”, która okazuje się przerobioną mapą amerykańskiego historyka z 1911 roku (na oryginalnej mapie żadnej Lechii oczywiście nie ma). Na dalszych tablicach okazuje się, że… Adam i Ewa mówili po polsku, a nawet że Jezus był Polakiem, chociaż tutaj zdania są już podzielone. Wydaje się, że większość wyznawców Wielkiej Lechii odrzuca chrześcijaństwo jako religię, która poddała Polskę pod kontrolę papiestwa. Czy  „lechici” pragną zatem powrotu do wierzeń pogańskich? Kiedy pytam o to kuratorkę, ta zaprzecza, koncepcja Wielkiej Lechii jest chyba areligijna.
Jest też antynaukowa. Główne „źródło wiedzy” o Wielkiej Lechii, czyli „Kronikę Prokosza” już w XIX wieku naukowcy odrzucili jako falsyfikat, tak samo jak kamienie mikorzyńskie, które miały świadczyć o istnieniu pisma wśród Słowian (zarówno książkę jak i kamienie możemy zobaczyć na wystawie). Wśród innych „źródeł” wyeksponowano m.in. reprodukcję XVIII-wiecznego pocztu królów polskich z Jasnej Góry, przedstawiającego 14 władców przed Mieszkiem. Wystawę zamyka plansza z memami ośmieszającymi ideę Wielkiej Lechii, absurdów wcześniej jest jednak więcej, łącznie z twierdzeniami o kosmicznych inwazjach na Ziemie, reptilianami walczącymi z lechitami, czy „tronem” pewnego bezrobotnego z Nysy, który ogłosił się królem Wielkiej Lechii.
Jak organizatorzy słusznie zauważyli we wprowadzeniu do wystawy, nie jest to właściwie wystawa historyczna. Czym w takim razie jest? Do głowy przychodzą mi określenia meta-historyczną albo nawet pop-historyczna – opis tego, jak laicy, ale zafascynowani daną dziedziną (w tym przypadku Słowianami), widzą historię. Zjawisko to nie jest nowe – duża część rewelacji wyznawców Wielkiej Lechii wywodzi się z obśmianej kroniki Wincentego Kadłubka, chociaż legendy (co przyznajemy już mniej chętnie) w swoich kronikach zamieszczali też Gall Anonim i Jan Długosz. Sądzę, że na wystawie zwrócono zbyt małą uwagę na te staropolskie parantele idei Wielkiej Lechii, przede wszystkim sarmatyzm.
Czy idea ta jest typowa dla Polski? Organizatorzy podczas wernisażu zwracali uwagę na podobne zjawiska: fascynację Wielkimi Węgrami, Wielką Chorwacją i Wielką Koreą, wydaje mi się jednak, że tam chodziło o coś innego. „Wielkie” Węgry rzeczywiście istniały do traktatu w Trianon w 1920 r., średniowieczna Korea rzeczywiście zajmowała znacznie większy obszar niż obecnie, a Wielka Chorwacja była raczej koncepcją nacjonalistyczną, w której Chorwaci dążyli do podporządkowania sobie Bośni i Hercegowiny i części Serbii; w Polsce mamy natomiast do czynienia z wizją historii całkowicie fantastyczną. Objawia się tu moim zdaniem dość niecodzienne połączenie – manii wielkości, przekonanie o wyjątkowości własnego narodu, z ukrywanym kompleksem niższości wobec tych, którym w przeciwieństwie do nas, naprawdę się udało. A to już niestety polska cecha.
Po 2,5 godzinach w gnieźnieńskim muzeum powrót do Śremu, tą samą trasą.
14 sierpnia, niedziela – po powrocie z Gniezna zdążyłem jeszcze na końcówkę wernisażu dwóch wystaw w Muzeum Śremskim. Wystawy „Dotyk materii” Aleksandry Zuby-Benn i „Rytmy światów” Antoniego Ruta niewarte omówienia. Wcześniej był koncert harmonisty Tomasza Drabiny, jak powiedziała mi Ewa Nowak z Muzeum, podobno bardzo dobry, ale na nim nie byłem.
14 sierpnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 13 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
15 sierpnia, poniedziałek – skończyłem lekturę „Dysku olimpijskiego” Parandowskiego. Miałem ochotę przerwać czytanie już po kilkudziesięciu stronach, jednak dobrnąłem do końca. O wiele bardziej wolałbym jakąś pozycję popularnonaukową lub naukową na temat igrzysk w Olimpii od czegoś, co jest niby połączeniem powieści z wykładem starożytnych obyczajów, nudnym jak flaki z olejem.
15 sierpnia, poniedziałek – na Historii 2 obejrzałem „1920. Bitwę Warszawską”. Negatywne opinie krytyków są niestety słuszne. Film ociera się o kicz historyczny; nie pomagają nawet profesjonalnie zrealizowane sceny batalistyczne.
16 sierpnia, wtorek – na Kulturze 2 obejrzałem „Do zobaczenia w zaświatach”. Dość odjechana, nieprawdopodobna historia o I wojnie światowej, okaleczonym przez nią człowieku i  oszustwie, którego dokonuje dwóch weteranów wojennych.
18 sierpnia, czwartek – po ośmiu dniach od awarii poprzedniego i trwającym dwa dni montażu (tymczasem był długi weekend) zainstalowałem dzisiaj nowy kocioł gazowy. Łączny koszt nowego kotła i jego instalacji – 5600 zł
19 sierpnia, piątek – dzisiaj pogrzeb Natalii Lach-Lachowicz. Wielokrotnie widziałem Jej prace we wrocławskich muzeach. Najciekawsza dla mnie była ostatnia wystawa „Z tej nocy będzie serce” w Muzeum Współczesnym na placu Strzegomskim w ubiegłym roku, opowiadająca również o kulisach pracy artystki, jej karierze. Natalia LL prowokowała, ale też zmuszała swoją sztuką do myślenia. RIP.
19 sierpnia, piątek – od jednej z członkiń mojej grupy tłumaczy na Facebooku dowiedziałem się, że J., mój dawny znajomy z warszawskiej germanistyki, miał ciężki udar i przechodzi teraz rehabilitację. Nie miałem od niego żadnych wiadomości od 2020 roku i domyślałem się, że ma kłopoty zdrowotne.
20 sierpnia, sobota – trzeci w tym roku wyjazd do Wrocławia, tym razem na wystawy Salvadora Dalego w Ratuszu i Joana Miró w Pałacu Królewskim. Wyjazd o 5.35 rano, krótkie postoje w Rawiczu, Żmigrodzie i Trzebnicy. Pogoda nie najgorsza – całkowite zachmurzenie, ale nie pada i wieje tylko lekki północno-zachodni wiatr. Na moście Uniwersyteckim we Wrocławiu jestem po 7 godzinach 50 minutach jazdy.
Ile to wystaw Dalego już widziałem… – ostatni raz byłem na jego wystawie we Wrześni w ubiegłym roku. Na miejscu we wrocławskim Ratuszu okazuje się zresztą, że eksponowane są tu te same prace, które widziałem wtedy we Wrześni, czyli ilustracje do „Boskiej ilustracji”. Rozczarowanie trwa tylko krótką chwilę; ilustracje do dzieła Dantego w przestrzeni Ratusza są całkiem inaczej, logiczniej zaaranżowane; mamy wyodrębnione kręgi Piekła, Czyśćca, Raju; grafiki mogę je obejrzeć z bliska; są niby takie same, a jednak nie te same, pochodzą z innego wydawnictwa i przede wszystkim wielu z tamtej wizyty we Wrześni już nie pamiętałem, sprawiają więc wrażenie nowych.
Wystawa w Ratuszu jest jednak o wiele obszerniejsza; są na niej ilustracje też do innych książek i inne cykle. „Alicję w krainie czarów” zilustrowaną przez Dalego już kiedyś widziałem, ale dawno temu, w latach 90., w Zamku Cesarskim w Poznaniu. Pamiętam, że nie bardzo mi się podobały (wolałem oryginalne Tenniella), teraz wrażenie jest o wiele lepsze – dziecięca i dziewczęca Alicja (wyobrażona ze skakanką) w surrealistycznym otoczeniu – Dalí musiał dobrze się czuć w fantastycznym i absurdalnym świecie Lewisa Carolla. Na pewno dobrze się czuł też w świecie Don Kichota – z różnych wystaw pamiętam pojedyncze ilustracje do powieści Cervantesa, tu mogę zobaczyć ich o wiele więcej – walkę rycerza z wiatrakami, miłość do Dulcynei, słynny „Złoty wiek”. Sąsiadują z nimi zupełnie mi dotąd  nieznane „Zabawne sny Pantagruela”, ilustracje do opowieści o rycerzach Okrągłego Stołu i inne, pełne subtelnego erotyzmu (jak te z cyklu o Kasandrze) i tragizmu (fantastyczne postaci o zniekształconych ciałach i szkieletach). Właśnie te dotąd mi nieznane grafiki wywierają na mnie największe wrażenie, zanurzam się w fantastycznym świat surrealizmu. Bez dwóch zdań – to najciekawsza wystawa Dalego, jaką dotąd widziałem.
*
Grafiki Joana Miró eksponowane w Pałacu Królewskim w porównaniu z grafikami Dalego są niestety rozczarowaniem. A może i nie rozczarowaniem, bo przecież widziałem już jego prace i wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Miró jest zaliczany do surrealistów, ale jego grafiki mają o wiele więcej wspólnego ze sztuką abstrakcyjną, do której podchodzę z dystansem. Czy Miró rzeczywiście inspirował się rysunkami 5-letnich dzieci, jak twierdzi Wikipedia? Jeśli już, to chyba młodszych dzieci: trzy- albo czterolatków. Grafiki prezentowana na wystawie nie przedstawiają jednak dla mnie żadnych treści – nie należą do sztuki przedstawieniowej.
Wyjeżdżam z Wrocławia w kierunku Czempinia pociągiem już o 16.43. Dobrze, bo jak przeczytam w Internecie, krótko po 17 nad Wrocławiem doszło do oberwania chmury, Rynek został zalany. I tak będzie czekać na mnie zresztą jazda w deszczu z Czempinia do Śremu.
21 sierpnia, niedziela – „Ta ostatnia niedziela…”, zacytował Mieczysława Fogga na zakończenie dzisiejszej mszy nasz wikary Michał Pękal. Od następnego tygodnia przechodzi do innej parafii. Kilkakrotnie był też u mnie na kolędzie. Został pożegnany brawami.
21 sierpnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. W krótkim tygodniu po długim weekendzie liczba tłumaczeń o 19 procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
21 sierpnia, niedziela – na Kulturze 2 obejrzałem film Janusza Majewskiego „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”. Zaskakująco dobry obraz polskiej odwilży lat 50., pokazanej z całkiem innej strony, z gwiazdorską obsadą, zaskakująco, ponieważ nic o nim wcześniej nie słyszałem.
22 sierpnia, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem kanadyjski film „Maudie” o życiu Maud Lewis. Maudie była kanadyjskim Nikoforem (albo on był polskim Maudie :-)), w filmie bardzo dobrze zagrana przez Sally Hawkinss.
27 sierpnia, sobota – po rocznej przerwie kolejny wyjazd na Dni Twierdzy Poznań, tym razem do dwóch obiektów w zachodniej części miasta. Jak wiadomo, Dni Twierdzy Poznań są organizowane nie tylko w pruskich fortach, zbudowanych w XIX wieku, również w innych obiektach, datujących się z czasów II wojny światowej, a także – zimnej wojny. Do jednego z nich – schronu przeciwatomowego dla władz miasta Poznania – wybierałem się od dawna, udało się dopiero teraz.
Wyjazd przed szóstą rano, w Poznaniu odpoczynek w centrum na placu Wolności, potem kieruję się w stronę Krzyżownik i ulicy Słupskiej. W ogóle nie znam tych okolic, moja znajomość Poznania kończy się na Muzeum Broni Pancernej na Woli, wiem tylko, że muszę jechać cały czas ulicą Dąbrowskiego i prawie na samym skraju miasta skręcić w prawo, wreszcie, po 45 minutach jazdy z placu Wolności, jestem na miejscu. Za kilka minut obiekt zostanie otwarty.
Schron przeciwatomowy dla władz miasta Poznania został zbudowany na przełomie lat 50. i 60., a więc chyba w tym samym okresie co schron dla władz województwa poznańskiego w Puszczykowie, który widziałem dwa lata temu. Oba obiekty wyglądają z zewnątrz bardzo podobnie (nie dotyczy to samych schronów pod budynkami, ponieważ ten puszczykowski jest wciąż zamknięty i niezagospodarowany). To, co widzimy zewnątrz, to kamuflaż – nad podziemnymi schronami zbudowano wille, które wcale nie służyły celom mieszkalnym, były atrapami mającymi ukryć rzeczywiste przeznaczenie obiektów.
Wchodząc do schronu, zastanawiam się, czy rzeczywiście wytrzymałby on uderzenie atomowe; jest tuż pod budynkiem, a ściany i stropy nie wyglądają na zbudowane z supermocnego materiału. Ale cóż, w razie uderzenia ładunkiem jądrowym bardzo dużej mocy również dzisiejsze schrony prawdopodobnie by tego wytrzymały. Wnętrza, których jest kilkanaście, obejmują pomieszczenia gospodarcze, techniczne (najważniejsza byłą z pewnością łącznica telefoniczna, w całym schronie są aparaty do odbierania meldunków z miasta), pokoje narad. Prywatny gabinet jest tylko jeden – przeznaczony dla szefa obrony cywilnej miasta, a w razie wybuchu konfliktu przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej, czyli prezydenta miasta. Czuję się trochę jak w pomieszczeniach fabrycznych, a trochę jak w muzeum PRL – obiekt jest odremontowany, ale zachowano zgrzebność wyposażenia z lat 50. i 60. Co najważniejsze, większość wyposażenia jest autentyczna, łącznie z wszechobecnymi mapami i planami Poznania, na których można zobaczyć jeszcze stare koryto Warty, Poznań bez trasy katowickiej; nie ma na nich też jeszcze drogi ze Śremu do Rogalina, którą zawsze jeżdżę do Poznania.
Podczas gdy schron jest miejscem dla pasjonatów historii, pomieszczenia usytuowanej nad nimi willi są dla miłośników sztuki. Zarządzające obiektem Wielkopolskie Muzeum Niepodległości urządziło tu galerię plakatu; wczoraj otwarto wystawę czasową „Sztuka w służbie ideologii. Wizerunek kobiety w plakacie socrealistycznym PRL-u”. Dawne plakaty zawsze bardzo mnie interesowały; te też są bardzo ciekawe, wśród twórców są tak sławne nazwiska jak Artur Nacht-Samborski, Wojciech Fangor. Piętro wyżej z kolei jest wystawa fotografii i grafiki, pomieszczenia wykorzystywane przez lokalne stowarzyszenia.
*
Po dwugodzinnym zwiedzaniu i galerii przy Słupskiej kieruję się w stronę Fortu VII. W tym celu muszę wyjechać z Poznania do Przeźmierowa, przejechać do ronda na drodze wojewódzkiej i ulicą Bukowską znowu zawrócić w kierunku miasta. Po drodze zatrzymuję się na lotnisku Ławica, na którym byłem około 20 lat temu. Ile tu się zmieniło przez ten czas… Port lotniczy jest chyba trzy razy większy, dużo podróżnych, przylatujących, odlatujących, tłumy w porównaniu z pustkami podczas tamtej wizyty.
*
W Forcie VII, jednym z wybudowanego przez Prusaków w XIX wieku pierścienia fortów okalających miasto, byłem kilkakrotnie, ostatnio niedługo przed pandemią, w 2019 roku podczas uroczystych obchodów 80. rocznicy utworzenia Konzentrationslager Posen. Z miejscem kaźni Fort VII poznaniakom rzeczywiście kojarzy się najbardziej, dla mnie lata II wojny światowej również są najważniejsze w jego historii, dzieje fortu są jednak znacznie dłuższe.
O tej pruskiej historii fortu opowiada nasz przewodnik, oprowadzając nas po zakamarkach warowni, w których jeszcze nie byłem. Idziemy fosą fortu, potem wchodzimy do korytarzy okalających ją obwarowań. Turyści rzadko są tu wpuszczani; niedługo, z racji ochrony przyrody, obiekty te zostaną prawdopodobnie zamknięte na stałe dla zwiedzających – w fosie wszędzie wokół nas skaczą małe żabki, a korytarze są siedliskiem nietoperzy.
Druga część oprowadzania (już przez innego przewodnika) pozwala mi przypomnieć sobie już znane mi sale Muzeum Martyrologii Wielkopolan – cele więźniów, pamiątki, dokumenty, przeniesioną z więzienia na Młyńskiej gilotynę, miejsce rozstrzeliwań, schody śmierci. Niektóre z pokazywanych fotografii znam z albumu „Wartheland. Dzieje zbrodni” Adama Pleskoczyńskiego, który właśnie czytam, dowiaduję się też jednak wielu nowości, mogę zobaczyć na przykład pojedynczą celę, w której był więziony Adolf Bniński, delegat rządu londyńskiego, albo podpisy na ścianie Poznańskiej Piątki, przetrzymywanych tu wychowanków salezjańskiego oratorium, którzy zostali potem straceni w Dreźnie.
W Forcie VII spędzam prawie trzy pół i godziny, potem czas już na powrót do domu.
28 sierpnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 10 procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
30 sierpnia, wtorek – skończyłem lekturę książki „Wartheland. Dzieje zbrodni” Adama Pleskoczyńskiego. Książka, wydana przez IPN, jest albumem, nie pozycją naukową, ale interesującym, zawiera nie tylko zdjęcia, również rysunki, reprodukcje dokumentów. Dużo materiałów z Łodzi i ziemi łódzkiej, co jest zrozumiale – liczba ofiar okupacji była tam o wiele wyższa niż w Poznańskiem. Niestety bardzo mało materiałów ze Śremu; autor nie korzystał ze źródeł w Muzeum Śremskim.
31 sierpnia, środa – od rana ból kręgosłupa przy schylaniu, który nie ustaje w ciągu dnia. Mam nadzieję, że po odpoczynku i ćwiczeniach minie. Brakowało mi tylko komplikacji ortopedycznych z moim kręgosłupem…
31 sierpnia, środa – wczoraj zmarł Gorbaczow. Pamiętam jego popularność w latach 80., zarówno w Europie Zachodniej jak w i Polsce. Był popularny nawet w kręgach partyjnych; ekipa Jaruzelskiego, w przeciwieństwie do komunistów w NRD i Czechosłowacji, popierała pieriestrojkę. Już wtedy było jednak jasne, że komunizmu zreformować się nie da, a o pieriestrojce i głasnosti szybko pojawiły się dowcipy. Na przykład taki:
Przyjechał Polak do Moskwy, wysiada na Dworcu Białoruskim, a tu nagle zachciało mu się srać. Rozgląda się, gdzie tu kibel, wreszcie widzi – dwoje drzwi z napisem „Tualet”, na jednych litera „M”, na drugich litera „Ż”. „Aha. M na pewno oznacza mużcziny, a Ż żenszcziny”, mówi sobie Polak i kieruje się w stronę drzwi z literą „M”. Otwiera je, a tam pełno bab, wszystkie w pisk, a do Polaka leci babcia klozetowa ze ścierką w ręku, krzycząc:
– Co pan tu robi?
– No, myślałem, że to męski…
– To pan nie słyszał, że u nas pieriestrojka? „M” oznacza „madamy”, a „Ż” – „żentelmieny”.
31 sierpnia, środa – od września Spółdzielnia Mieszkaniowa obniżyła mi czynsz za mieszkanie z 246,96 zł do 240,92 zł. Mam nadpłatę za zużycie wody.
2 września, czwartek – dzisiaj na Facebooku zaakceptował moje zaproszenie do grona znajomych D. – razem studiowaliśmy germanistykę w Lublinie. Studiowaliśmy razem tylko rok, ale jaki to był rok… Może najpiękniejszy w moim życiu, byliśmy bardzo zgraną grupą. Moja decyzja o przeniesieniu się po pierwszym roku na Uniwersytet Warszawski, gdzie trafiłem do niezgranego środowiska w coraz bardziej przytłaczającym mnie mieście, była błędem.
2 września, piątek – idąc na obiad do „Tropicany”, zobaczyłem dzisiaj „malucha” z…
zabytkową rejestracją, oblepionego naklejkami ze zlotu maluchów w Osiecznej. I pomyśleć, że samochód, którym jeździłem w latach 90. (był prosto z fabryki, rok produkcji: 1993), jest już pojazdem zabytkowym…
2 września, piątek – na ulicy spotkałem Sz., mojego dawnego ucznia, uczyłem też W., jego córkę. W studiowała bankowość, przez 5 lat pracowała w zawodzie, a że jej się to nie bardzo podobało, zmieniła zawód na… kosmetyczkę. Prowadzi salon kosmetyczny, koło którego zawsze przejeżdżam, będąc w Poznaniu. Może kiedyś do niego wpadnę.
3 września, sobota – po trzech latach znowu wyjazd na XVIII Międzynarodowy Konkurs Małej Formy Graficznej i Ekslibrisu w Ostrowie Wielkopolskim. Kiedyś było to biennale; na skutek perturbacji finansowych po edycji 2016 roku następna do skutku dopiero w 2019 roku, potem przyszła pandemia; wygląda na to, że formuła triennale już się utrwali.
Wyjazd o 5 rano, jazda całkiem inną trasą niż zwykle – przez Dolsk, Borek Wlkp. Koźmin Wlkp. i Raszków. Trasy od Koźmina do Koryt, prowadzącej wiejskimi drogami, w ogóle nie nam, przez Raszków jechałem raz w życiu, dawno temu; dwukrotnie gubię drogę, raz w Koźminie, raz w samym Ostrowie, w dodatku przeszkadza dość silny wschodni wiatr. Przed ratuszem w Ostrowie, w którym odbędzie się gala imprezy, jestem o 10.45, na 15 minut przed rozpoczęciem uroczystości. W sali na drugim piętrze już dużo ludzi: artyści i zwykli zwiedzający jak ja,. Spotykam nawet znajomych: do Ostrowa przyjechał z Kórnika Kazimierz Krawiarz z Kórnika, reprezentujący poznańskich bibliofilów (w konkursie interesują go przede wszystkim ekslibrisy), jest też Masaaki Sugita z Japonii, artysta z Japonii, którego poznałem trzy lata temu i którego prace zostały znowu wyróżnione w konkursie. Rozmawiamy o konkursie i pracach, poznaję też Czesława Wosia, jednego z współtwórców konkursu, kiedyś biennale, które jest organizowane w Ostrowie prawie od 40 lat.
Wreszcie rozpoczyna się gala – przemówienia organizatorów, pani prezydent Ostrowa Wlkp. Beaty Klimek wręczenie nagród. Fotografowie robią zdjęcie artystom w sali, a potem, zgodnie z tradycją, pamiątkowe zdjęcie wszystkich uczestników imprezy przed ratuszem, zrobione z balkonu gmachu. O godz. 13 czeka nas kolejny wernisaż, tym razem w Galerii Sztuki Współczesnej przy ul. Królowej Jadwigi, na którym tradycyjnie swoje prace przedstawi laureat poprzedniego konkursu – Karel Musil z Czech. Zaplanowano dzisiaj też wystawę grafiki ukraińskiej, ale na niej już nie zostanę, chcę dokładnie obejrzeć przede wszystkim prace eksponowane w Muzeum Miasta Ostrowa Wielkopolskiego w ratuszu.
To już czwarte ostrowskie biennale/konkurs, który zwiedzam; po tych czterech konkursach mogę więc chyba coś powiedzieć o wypracowanej, utrwalonej formule ostrowskiej imprezy. Po pierwsze cechuje się ona dość ścisłymi wymogami formalnymi, nie tylko dotyczącymi formatu nadsyłanych prac, również techniki wykonania – przyjmowane są grafiki wykonane tradycyjnymi technikami (drzeworyt, miedzioryt, akwaforta, sucha igła, mezzotinta…); grafiki komputerowe nie są akceptowane. Niezmienna jest też warstwa treściowa prac – właściwie nie znajduję abstrakcji, to wyłącznie sztuka przedstawieniowa w jej najróżniejszych przejawach: realizmu, surrealizmu, symbolizmu, i tematach: biblijnych, fantastycznych, onirycznych, zwykłych scenach z życia codziennego.
Czy jest to wielka sztuka? Kiedy oglądam wystawę, przychodzi mi na myśl, że niewiele z tych prac chciałby wystawić w swojej galerii dyrektor warszawskiej „Zachęty”, a nawet dyrektor poznańskiego „Arsenału”. Nie spodobałby im się pewien ten tradycjonalizm, unikanie nowoczesnych technik, a wystawianym pracom zarzuciliby epigonizm.
Może i tak…. Bardzo wiele grafik wystawianych w Ostrowie podoba mi się jednak, oglądam je z przyjemnością, przede wszystkim nie można im zarzucić braku profesjonalizmu. Są wykonane bardzo starannie (tradycyjna grafika z użyciem płyt jest bardzo pracochłonnym zajęciem), w dostrzeżeniu wszystkich niuansów kreski pomaga mi lupa, którą przywiozłem ze Śremu (jestem jednym zwiedzającym wyposażonym w ten instrument). Dużą część grafik ma też ilustracyjny charakter, co nie jest zarzutem – sprawdziłyby się jako ilustracje w książkach, zwłaszcza że wiele z nich literaturą przecież jest inspirowana. To prace zarówno mające cechy zarówno sztuki wysokiej jak i mogące dotrzeć do szerszej publiczności – na pewno warte zobaczenia.
4 września, niedziela – skończyłem lekturę kolejnego „Tygrysa” – „Skarby Wilhelma Gustloffa” Edmunda Kosiarza. Sporo nieścisłości, przekłamań, wynikających częściowo z niewiedzy, ale pewnie też i wymagań peerelowskiej propagandy. W 1977 roku ukazanie się w Polsce książki podejmującej temat jednej z największych katastrof morskich w dziejach świata było i tak jednak krokiem naprzód.
4 września, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 10 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
6 września, wtorek – podsumowanie miesiąca. Dochód z tłumaczeń w sierpniu o 30 procent wyższy w porównaniu ze stanem przed epidemią.
6 września, wtorek – moje zaproszenie do grona znajomych na Facebooku przyjęła M., kolejna znajoma z pierwszego roku germanistyki w Lublinie. Pracowała jako nauczycielka języka niemieckiego i od kilku dni jest na emeryturze. Nie widzieliśmy się od 1996 roku.
6 września, wtorek – spotkanie na ulicy z X, dawnym znajomym.
– Dzień dobry!
– Dzień dobry. Przepraszam, ja nie widzę, proszę mi wybaczyć, jeśli nie mówię od razu.
X. rzeczywiście porusza się o białej lasce, niedowidzi. Kiedyś był prezesem jednej ze śremskich spółdzielni, moim klientem. Kiedy ostatnio go spotkałem, poruszał się normalnie…
6 września, wtorek – zmarła Maria Stefaniak, pierwsza dyrektor Śremskiego Ośrodka Wspierania Małej Przedsiębiorczości, działaczka społeczna. Poznałem ją w 1993 roku, na spotkaniu towarzyskim przedsiębiorców w Hotelu Sportowym, opowiadała wtedy o swoich planach organizacji tworzonego przez gminę Ośrodka. Ośrodek rzeczywiście powstał, a ona została jego pierwszym dyrektorem. Bardzo angażowała się w swoją za pracę – za bardzo, przypłaciła to poważnymi problemami zdrowotnymi, szpitalem i przejściem na rentę. W Śremie była bardziej znana jako działaczka społeczna, związana z Fundacją na Rzecz Rewaloryzacji Miasta Śrem, założyła Koło Dzieci i Młodzieży Niepełnosprawnej „Smoki”. Spotkałem ją ostatnio w ubiegłym roku, na wózku inwalidzkim przed moim blokiem.
6 września, wtorek – przez dużą część dnia opróżniano mieszkanie mojej sąsiadki, które od pewnego czasu stoi puste. Sąsiadka wyprowadziła się, kiedy zmarł jej mąż. Już tu nie wróci?
8 września, czwartek – zmarła Elżbieta II. Mój wpis na Facebooku: „A jeszcze 86 lat temu była małą dziewczynką, która dygała przed swoim ojcem, który właśnie wstąpił na tron… Scena z bardzo znanego, obsypanego Oscarami filmu”.
Ten film to „Jak zostać królem”, z którego na moim profilu zamieściłem scenę z dygającymi przed swoim ojcem Elżbietą i Małgorzatą, kiedy ten wstąpił na tron jako Jerzy VI.
9 września, piątek – na Kulturze 2 obejrzałem „Królową” z Helen Mirren, właściwie tylko połowę filmu; stacja w ostatniej chwili zmieniła program i nie wiedziałem, że będzie wyświetlany, Szkoda, że tylko połowę. Film bardzo dobry, a mnie jako angliście podobała się też „received pronunciation”, z jaką mówili aktorzy. 🙂
10 września, sobota – na Kulturze 2 obejrzałem „Młyn i krzyż| Lecha Majewskiego. Bardzo chciałem kiedyś zobaczyć ten film, o którym było głośno w radiowej Dwójce i prasie kulturalnej. Kiedy do tego wreszcie doszło, reakcją było rozczarowanie. Wolę jednak oglądać obrazy niż coś, co ma być impresją na ich temat.
10 września, sobota – w moim boku otwarto wreszcie cukiernię „Pan Serniczek”. Zajrzałem tylko przez drzwi i przez szybę – było kilku klientów. Może nowy lokal w końcu się utrzyma w tym miejscu,
10 września, sobota – skończyłem lekturę „Rodowodu z głębi ziemi” Zdzisława Skroka. Książka całkiem ciekawa, miejscami ciekawsza i lepiej napisana od „Grobów, bogów i uczonych” Cerama, ciekawsza może dlatego, że dotyczy archeologii Polski.
10 września, sobota – na Kulturze 2 obejrzałem „Zniewolonego”. Film o niewolnictwie w Stanach Zjednoczonych, ekranizacja wspomnień niewolnika z XIX wieku, bardzo dobry, chociaż reżyserem był Brytyjczyk. Ileż książek, filmów o niewolnictwie w USA i europejskich koloniach widziałem… Są potrzebne, ale czy ktoś będzie miał odwagę kiedyś nakręcić film o niewolnictwie w karach muzułmańskich? Muzułmanie porywali Murzynów w Afryce, ale też Europejczyków – w Algierii, Tatarzy na południu Rzeczypospolitej brali ludność w jasyr, którą potem sprzedawali Turkom. Niestety, tematy to dzisiaj bardzo niemodne.
11 września, niedziela – wyjazd do Poznania na dwa wydarzenia: oprowadzanie po bibliotece Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk i wystawę „Tryumf koloru” w Zamku Cesarskim.
Poznańskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk świętuje 165-lecie istnienia, z tej okazji koło przewodników PTTK zorganizowało też wycieczkę do biblioteki Towarzystwa. Zbiórkę uczestników zaplanowano na godz. 11, jednak wcale nie w siedzibie PTPN na ulicy Mielżyńskiego, tylko przed gmachem Biblioteki Raczyńskich na placu Wolności, gdzie początkowo przechowywano zbiory Towarzystwa. Jego księgozbiór jak też zbiory muzealne stopniowo się rozrastały, ostatecznie w 1871 roku trafiły do obecnego budynku ofiarowanego przez Seweryna Mielżyńskiego, stojącego przy ulicy noszącej dzisiaj imię ofiarodawcy. Tu właśnie trafiamy po krótkim spacerze z placu Wolności, prowadzeni przez opowiadającą nam o historii PTPN przewodniczkę PTTK Alinę Kucharską.
Możliwość zwiedzenia biblioteki, po której oprowadza nas dyrektor Norbert Dolestowicz, jest najciekawszą częścią wycieczki. Labirynt korytarzy magazynu wygląda całkiem inaczej niż dobrze mi znane pomieszczenia Biblioteki Raczyńskich. Biblioteka ta nie jest już największą polską biblioteką w Poznaniu, którą była na początku XX wieku, przechowuje jednak wiele cennych pozycji – inkunabuły, starodruki, na wystawie w głównej sali możemy zobaczyć m.in. pierwsze wydanie Biblii w przekładzie Jakuba Wujka, drugie wydanie „O obrotach sfer niebieskich” Mikołaja Kopernika (w zbiorach jest też pierwsze wydanie, ale obecnie jest w konserwacji w Toruniu). Kiedyś w tych magazynach były eksponaty muzealne, po odzyskaniu niepodległości przekazano je poznańskim muzeom, obecnie dla poznaniaków PTPN to przede wszystkim biblioteka i działalność popularyzatorska, ale też wydawnictwo naukowe, o którego pracy dzisiaj nie rozmawiamy.
*
Po zwiedzeniu biblioteki przejazd do Zamku Cesarskiego na nową, otwartą dopiero wczoraj wystawę.
„Tryumf koloru. Arcydzieła grafiki francuskiej z przełomu XIX i XX wieku z kolekcji Muzeum Narodowego w Krakowie” jest jedną z ciekawszych i atrakcyjniejszych wystaw w tym roku w Poznaniu. Większość prac pochodzi z kolekcji Feliksa Jasieńskiego, przechowywanej obecnie w Centrum Sztuki i Techniki Japońskiej „Manggha” w Krakowie, instytucji ufundowanej przez Andrzeja Wajdę, którą od dawna planuję odwiedzić, niestety na razie bezskutecznie.
Jasieński zbierał nie tylko sztuką japońską, był też wielkim miłośnikiem grafiki zachodnioeuropejskiej, prezentowane w Poznaniu prace stanowią tylko drobny ułamek tej kolekcji.
Chociaż grafika rozwijała się w Europie od średniowiecza, przez długi czas dominowała w niej czerń i biel. Zastosowanie koloru w grafice stało się możliwe w XVIII wieku, na masową skalę wszedł on do użycia pod koniec XIX wieku, dzięki rewolucji technicznej. Znawcy sztuki nie patrzyli bynajmniej przychylnie na kolorowe grafiki, zarzucano im naśladowanie, podrabianie malarstwa, komercję, podczas gdy czerń i biel miała być szlachetniejszą formą sztuki graficznej. A jak prace te bronią się obecnie?
Wystawa w Zamku Cesarskim zajmuje główną salę ekspozycyjną i trzy sale w historycznej części Zamku. Jak zwykle jest dobrze przygotowana, po obszernym wstępie w przedsionku po wejściu do pomieszczenia wita nas feeria barw małych i dużych grafik, wielkich plakatów. Różne są też techniki prac, ale dominuje kolorowa litografia (o wiele bardziej pracochłonna w tworzeniu niż czarno-biała). Czy jest to komercja, czy prawdziwa sztuka? Widzimy i to, i to; komercja przejawia się przede wszystkim w plakatach reklamowych, ale ta sztuka użytkowa też przecież ma walory artystyczne; byli też artyści (jak Alfons Mucha), którzy tworzyli zarówno sztukę „czystą”, jak i zajmowali się reklamą; poza tym reklamy sprzed ponad 100 lat, namawiające nas do kupna wyrobów, których już nie ma, nie irytują nas, jak irytowałyby współczesne.
Czy prace te nadal przemawiają do nas? To sztuka secesji, a więc okresu, który miał różną prasę w dziejach krytyki sztuki, był zarówno pogardzany jako kicz jak i ceniony za swoją oryginalność formy; w każdym razie obecnie należy już do historii.
Mimo tej barwności, wydawałoby się formalnej atrakcyjności, niewiele prac w głównej sali wystawowej można uznać za wybitne. Należą do nich przede wszystkim prace Henri de Toulouse-Lautreca, którego dwa plakaty („Divan Jaoponais” i „Eldorado. Aristide Bruant w swoim kabarecie”) i kilka bardzo dobrych grafik wisi naprzeciw wejścia. Na pewno zapamiętam też „Małą praczkę” Pierre’a Bonnarda, wzruszający obraz pracy dzieci, też kilka innych. Większość tych prac chyba jednak się zestarzała. Grafiki te mogły być bardzo dobrymi ilustracjami czasopism i książek wydawanych na przełomie XIX i XX wieku; obecnie nadal zaciekawiają, ale głównie jako wyraz nostalgii za belle époque, czasem fin de siècle niż jako odniesienie do współczesności.
Bardziej interesujące były dla mnie trzy sale w części historycznej Zamku. Zgromadzono w nich prace m.in. obcokrajowców tworzących we Francji. Najbardziej znanym (i obficie reprezentowanym na wystawie) jest Alfons Mucha, którego wielką wystawę prezentowano na Zamku w 2007 roku, na mnie większe wrażenie zrobiły jednak prace innych grafików, przede wszystkim „Wieczór – lęk”, jedyna na wystawie praca Edvarda Muncha, przypominająca jego słynny „Krzyk”, wiejski pejzaż Alfreda Sisleya, we Francji tworzyli również Węgrzy, Szkoci… Ciekawsze są też plakaty reklamowe przedstawione w tej części, chociaż reklamują one wyroby przemysłowe, nie występy kabaretowe, jak w pierwszej sali: „Czterolistna koniczyna marki Georges Richard – Welocypedy & Automobile” Eugène-Samuela Grasseta, „Palnik Auera” Etienne Moreau-Nélatona, czy niezwykła reklama Théophile’a Alexandra Steinleina ukazująca dziecko pijące mleko, nasuwająca mi na myśl dziecięce portrety Witolda Wojtkiewicza.
Wystawa z pewnością warta zobaczenia – dla miłośników sztuki i dla tych, którzy interesują się ogólnie kulturą i historią tego niezwykłego okresu, przerwanego kataklizmem I wojny światowej.
11 września, niedziela – po powrocie z Poznania na Kulturze 2 obejrzałem komedię „Potwór” Roberta Benigniego. Film, dotąd w ogóle mi nieznany, zebrał dość negatywne opinie krytyków. Mnie się podobał, można go nawet uznać za hołd złożony commedii dell’arte i amerykańskim komediom kina niemego, chociaż hołd wyrażony współczesnym językiem..
11 września, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 5 procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią..
12 września, poniedziałek – otrzymałem rachunek za prąd – 150 zł, najwyższy rachunek za elektryczność, jaki dotychczas dostałem. To chyba przez słuchanie radia przez Internet.
12 września, poniedziałek – telefon od klienta.
– Przetłumaczy mi pan akt małżeństwa?
– Tak. Pełny czy skrócony?
– No, nie wiem. Chyba pełny.
– A skąd jest ten akt?
– No, od księdza.
– Księża nie wydają aktów małżeństwa. Chyba z USC?
– Tak, z USC.
12 września, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem „Monos – oddział małp”. Wyraźne inspiracje „Władcą much”, ale film dopuszcza więcej interpretacji i ma szersze przesłanie. Kino artystyczne, a przy tym widowiskowe, trzymające w napięciu.
13 września, wtorek – z cyklu rozmowy z klientami. Klient przynosi dokument do tłumaczenia i od razu płaci.
– Czy potrzebuje pan faktury, czy wystarczy paragon?
– Nic nie potrzebuje. Niech pan nie drukuje.
– Wydrukuję paragon. Proszę.
– Miał pan urząd skarbowy?
– Nie. Prowadzę działalność od 30 lat, ale jeszcze ne miałem. Księguję wszystkie przychody.
13 września, wtorek – na Kulturze 2 obejrzałem „Holzwege”. Sztuka niewarta omówienia, ze względu na postać jej bohatera (kompozytora Tomasza Sikorskiego) obejrzałem jednak ją do końca.
14 września, środa – z mojego prywatnego ubezpieczenia na życie (kiedyś nazywało się to trzecim filarem) otrzymałem informację o nowej wysokości składek. Składki wzrosły o 12,4%.
16 września, piątek – urzędniczka na mojej poczcie poinformowała mnie, że od października podrożeją znaczki.
– Pan dużo wysyła, proponuję kupić na zapas beznominałowe.
Poszedłem za jej radą.
17 września, sobota – wyjazd do Muzeum Sztuk Użytkowych w Poznaniu na finisaż wystawy „Rama do obrazu”. Pogoda niezbyt dobra, coraz chłodniej, po raz pierwszy w tym sezonie muszę jechać w kurtce, czapce i szaliku, chociaż jeszcze bez rękawiczek.
O wystawie, kończącej się właśnie w tym tygodniu, rozmawiałem ze znajomą w Galerii „Śluza” w lipcu. Bardzo mi ją wtedy polecała, na co ja odpowiedziałem:
– Ale ja nie przepadam za sztuką użytkową. Rzadko odwiedzam to muzeum…
Mimo to zdecydowałem się na zwiedzenie wystawy w jej ostatnim tygodniu, zwłaszcza że program finisażu zapowiadał się atrakcyjnie: oprowadzanie, wykłady, warsztaty.
Nie żałuję. To jedna z ciekawszych wystaw w tym roku w Poznaniu, chociaż trudno powiedzieć, do jakiej dziedziny twórczości – lub wytwórczości – należą jej przedmioty. Czy ramy obrazów są obiektem sztuki, integralną częścią obrazu, czy tylko wyrobem rzemiosła, tylko oprawą malowidła? Trudno odpowiedzieć na to pytanie, myślę, że jednak są artefaktami rzemiosła, ale czasami stojącego na bardzo wysokim poziomie i przede wszystkim – jak każda dziedzina wytwórczości człowieka – ulegają ewolucji w czasie. Ramy istniały już w starożytności (z tego czasu zachowało się ich bardzo niewiele), inne były ramy w średniowieczu, renesansie, baroku…
Przykłady takich ram widzimy na wystawie, zarówno pustych jak i z obrazami. Jako śremianina najbardziej zainteresowały mnie eksponaty związane z Rogalinem – neorenesansowa rama odnowiona i dostosowana przez dodanie łączących elementów do renesansowego włoskiego portretu z rogalińskiego pałacu, obraz Kazimierza Raczyńskiego, starosty generalnego Wielkopolski, w oryginalnej ramie i przede wszystkim wspaniała pusta rama typu „Sansovino”, w której mieścił się zaginiony podczas wojny obraz „Salome w głową św. Jana Chrzciciela” przypisywany Tycjanowi. Może kiedyś obraz się odnajdzie i powróci w swoje ramy?
Ramy mieściły nie tylko obrazy, również inskrypcje, jak ta mówiąca o obowiązkach radnych z ratyzbońskiego ratusza (inskrypcja w zbudowanej przez poznańskich konserwatorów całkiem nowej ramie imitującej piaskowiec zawiśnie w ratuszu w Poznaniu) i wzruszające XVIII-wieczne epitafium rodziny Hildebrandów z kościoła ewangelickiego w Skwierzynie, której wszyscy członkowie pomarli w ciągu kilkunastu lat.
Najważniejsze jest jednak dla mnie oprowadzanie o godz. 12 i następujące po nim dwa wykłady. Oprowadza nas m.in. Marek Peda, kierownik pracowni i konserwacji Muzeum Narodowego w Poznaniu, konserwacji i złoceniu ram jest też poświęcona duża część prezentacji. W gablotach widzimy narzędzia używane do tych celów, możemy nawet wziąć do ręki leciutkie folie imitujące złote listki, które nakleja się na ramy po ich uprzednim przygotowaniu. O różnych technikach konserwacji opowiada też pierwszy wykład, drugi jest poświęcony historii ramiarstwa.
W dwóch pomieszczeniach sali wystaw czasowych i sali wykładowej spędzam łącznie 3,5 godziny, potem czas już wracać do Śremu.
17 września, sobota – po powrocie z Poznania, mimo zmęczenia, na Historii 2 obejrzałem jeszcze „Jacka Stronga”. Film miał mieszane recenzje, moja znajoma z Warszawy (której ojciec był zawodowym wojskowym, obracał się chyba w podobnym środowisku co pułkownik Kukliński) nazwała go „Bondem dla ubogich”, ja nie byłbym jednak tak surowy. Film nie jest arcydziełem, ale est dobrze skonstruowany.
17 września, sobota – dzisiaj po raz pierwszy od wiosny spałem przy zamkniętym oknie.
18 września, niedziela – Dzień Hymnu Polskiego w Manieczkach. Byłem tylko na części imprezy – przemówienie pod pomnikiem Wybickiego, potem przemarsz na stadion. Jak zwykle dużo znajomych, między innymi krajoznawca Zbigniew Szmidt z Poznania. Impreza niezbyt udana; pochmurna i dżdżysta pogoda sprawiła, że nie było dużo uczestników. Ja też dość szybko wróciłem do Śremu. Fotografujący wydarzenie Grzegorz Pawlak z Muzeum Śremskiego powiedział mi, że w muzeum znowu grasuje Covid; przywitaliśmy się tylko symbolicznie, stukając się dłońmi zaciśniętymi w pięść.
18 września, niedziela – na Kulturze 2 obejrzałem „Niezwyciężonego”; nie, nie ekranizację powieści Lema, tylko opowieść o młodym mężczyźnie, który stracił obie nogi w zamachu w Bostonie w 2013 roku. Taka amerykańska „Opowieść o prawdziwym człowieku”. Ale po co ta ironia? To opowieści o losach prawdziwych ludzi, prawdziwych bohaterów.
18 września, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 10 procent wyższa porównaniu ze stanem przed epidemią. Jedna trzecia z tego przypadła na dwa dokumenty – bardzo pracochłonne tłumaczenia dwóch niemieckich ksiąg wieczystych z XIX wieku.
19 września, poniedziałek – z mojego balkonu usunąłem antenę satelitarną, która była tam chyba 18 lat. Chociaż od 1995 roku nie mam telewizora, antenę i odbiornik satelitarny kupiłem do odbioru… radia, o czym nawet napisał „Tygodnik Śremski”. Niestety radia satelitarnego słuchałem tylko kilka lat, dopóki nie zepsuł się odbiornik. Podczas remontu balkonu robotnicy zdjęli antenę i ułożyli ją na balkonie. Od tego czasu zacząłem mieć problemy z gołębiami, które upodobały sobie to miejsce, wijąc nawet gniazda pod anteną. Ciągłe czyszczenie balkonu z gołębich odchodów stało się coraz bardziej uciążliwe, w końcu zdecydowałem się dzisiaj na jej likwidację.
19 września, poniedziałek – chyba sześć razy dzwoniły dzisiaj do mnie telemarketerki (numer kierunkowy z Rzeszowa), proponując mi za darmo telewizor. Nie skusiłem się :-), bez słowa odkładałem słuchawkę.
19 września, poniedziałek – pogrzeb Elżbiety II. Oglądałem tylko urywki na angielskojęzycznym kanale Deutsche Welle.
19 września, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem „Ucieczkę z Pretorii”. Tim Jenkin, biały działacz antyapartheidowy, którego prawdziwą historię uwięzienia i ucieczki z więzienia w 1979 roku ukazuje film, w 1991 roku powrócił do RPA, gdzie zaczął pracę w mediach. Czy wszystko mu się podobało w ojczyźnie po osiągnięciu celu, o który walczył, czyli likwidacji apartheidu?
20 września, wtorek – tłumaczenie ustne na rozprawie w sądzie w Środzie Wlkp. Po raz pierwszy mi się zdarzyło, że na sali była publiczność – kilkoro aplikantów adwokackich, którzy przyszli posłuchać.
21 września, środa – mojej anteny satelitarnej, którą wyrzuciłem na śmietnik, dzisiaj rano już tam nie było. Widać zatroszczyli się o nią złomiarze.
21 września, środa – dzisiaj Putin ogłosił częściową mobilizację.
21 września, środa – informacja z portalu „Tygodnia Ziemi Śremskiej”: „Do śremskiej komendy PSP trafiły tabletki z jodkiem sodu  […] Jak podaje MSWiA, tabletki z jodkiem potasu mają trafić do każdego obywatela Polski i są magazynowane w komendach PSP na wypadek awarii w Zaporoskiej Elektrowni Atomowej na Ukrainie, gdzie toczą się walki”.
22 września, czwartek – na Kulturze 2 obejrzałem „Dziewczynę z walizką” z 1960 roku. Historia relacji nastoletniego naiwnego syna z zamożnej rodziny z naiwną prostytutką ma kilka dobrych scen, ale należy już tylko do historii kina.
23 września, piątek – po raz pierwszy od wybuchu pandemii byłem dzisiaj na obiedzie w stołówce Szkoły Podstawowej nr 6. Zaraz na początku pandemii stołówka została zamknięta dla osób z zewnątrz. Niewiele się tu zmieniło – nadal peerelowski wystrój i proste peerelowskie potrawy. Pracownice stołówki pamiętały mnie, zaoferowały możliwość gotowania na indywidualne zamówienie. Nie skorzystam, ale czasami będę tu wpadał na obiad.
23 września, piątek – Orange podniósł cenę abonamentu telefonicznego o 5 zł + VAT „za każdy numer”. Czy to znaczy, że podwyżka obejmie wszystkie trzy numery, które posiadam, również telefonu stacjonarnego?
24 września, sobota – wyjazd na IV Wielkopolskie Forum Pamięci Narodowej. Byłem na wszystkich dotychczasowych forach zorganizowanych przez poznański oddział Instytutu Pamięci Narodowej; ostatnie odbyło się jeszcze przed pandemią, w 2019 roku, teraz czas wrócić do tradycji.
Pobudka o 2.40 w nocy (!) – mam jeszcze do przetłumaczenia kilkanaście stron, zanim o 7.30 będę mógł wsiąść na rower i wyjechać do Poznania. Po niecałych 3 godzinach jazdy jestem na miejscu – w Forcie VII, czyli Muzeum Martyrologii Wielkopolan na zachodnich peryferiach miasta. Chwila odpoczynku przy kawie, cieście i kanapkach, potem mogę już pójść na spotkania, które odbywają się równolegle w dwóch salach. Uroczyste otwarcie miało miejsce już o godzinie 9, na zewnętrznym dziedzińcu złożono też kwiaty, oddano hołd pomordowanym. Ja przyjechałem tylko na wykłady, prelekcje, których wysłucham dwa.
Popełnione w czasie II wojny światowej zbrodnie w Lasach Palędzko-Zakrzewskich są zaskakująco mało znane w Wielkopolsce, chociaż miały miejsce tak blisko Poznania. Bardzo mało wiedziałem o nich również ja; nie znam tego kompleksu leśnego, przez Palędzie, Dąbrówkę, Zakrzewo przejeżdżałem tylko szosami, nigdy nie interesowałem się historią tych miejsc. Tymczasem lasy te były świadkami masowych zbrodni nazywanych przez prelegentów Katyniem Zachodu. To tu przywożono więźniów z Fortu VII i innych miejsc, których następnie rozstrzeliwano i grzebano w masowych grobach. Pod koniec wojny ciała wykopano i skremowano dla zatarcia śladów. Zbrodni oczywiście nie udało się ukryć, miejsca pochówków zidentyfikowano tuż po wojnie, ale zadziwiająco mało mówiło się i pisało się o nich po wojnie. Trudno oszacować liczbę ofiar, mówi się nawet o kilkunastu tysiącach. Jeśli to prawda, mielibyśmy tu do czynienia z okrucieństwami porównywalnymi tylko z tymi popełnianymi przez Niemców na Pomorzu, w Piaśnicy koło Wejherowa i innych miejscach.
Tematem spotkania jest tyle historia zbrodni, co dzieje toczonego w tej sprawie śledztwa i pamięć o niej. Była pani wójt Dopiewa wzywa do utworzenia poświęconego jej badaniu instytutu; moim zdaniem bardziej celowe byłoby utworzenie muzeum w Palędziu, na wzór Muzeum Piaśnickiego w Wejherowie lub przynajmniej muzeum w Żabikowie, które będzie  szerzyć wiedzę o tych wydarzeniach.
Tematem drugiego wykładu, na który dzisiaj przyjechałem do Poznania, jest „Niemiecki obóz dla polskich dzieci w Litzmannstadt (1942-1945) i jego małoletni więźniowie z Wielkopolski”. O łódzkim Polen-Jugendverwahrlager słyszałem już wcześniej, dopiero teraz mam jednak okazję poznać go bliżej. Jolanta Sowińska-Gogacz z Łodzi opowiada o jego dziejach, funkcjonowaniu. Do łódzkiego obozu trafiały dzieci za przestępstwa kryminalne, ale też zaangażowanie polityczne, walkę o wolność – ich samych lub częściej ich rodziców. Tu spotykamy szczególnie dużo nazwisk z Wielkopolski, najwięcej z Poznania i z… Mosiny.
Skąd tak obfita reprezentacja tego małego miasta, wtedy leżącego w powiecie śremskim? Jolanta Sowińska-Gogacz nie wyjaśnia tego szczegółowo; trzeba więc powiedzieć, że mała Mosina stała się sceną zakrojonego na wielką skalę śledztwa w związku z działalnością „grupy trucicieli” doktora Franciszka Witaszka, która miała dodawać truciznę do potraw spożywanych przez Niemców w restauracjach. Pamiętam, że po raz pierwszy przeczytałem o tym w mosińskiej Izbie Muzealnej, którą tylko raz odwiedziłem, dawno temu. Brak jest pewności, czy w Mosinie rzeczywiście istniała organizacja trucicielska, czy był to tylko wymysł podejrzliwych gestapowców, w każdym razie skutki dla mieszkańców były tragiczne – kilkadziesiąt osób stracono, ich dzieci, „Terroristenkinder” trafiły właśnie do obozu dla dzieci w Łodzi.
Dramatyczne były też losy samych dzieci – wiele, uznanych za czyste rasowo, trafiło do ośrodków Lebensbornu i niemieckich rodzin, uległy germanizacji.
IV Wielkopolskie Forum Pamięci Narodowej było ważnym i interesującym wydarzeniem, chociaż skala imprezy była mniejsza niż III Forum w 2019 roku. Upamiętniono wtedy 80-lecie utworzenie Konzentrationslager Posen, licznie stawili się przedstawiciele władz rządowych i samorządowych. W tym roku frekwencja była mniejsza; szkoda też, że na obu spotkania nie dopuszczono do głosu publiczności, nie było możliwości zadawania pytań. W każdym razie czekamy na kolejne forum w przyszłym roku.
Około godz. 15 opuszczam teren Fortu VII. Na krótko zaglądam jeszcze na Poznański Festiwal Kryminału Granda w Domu Studenckim „Hanka”, potem już wracam do domu.
25 września, niedziela – skończyłem lekturę książki „Zabić Żyda. Kulisy i tajemnice pogromu kieleckiego 1946” Tadeusza Wiącka. Książka, wydana w 1992 roku, nie ma większej wartości naukowej; to kompilacja dokumentów, wspomnień, artykułów gazetowych; autor, dziennikarz i pisarz, starał się zachować rzetelność badawczą, chociaż nie jest historykiem. Hipotezy o prowokacji (z różnych stron) pojawiły się od razu po pogromie kieleckim, do dzisiaj jednak brak na to dowodów, nagie fakty, bez wdawania się w hipotezy, obciążają jedynie zwykłych mieszkańców Kielc.
25 września, niedziela – coroczna impreza „Promenada jak za dawnych lat” nad Wartą w Śremie. Tylko krótka przechadzka po promenadzie, bardziej interesuje mnie oprowadzanie kuratorskie po wystawie „Sauté. Przegląd rzeźby” w pobliskim Muzeum Śremskim. Wystawa wielkopolskich plastyków nadspodziewanie dobra, bardzo mało abstrakcji, dominuje rzeźba figuratywna w różnych technikach, niosąca różne treści; prezentowane dzieła nie mają nic wspólnego z produkowanymi taśmowo pomnikami ustawianymi w polskich miastach. Z kuratorem Tomaszem Jędrzejewskim rozmawiam właśnie o poznańskich pomnikach, o Galerii Miejskiej „Arsenał” za dyrekcji Piotra Bernatowicza i teraz Marka Wasielewskiego…
25 września, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 22 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
27 września, wtorek – przy stoisko book-crossingu w Galerii Handlowej spotkałem B., moją dawną uczennicę, na półkę oddawała akurat „Kleines Rechtswörterbuch”. B., która uczyła się u mnie niemieckiego, skończyła germanistykę, od dawna mieszka w Niemczech, ale nigdy nie miała stałej pracy, tylko jakieś dorywcze zajęcia. Teraz pracowała w biurze tłumaczeń w Lipsku, z którego została zwolniona po okresie próbnym. Szkoda; wiem, że z powodu swojej konstrukcji psychicznej takiej stałej pracy raczej już nie znajdzie…
30 września, piątek – telefon od klienta:
– Dzień dobry! Po niemiecku umie pan biegle?
– Wie pan, jestem tłumaczem przysięgłym tego języka, więc myślę, że tak. A w czym mogę pomóc?
– Bo chodzi o zadzwonienie do Niemiec, do pewnej instytucji. Ciągle czegoś ode mnie chcą, a ja nie wiem czego, i chodzi o to, żeby się dogadać.
– To zapraszam od poniedziałku do piątku do godz. 13 lub po 15.
Po raz pierwszy mi się zdarzyło, aby klient zapytał mnie, czy mówię biegle po niemiecku lub angielsku – i to w Dzień Tłumacza.
29 września, czwartek – nasz śremski artysta fotograf Dariusz Żabiński zapowiedział, że dzisiaj będzie oprowadzał po swojej wystawie „Istoty ze świata mojej wyobraźni” w bibliotece. Nie byłem na sobotnim wernisażu, przyszedłem więc do biblioteki. Niestety artysta chyba zapomniał o swojej obietnicy, ponieważ się nie stawił. Zwiedzałem więc wystawę sam, w towarzystwie tylko jednej pani, która również zjawiła się w salkach wystawowych w piwnicy. Zamieniliśmy kilka słów.
– Pamiętam pana wycieczki rowerowe na festiwale. Nadal pan jeździ?
– Do Paradyża? Ostatnio byłem przed pandemią. W tym roku z powodu wiatru i deszczu nie pojechałem. Ale co weekend gdzieś wyjeżdżam.
– Tak, nareszcie ta pandemia się skończyła. Jest tyle ciekawych imprez.
A fotografie, bardziej przypominające współczesną grafikę, ciekawe… Może kiedyś porozmawiam o nich z autorem.
29 września, czwartek – dzisiaj odbył się pogrzeb Franciszka Pieczki. Z tej okazji Kultura 2 wyemitowała trzy filmy z jego udziałem. Obejrzałem tylko jeden – „Żywot Mateusza”. To jednak nie moje kino.
1 października, sobota – wyjazd do Muzeum Archeologicznego w Poznaniu na imprezę „Spotkanie z hieroglifami”, odbywającą się w ramach „Weekendu seniora z kulturą”. Dwa wykłady, które mnie interesują, zaczynają się dopiero o 12.30, o godz. 11 zajeżdżam więc jeszcze do Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej na ulicy Prusa.
Z działalnością tej placówki, której dotąd jeszcze nigdy nie odwiedziłem, raz pierwszy zetknąłem się w 1994 roku, kiedy to kupiłem przewodnik „Śrem” Zbigniewa Szmidta, wydany w serii „Wielkopolska Biblioteka Krajoznawcza” przez nieznane mi dotąd wydawnictwo WBP. Później wydawnictwo zmieniło nazwę na WBPiCAK, co jeden z dziennikarzy określił jako najbardziej niemożliwy skrót do zapamiętania w Poznaniu. To prawda, skrót nie jest szczęśliwy, nazwę wydawcy serii lepiej zapisać więc w pełnej formie: Wojewódzka Biblioteka Publiczna i Centrum Animacji Kultury.
Nigdy dotychczas nie byłem w tej jednej z najważniejszych bibliotek w Poznaniu, z prostego powodu: jest ona czynna od poniedziałku do piątku, dopiero od niedawna zaprasza czytelników również w wybrane soboty. Dzisiaj jest wyjątkowo otwarta, ze względu na weekend seniora, mogę więc ją wreszcie zobaczyć. Położona na uboczu, przy wąskiej jednokierunkowej ulicy na Jeżycach jest całkiem inna od Biblioteki Raczyńskich – o nowej architekturze, prawie niewidoczna wśród otaczających budynków.
Podczas dzisiejszego weekendu odbywa się dużo imprez towarzyszących, pierwszą widać już na zewnątrz: wyprzedaż garażowa mieszkańców Jeżyc, na której oferują używane ubrania, książki, jest nawet wata cukrowa za darmo. Wewnątrz odbywają się warsztaty plastyczne, rękodzieła, później będą pokazy tańców polskich w wykonaniu działającego przy bibliotece zespołu „Wielkopolanie”. Niestety nie mam czasu, aby wziąć w tym wszystkim udział – zaglądam tylko do czytelni krajoznawczej z mnóstwem książek o Wielkopolsce (również o Śremie) i innych regionach kraju. Są tu też książki wydane przez bibliotekę. Wydawnictwo WBPiCAK publikuje dużo, nie tylko pozycji krajoznawczych, również literaturę piękną, poezję, szeroko rozumianą humanistykę, wreszcie od dawna wydaje kwartalnik „Kronikę Wielkopolski”, obok „Kroniki Miasta Poznania” najcenniejszy periodyk poświęcony lokalnej historii. Do tego dochodzą imprezy folklorystyczne, wycieczki organizowane po całej Wielkopolsce – nazwa Centrum Animacji Kultury zobowiązuje.
*
27 września obchodziliśmy dwusetną rocznicę odczytania egipskich hieroglifów przez francuskiego uczonego Jean-François Champolliona. Data jest oczywiście jest umowna – odczytanie egipskiego pisma było długim i żmudnym procesem trwającym wiele lat i właściwie niezakończonym do dzisiaj, ale tego właśnie dnia, 27 września 1822 roku, Champollion opublikował swój „List do Pana Daciera, sekretarza stałego Królewskiej Akademii Napisów i Literatury, dotyczący alfabetu hieroglifów fonetycznych, wykorzystywanych przez Egipcjan do zapisywania na swoich pomnikach tytułów, imion i przydomków władców greckich i rzymskich”, w którym przedstawił wyniki swoich prac. Z tej okazji Muzeum Archeologiczne zorganizowało szereg wydarzeń: kursy pisania hieroglifów dla dzieci, dla seniorów i dwa wykłady, na które dzisiaj przyjechałem do Poznania. Najpierw Agnieszka Mączyńska opowiada „O korzeniach pisma starożytnych Egipcjan” (wykład poświęcony jest właściwie ogólnie epoce predynastycznej i protodynastycznej w Egipcie), potem Filip Taterka przedstawia główną prezentację weekendu: „Jean-François Champollion i jego List do Pana Daciera – akt fundacyjny naukowej egiptologii”, połączoną z promocją jego książki „List do Pana Dociera czyli Jean-François Champollion Młodszy” – historią odczytania pisma egipskiego i jednocześnie, jak zaznacza autor, pierwszego przekładu dzieła Champolliona na język polski.
Wykład jest interesujący, jest zarówno biografią Champolliona, opowieścią o kamieniu z Rosetty z trójjęzycznym napisem, którego znalezienie podczas egipskiej kampanii Napoleona stało się bodźcem do prób odcyfrowania hieroglifów, jak i wreszcie o samych hieroglifach i języku staroegipskim. Hieroglify nie były tylko symbolami albo pismem ideograficznym, jak wcześniej myślano, obejmowały logogramy ale też znaki odpowiadające głoskom języka, były właściwie połączeniem logogramów, ideogramów i pisma fonetycznego. Kwestia języka interesują mnie najbardziej. W dyskusji po wykładzie zadaję pytania:
– Rozumiem, że potrafimy odczytywać hieroglify, ale skąd wiemy, jak brzmiał język staroegipski, jak Egipcjanie wymawiali te znaki?
– Poszczególne głoski potrafimy zrekonstruować na podstawie tych zapisów, imion władców – odpowiada Filip Taterka. – Są to wprawdzie tylko szkielety słów, ponieważ w języku staroegipskim, jak i innych językach tego regionu, zapisywano tylko spółgłoski, samogłoski pomijano.
– A skąd znamy gramatykę staroegipską?
– Poprzez porównywanie tekstów, analizowanie ich.
Nie bardzo mogę sobie to wyobrazić, ale wierzę, że jest to możliwe. Zachowany bogaty zasób inskrypcji, dokumentów, dzieł religijnych i literackich powinien to umożliwiać.
Po prawie trzech godzinach spędzonych w muzeum czas na powrót do domu, od Czapur niestety w deszczu.
2 października, niedziela – podsumowanie tygodnia – liczba tłumaczeń o jedną czwartą wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią. A ile złego wydarzyło się w Polsce i na świecie w tym tygodniu: kurs dolara i franka przekroczył barierę 5 zł, rekordowa była też inflacja (17,2 procent), Putin włączył cztery obwody Ukrainy do Rosji, wybuchy zniszczyły gazociąg Nord Stream
2 października, niedziela – na Kulturze 2 obejrzałem „Portret kobiety w ogniu”. Francuski film o XVIII-wiecznej malarce i potretowanej przez nią arystokratce można nazwać manifestem historycznego feminizmu. Podobał mi się.
3 października, poniedziałek – zmarł Jerzy Urban. Cytat z Internetu:
„Umarł Jerzy Urban,
Pokój jego duszy.
Trumna się nie domyka,
Bo wystają uszy”.
3 października, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem brytyjski film „Hołota”. W latach 70. film musiał szokować brutalnością (a może i nie, bo przecież to było już po rewolucji obyczajowej, kultura punków, skinheadów), szokuje i dzisiaj. Obejrzałem  do jednak do końca, dobre kino.
3 października, poniedziałek – podsumowanie września. Dochód z tłumaczeń o 20 procent wyższy w porównaniu ze stanem przed epidemią.
4 października, wtorek – kolejny webinar mojego banku poświęcony inwestowaniu. Jak i poprzedni przeważnie niewart wysłuchania, zbiór ogólników o konieczności dywersyfikowania i reagowania. Dopiero wygłoszone pod koniec prognozy – niestety pesymistyczne – przyciągnęły moją uwagę. Analitycy banku spodziewają się, że szczyt inflacji nastąpi dopiero w przyszłym roku, potem inflacja ma spadać. Czy prognozy sprawdzą się? Niestety widać coraz więcej oznak stagnacji, która może przerodzić się w stagflację.
Jeden z analityków powtórzył radę, aby nie poświęcać zbyt dużo czasu swoim inwestycjom – wystarczy kwadrans co tydzień – ale doradził też, aby nie zapominać o nich zupełnie. Należy regularnie sprawdzać i zależnie od wyników funduszu (wzrostu lub spadku) podejmować decyzje. Ja niestety nie sprawdzałem, nie podejmowałem decyzji i stąd straty.
5 października, środa – na Kulturze 2 obejrzałem „Miłość pisaną Braillem”. Film o dziewczynce, zdolnej wiolonczelistce, tracącej wzrok, dość ciekawy, ale jego grupą docelową są chyba starsze dzieci? Pokazanie go na kanale ogólnokulturalnym było raczej nieporozumieniem.
6 października, czwartek – wczoraj i dzisiaj po raz pierwszy od początku pandemii uprałem zasłony i firanki. Czeka mnie jeszcze mycie okien.
8 października, sobota – wyjazd do Poznania na akcję „Tysiące Książek za Piątaka – Nakarm Zwierzaka” oraz dwie wystawy.
O akcji „Tysiące Książek za Piątaka – Nakarm Zwierzaka’ dowiedziałem się przypadkiem z „Głosu Wielkopolskiego”, który podał informację o planowanej na sobotę wielkiej wyprzedaży książek poznańskiego wydawnictwa Rebis – każda książka miała kosztować 5 zł, a dochód ze sprzedaży miał być przeznaczony dla schroniska dla zwierząt w Gaju pod Śremem. Takie okazje trafiają się rzadko, trzeba z niej skorzystać.
Wyjazd o 6.30 rano przez Rogalin, Puszczykowo, Luboń, Kotowo, Fabianowo. Od Lubonia słabo znam tę trasę, muszę więc kilkakrotnie sprawdzać drogę na mapie; w końcu po trzech godzinach jazdy jestem na miejscu w siedzibie wydawnictwa Rebis na Żmigrodzkiej, na zachodnich peryferiach Poznania. Do rozpoczęcia wyprzedaży zostało jeszcze pół godziny, już teraz kręci się jednak sporo zainteresowanych, przeglądających wykładane właśnie książki. Jest też stoisko schroniska w Gaju (podczas akcji będzie przyjmowało dary w postaci karmy dla zwierząt); przyjechała nawet Telewizja Relax ze Śremu, która nagra reportaż z wydarzenia.
Tytułów jest kilkaset, w wielu egzemplarzach, książek są więc rzeczywiście tysiące. Nie ma nowości, sprzedawane są książki wydane kilka lub kilkanaście lat temu; dominuje literatura popularna (fantasy, kryminały), różne poradniki, ale są też ambitniejsze pozycje, wartościowa literatura. Po starannym namyśle i kilkakrotnym przejściu przed szeregiem ułożonych w stosy książek ostatecznie decyduję się na zakup trzech pozycji: „Miłosne gry Marka Hłaski” Barbary Stanisławczyk, „Papież Benedykt XVI. Biografia Josepha Ratzingera” Johna L. Allena i „Oblicza kobiety w sztuce. Pełne gracji” Vittoria Sgarbiego. – to wszystko za 15 zł – i ustawiam się w kolejce do zaimprowizowanej kasy. Kolejka jest już długa, niektórzy kupują po kilkanaście (albo i więcej) książek; do planowanego na godz. 16 końca imprezy zostanie z pewnością niewiele pozycji. Jeszcze tylko wywiad dla śremskiej telewizji i opuszczam magazyny przy Żmigrodzkiej, kierując się w kierunku centrum.
*
W planach miałem dzisiaj zwiedzenie przede wszystkim wystawy Marii Nicz-Borowiakowej w Muzeum Narodowym, wcześniej postanawiam jednak zajrzeć do Galerii Atanazego w Bibliotece Raczyńskich, gdzie w sierpniu z okazji Międzynarodowego Kongresu Nauk Historycznych otwarto wystawę „Poznań – Strasburg. Od imperialnych do europejskich powinowactw”. Wybór okazuje się dobry – wystawa jest tak obszerna, że w gmachu biblioteki spędzę ponad trzy godziny; awangardzistka Nicz-Borowiakowa będzie musiała poczekać.
Skąd pomysł poświęcenia jednej wystawy Poznaniowi i francuskiemu Strasburgowi? Czy te miasta mają coś wspólnego? Okazuje się, że tak, jeśli spojrzymy na nie z perspektywy historii XIX wieku. Oba leżały w Cesarstwie Niemieckim, zwierzchnia władza podkreślała ich niemieckość, chociaż oba znajdowały się w obrębie państwa niemieckiego od stosunkowo krótkiego czasu: Poznań od II zaboru i potem kongresu wiedeńskiego w 1815 roku, Strasburg od wygranej przez Prusy wojny z Francją w 1871 roku. Oba powróciły do swoich macierzy po I wojnie światowej, by potem na krótko znowu znaleźć się w granicach III Rzeszy – jako „urdeutsche Städte”.
Kwestie narodowościowe są z reguły konfliktogenne i nie są proste do rozwiązania. Widać to szczególnie w przypadku francuskiego Strasburga, którego „niemieckość” daje się lepiej uzasadnić niż „niemieckość” Poznania – przed opanowaniem przez Ludwika XIV miasto było częścią Rzeszy, ma wiele wieków niemieckiej historii i jest stolicą Alzacji, regionu, w którym do dzisiaj około połowy ludności porozumiewa się w języku niemieckim lub jego dialekcie. Widać to szczególnie dobrze w drugiej części wystawy „Napięcia i dialogi” i w trzeciej „Wytwarzanie tradycji”. Wystawa jest w istocie opowieścią o rozbieżnych dążeniach i rywalizacji dwóch narodów w każdym z tych dwóch miast – niemieckiego i polskiego w Poznaniu oraz niemieckiego i francuskiego w Strasburgu. Niemcy jako rządzący byli w tej walce uprzywilejowani, choćby w możliwości stawiania licznych pomników (obalonych w obu miastach po I wojnie światowej), też w sferze architektury i urbanistyki. Niemieckim dziedzictwem w Poznaniu jest Dzielnica Cesarska, ale planów przebudowy miasta było więcej, również w okresie nazistowskim. Niemiecka architektura rywalizowała z francuską również w Strasburgu. Wystawa obejmuje też okres powojenny, możemy zobaczyć plany przebudowy Strasburga i Poznania (najbardziej spektakularne obejmowały Święty Marcin), z których zrealizowano tylko niektóre.
Wystawa jest opowieścią o historii, jak też o współczesności i nawet przyszłości (pod względem urbanistyki) obu miast, bogato ilustrowaną fotografiami, filmami, również oryginalnymi dokumentami, nawet dziełami literatury (prezentowany jest rękopis wiersza „Do H*” Mickiewicza, napisany w Strasburgu). Szkoda, że tak mało jest o niej wiadomości w poznańskich mediach.
*
W Bibliotece Raczyńskich zwiedzam jeszcze małą wystawę planszową „Zbrodniarki Mickiewicza”, potem przejeżdżam na Ostrów Tumski, gdzie przed Muzeum Archidiecezjalnym na godz. 15 zaplanowano wernisaż wystawy „Dęby Rogalińskie w obiektywie Roberta Woźniaka”. Wernisaż, odbywający się w plenerze przed budynkiem muzeum, zorganizowany w ramach Tygodnia Świętego Franciszka, trwa całkiem długo – oprócz wstępu autora zdjęć Roberta Woźniaka i prof. Władysława Danielewicza z Uniwersytetu Przyrodniczego przewidziano też wykład „Las na receptę” Marleny Baranowskiej. A po nich możemy zobaczyć zdjęcia dębów, nie tylko tych najsłynniejszych, również drzew z łęgów rogalińskich, pozostałości jeszcze z epoki lodowcowej. Będę obok nich przejeżdżał jak zwykle w drodze powrotnej.
9 października, niedziela – na Kulturze 2 obejrzałem „Papuszę”, i to jakiej porze – od 4.05 do 6.15 rano! Jak zwykle obudziłem się wcześnie. Film przypomniał mi „Cyganów na polskich drogach” Ficowskiego, których czytałem w październiku 2020 roku (Ficowski jest jednym z bohaterów filmu), książki przenikniętej fascynacją Cyganami, chociaż nieukrywającej też negatywnych zjawisk w ich życiu, jak utrzymywania się z kradzieży. Ogólnie wrażenia z filmu mam mieszane: zachwycają urodą (niektóre) czarno-białe kadry, tragedia Papuszy nie została jednak przedstawiona tak wyraziście, jak być mogła.
9 października, niedziela – skończyłem lekturę książki „Pierwsze lata”, zbioru wspomnień poznaniaków z lat 1945–1948. Książka wydana w 1980 roku, a więc dużo w niej opowieści o bohaterskich czynach żołnierzy Armii Czerwonej i ofiarnej pracy działaczy PPR, są też jednak wspomnienia zwykłych ludzi, borykających się z trudnościami życia codziennego zaraz po wojnie.
Kiedy jednemu z moich klientów wspomniałem, jaką książkę teraz czytam, powiedział:
– Mój dziadek walczył na Cytadeli i dużo mi opowiadał, też o żołnierzach Armii Czerwonej. Nie dziwię się teraz kłopotom Rosjan na Ukrainie, wtedy podobnie to wyglądało.
Tydzień temu z regału book-crossingu Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Poznaniu przywiozłem m.in. zbiór okupacyjnych wspomnień mieszkańców Nekli. Czy kiedykolwiek doczekamy się podobnej książki ze wspomnieniami śremian?
9 października, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 20 procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
11 października, wtorek – na Kulturze 2 obejrzałem spektakl z teatru w Radomiu „Ferdydurke”. Skomasowanie powieści do 70-minutowego spektaklu i powierzenie niektórych ról męskich kobietom było dość ryzykownym pomysłem, który udał się połowicznie. Całkiem inaczej wyobrażałem sobie prof. Pimkę. I dlaczego w sławetnej scenie pojedynku na miny aktorzy noszą maski? Była to doskonała okazja do popisu gry aktorskiej.
12 października, środa – w radiowej Dwójce po raz pierwszy wziąłem udział w porannym konkursie „Do trzech razy sztuka”. Wcześniej wielokrotnie próbowałem się tam dodzwonić, ale bezskutecznie. Niestety nie odgadłem poprawnej odpowiedzi, o kogo chodzi w emitowanych na antenie wypowiedziach. Stawiałem na Antoniego Liberę, chodziło o Annie Ernaux, tegoroczną noblistkę.
12 października, środa – tłumaczenie ustne u notariusza w Kórniku – długa, wyczerpująca umowa wyodrębnienia własności i sprzedaży mieszkania, w trakcie tłumaczenia musiałem poprosić o kawę, udało się zmieścić w dwóch godzinach.
Na tłumaczenie jak zwykle podwieźli mnie klienci – małżeństwo Polki i Anglika. Byli po raz pierwszy w Śremie.
– Całkiem ładne miasto – zauważył Anglik, kiedy wyjeżdżaliśmy z Jezioran.
14 października, piątek – dzisiaj jubileusz 50-lecia mojego liceum, a właściwie Zespołu Szkół Ogólnokształcących im. Komisji Edukacji Narodowej w Puławach. Nie mogłem przyjechać na dzisiejsze uroczystości, koszty byłyby zbyt wysokie: odległość (prawie 500 km), konieczność noclegu w hotelu (nie mam już nikogo w Puławach) i przede wszystkim obowiązki w pracy. Szkoda, bo nie byłem w murach mojej szkoły już 40 lat.
14 października, piątek – kolejny rekord inflacji w Polsce. We wrześniu wyniosła 17,2%.
14 października, piątek – przeczytałem książkę „Towarzystwo Miłośników Ziemi Śremskiej – rys historyczny. Część II (2007– 2022). Nie jestem członkiem TMZŚ, ale ile znajomych nazwisk znalazłem w książce…
14 października, piątek – na półce book-crossingu w Galerii Handlowej znalazłem dzisiaj trzy płyty: składankę „Portret – ballady z Bukowiny i Krainy Nostalgii” oraz płyty Mahalii Jackson (gospel) i Żanny Biczewskiej. Tej ostatniej dużo słuchałem na samym początku lat 90., kupiłem nawet jej longplaya, którego słuchałem na gramofonie, który wtedy miałem. Kiedy wspomniałem o tym koleżance z Odlewni Żeliwa, ta uśmiechnęła się i powiedziała:
– Dziwne masz zainteresowania.
15 października, sobota – wielkie sprzątanie, połączone z myciem okien. Umyłem okna po raz pierwszy od początku pandemii.
15 października, sobota – wernisaż wystawy fotograficznej „Wielkopolskie panoramy i weduty” Bogusława Biegowskiego w Muzeum Śremskim. W listopadzie ubiegłego roku artysta zaprezentował w Śremie wystawę „Baier z Manieczek – ojciec nam wszystkim”, teraz możemy zobaczyć jego drugą ekspozycję, również o charakterze regionalnym, chociaż ten regionalizm ma tu o wiele szerszy zakres,  wystawa jest poświęcona całej Wielkopolsce, no może nie całej…
Podobnie jak poprzednia wystawa Bogusława Biegowskiego, „Wielkopolskie panoramy i weduty” ukazują specyficzną fotografię, wyróżniającą się od strony formalnej, techniki wykonania. Czarno-białe prace wyglądają jak z epoki początków fotografii w XIX wieku, co staje się zrozumiale, jeśli sobie uświadomimy, jaki materiał zastosowano podczas ich tworzenia: autor wykorzystał około 100 starych płyt szklanych, które ocalił przed utylizacją –dało to niezwykły efekt.
Podróże autora po Wielkopolsce zaowocowały serią panoram miast i (częściej) miasteczek – ulic, placów, widoków od strony rzeki i dróg dojazdowych do nich. Dużo z tych miejsc na zdjęciach poznaję, chociaż nie wszystkie. Mało znam na przykład północną, zanotecką Wielkopolskę, której Bogusław Biegowski (autor wywodzi się z Trzcianki) poświęcił dużą część wystawy; lepiej znam centralną i południową część regionu. Ciekawe, że na wystawie jest przedstawiony prawie wyłącznie były zabór pruski, z zaboru rosyjskiego jest tylko panorama Pyzdr.
Zróżnicowane są też motywy występujące w tych fotografiach. Ich XIX-wieczna stylistyka jest tylko pierwszym wrażeniem – po bliższym przyjrzeniu się odkrywamy na nich też nowoczesne zakłady przemysłowe, jak cukrownię w Środzie, zaparkowane samochody. Nie ma tylko ludzi, co, biorąc pod uwagę technikę wykonania (kilkuminutowy czas naświetlania). jest zrozumiale; pierwsze XIX-wieczne fotografie miast też były „bezludne”; wykonywano je bardzo wczesnym rankiem, kiedy ulice były puste.
Po otwarciu wernisażu, odbywającego się w ramach Wielkopolskiego Festiwalu Fotografii im. Ireneusza Zjeżdżałki, na który przyjechało wielu innych fotografów, znajomych artysty, jest okazja do rozmowy przy kawie, o fotografii i nie tylko.
Pytanie o pominięcie byłego zaboru rosyjskiego jest okazją do rozmowy o różnicach między wschodnią i zachodnią Wielkopolską. Bogusław Biegowski sceptycznie podchodzi do takich podziałów, ja mam inne zdanie. Różnice istnieją, nie tylko w architekturze, również w mentalności ludzi, o czym świadczą animozje pomiędzy Kaliszem i Ostrowem Wlkp. Przekraczając most na Prośnie, zawsze mam wrażenie wjeżdżania do innego świata. Nie jest to zresztą tylko specyfika Wielkopolski, pomyślmy na przykład o Ślązakach i „Gorolach”.
Rozmawiamy też o braku sztafażu, który w sztuce jest dla mnie ważnym elementem pejzaży. Okazuje się, że na wystawie na jednym zdjęciu jednak występuje sztafaż, na zdjęciu Śremu, gdzie udało się sfotografować… krowę, właściwie tylko jej nogi, bo nie chciała stać spokojnie. Dla Bogusława Biegowskiego sztafaż na tych zdjęciach chyba nie jest istotny, wymagałby zresztą zmiany techniki fotografowania.
„Wielkopolskie panoramy i weduty” są z pewnością interesującą wystawą – spojrzeniem na nasz region z całkiem innej perspektywy.
16 października, niedziela – wyjazd na wernisaż wystawy „Piast surwiwal” w Muzeum Początków Państwa Polskiego w Gnieźnie; to już drugi mój wernisaż w tym muzeum w tym roku.
Wyjazd po 7 rano, zwykłą trasą przez Środę Wlkp. Neklę i Czerniejewo. Jest dzisiaj niedziela i miałem nadzieję, że uda mi się zajrzeć do kościołów w rezerwacie archeologicznym w Grodziszczku i Gieczu, oba są jednak zamknięte, nie ma nawet tablicy ogłoszeń z informacją, kiedy są odprawiane msze. Otwarty jest za to kościół w Pawłowie przed Gnieznem; przyjeżdżam do niego tuż przed rozpoczęciem nabożeństwa o godz. 11, korzystam z okazji i postanawiam wziąć udział we mszy, po raz pierwszy w tym kościele, koło którego już przejeżdżałem wielokrotnie. Nabożeństwa w wiejskich kościółkach są zawsze ciekawe, nie tylko ze względu na ogłoszenia parafialne, podczas których są omawiane lokalne sprawy :-); wyposażenie tej świątyni też zwraca uwagę, chociaż nie jest tak cenne jak w drewnianych kościołach w powiecie śremskim. Po mszy krótko zwiedzam kościół, potem jeszcze pół godziny jazdy i jestem w Gnieźnie.
Wystawa „Piast surwiwal”, której podtytuł brzmi „Człowiek i lat 1000 lat temu”, rzeczywiście jest opowieścią o środowisku leśnym i roli lasu w życiu człowieka w początkach naszej państwowości, a nawet jeszcze wcześniej, ponieważ autorzy cofają się aż do ustąpienia lodowca 14 tysięcy lat temu, kiedy obecne ziemie polskie zaczęła porastać tundra.
Czy wystawa taka przynależy do muzeum historycznego, czy raczej przyrodniczego? Czy bardziej pasowałaby na przykład do Centrum Edukacji Ekologicznej Wielkopolskiego Parku Narodowego w Jeziorach? Kuratorzy wystawy starali się zachować równowagę między aspektami biologicznymi i historycznymi; mamy dużo informacji zarówno o faunie i florze, jak i o życiu człowieka we wczesnym średniowieczu, ogólnie jednak odniosłem wrażenie, że biologia zdominowała humanistykę. Ciekawe eksponaty można znaleźć zresztą i w tej sferze, duże wrażenie sprawiają na przykład czaszka żubra i autentyczne rogi tura, zwierzęcia, które wyginęło w XVII wieku. Ważne dla zrozumienia roli lasu w ówczesnym społeczeństwie jest też rozróżnienie między dziką puszczą i lasem wykorzystywanym gospodarczo – w celach wypasu, zbieractwa, pozyskiwania budulca na budowę grodów i chat.
Wśród eksponatów dokumentujących działalność leśną człowieka dominują eksponowane w gablotach narzędzia i wyroby z drewna, czyli coś, co znamy też z innych wystaw archeologicznych. Wolałbym coś bardziej atrakcyjnego i rzucającego się w oczy, np. rekonstrukcję leśnej chaty z wyposażeniem smolarza czy bartnika, zwłaszcza że zawody związane z leśnictwem są dość szeroko omawiane na wystawie.
Wreszcie chociaż warstwa tekstowa wystawy jest bardzo bogata, zabrakło kilku podstawowych informacji. Jaką powierzchnię zajmowały lasy 1000 lat temu i jak to się ma do lesistości w późniejszych wiekach i obecnie? Na mapie ukazującej pozostałości puszcz w Polsce nie ma kompleksów leśnych z Wielkopolski. Puszczy Noteckiej chyba rzeczywiście nie można uznać za relikt lasu pierwotnego (obecna sosnowa monokultura to wyklucza), ale co Wielkopolskim Parkiem Narodowym i Puszczą Zielonka, leżącą tak blisko Gniezno? Kuratorzy wspominają tylko o lasach czerniejewskich, przez które i dzisiaj jechałem do Gniezna. I wreszcie jak wyglądał las przed epoką lodowcową, las epoki plejstocenu, pliocenu? To ostatnie to przedmiot zainteresowań geologii, nie historii, ale warto było krótko wspomnieć i o tym.
Po niecałych dwóch godzinach zwiedzania powrót do Śremu, tą samą trasą.
16 października, niedziela – w drodze powrotnej z Gniezna już w Środzie na rondzie skręcam w ulicę 20 Października i później Paderewskiego. Od pewnego czasu nurtuje mnie pytanie: czy dworzec PKS w Środzie jeszcze istnieje? Kiedyś jeździłem autobusem do Środy, ze Śremu było tam kilka kursów dziennie, ale dawno zostały zlikwidowane.
Odpowiedź: w miejscu dawnego dworca jest obecnie kilka sklepików, kebab, a także przystanek komunikacji miejskiej. Na przystanku oprócz wielu linii miejskich z trudem dostrzegam małą kartkę z rozkładem jazdy PKS. Ze Środy odjeżdża kilka autobusów do Kalisza, Krotoszyna, Krakowa i powrotnych z tych miejscowości do Poznania. PKS nie kursuje już nie tylko do Śremu, Wrześni, ale nawet do wiosek w powiecie średzkim. I tak bardzo okrojony rozkład jazdy śremskiego PKS-u zadziwia bogactwem w porównaniu ze Środą. Oj, nie udały się te plany PiS-u dotyczące przywrócenia PKS-ów.
16 października, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 80 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed pandemią, prawie połowę z tego należy jednak wliczyć do zakończonego w tym tygodniu dużego projektu, którym zajmowała się moja tłumaczka.
18 października, wtorek – odwiedziła mnie dzisiaj W., dawna uczennica. Uczyłem ją angielskiego w I i II klasie szkoły podstawowej; w tym roku ukończyła studia medyczne i właśnie wróciła ze stażu we Włoszech. Mam jej przetłumaczyć program stażu. Gdyby nie nazwisko w dokumentach, nie poznałbym jej w pierwszej chwili. To niezwykłe uczucie rozmawiać z kimś, kogo kiedyś bardzo dobrze znaliśmy, a kto stał się całkiem innym człowiekiem, normalną koleją rzeczy, tylko za sprawą dorastania i psychologii rozwojowej…
20 października, czwartek – wizyta u fryzjera: 40 zł.
20 października, czwartek – spotkanie na korytarzu mojego bloku z dawnym sąsiadem, od 2009 roku sędzią w Sądzie Rejonowym w Środzie Wlkp. „O, witam najbardziej terminowego tłumacza! Podsyłam panu coś od czasu do czasu”.
22 października, sobota – wyjazd na uroczystość wręczenia Nagrody Kościelskich w Miłosławiu, pierwszy raz od 2017 roku. Nagroda jest wręczana co roku, ale cóż, mieliśmy pandemię, również z innych względów ceremonia przeniosła się do szwajcarskiej Genewy, wreszcie po pięciu latach powróciła do dawnego pałacu Kościelskich w Miłosławiu.
Podróż przez Środę Wlkp. i Winną Górę pechowa – jeszcze w Śremie zaczyna padać, deszcz nie ustaje do Miłosławia, tak że na miejscu jestem cały przemoczony. Na szczęście do rozpoczęcia uroczystości jeszcze 40 minut, tak że mogę się osuszyć i doprowadzić do porządku. Część oficjalna rozpoczyna się o godz. 15.
Laureatem tegorocznej Nagrody Kościelskich został Bartosz Sadulski, poeta i autor… przewodników turystycznych; nagrodzona powieść „Rzeszot” to jego debiut prozatorski. O fikcyjnej biografii fikcyjnego bohatera – pana Podedwornego, pioniera polskiego przemysłu naftowego, którego życie ukazano na tle dziejów XIX-wiecznej Galicji, współczesnej powieści łotrzykowskiej (domyślam się – nie czytałem książki – że też postmodernistycznej), opowiadają przewodniczący Fundacji Kościelskich prof. François Rosset, a potem w laudacji prof. Jan Zieliński, nagrody gratuluje burmistrz Miłosławia. Czy kiedyś przeczytam powieść Bartosza Sadulskiego? Mam nadzieję, że tak, gatunek, który książka reprezentuje, zawsze mnie interesował, ale mam tyle zaległości lekturowych…
Jak zwykle mnóstwo znamienitych gości, nie tylko władze samorządowe Miłosławia, również powiatu wrzesińskiego, dobrze znany również w Śremie poseł Zbigniew Dolata, pisarze laureaci z poprzednich lat, wśród nich Paweł Huelle, który trochę się spóźnił na uroczystość. A także moi znajomi – Dorota Surdyk, wicedyrektor miłosławskiej szkoły, w której murach obecnie jesteśmy, Jagoda Muzolf, nauczycielka języka polskiego i bibliotekarka.
Po części oficjalnej na godz. 16.30 zaplanowano też koncert Anastazji Nowak z Orzechowa, niedyspozycja głosowa artystki wymusiła drobną zmianę planów – zamiast piosenek usłyszeliśmy kilka utworów na skrzypce elektryczne. Nie szkodzi – krótki, półgodzinny koncert jazzowy (właściwie smooth jazzu) okazał się bardzo dobry; może usłyszymy kiedyś artystkę w Śremie?
Po koncercie organizatorzy zapraszają wszystkich na poczęstunek. Jest okazja porozmawiać ze znajomymi – o ich pracy w szkole, w bibliotece, o dzisiejszej uroczystości i laudacji Jana Zielińskiego, o Miłosławiu i innych miejscach powiatu wrzesińskiego, który dość często odwiedzam podczas moich wycieczek. Rozmawiam z byłym dyrektorem miłosławskiej szkoły, z burmistrzem Miłosławia; podchodzi do mnie nawet redaktor relacjonującego wydarzenie Radia Poznań z prośbą o wywiad – redaktor Rafał Regulski usłyszał już o moich rowerowych wyjazdach na ceremonię wręczenia nagrody i prosi o kilka słów do mikrofonu.
Na zaplanowanym na godz. 19 nocnym czytaniu  wykonaniu laureatów nagrody, tegorocznego i z poprzednich lat, już nie zostanę, pora zbyt późna, i tak zresztą będę wracał już po zmroku. Wychodząc, zamieniam jeszcze tylko parę słów z Pawłem Huelle, o literaturze, o Gdańsku, o wycieczkach rowerowych (Paweł Huelle też jeździ rowerem, ale w okolicach Gdańska, na przykład na Hel, ja o wiele lepiej znam Pomorze Zachodnie). W domu będę późnym wieczorem.
23 października, niedziela – na Kulturze 2 obejrzałem operę „Kupiec wenecki” Andrzeja Czajkowskiego, pierwszy utwór tego do tej pory nieznanego mi kompozytora. Dobre wystawienie współczesnej opery, ciekawsze było jednak dla mnie to, że po raz pierwszy obejrzałem w miarę pełną adaptację komedii Shakespeare’a. Przedstawienie, które widziałem w teatrze w Kaliszu w 2015 roku, potraktowało sztukę dość wybiórczo, opuszczając wątek intryg miłosnych, no i nie było komedią.
23 października, niedziela – na Kulturze 2 obejrzałem western „Nevada Smith” ze Stevem McQueenem z 1966 roku. Film, dotychczas całkiem mi nieznany, bardzo dobry, Steve McQueen, chociaż miał wtedy już 36 lat, przekonująco zagrał rolę nieopierzonego, zdobywającego doświadczenie nastolatka
23 października, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o jedną czwartą wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
24 października, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem „Czystą formalność” z Gerardem Depardieu i Romanem Polańskim. Trudno zaklasyfikować mi ten film – thriller, quasi-kryminał, czy psychologiczna opowieść o uwikłaniu człowieka w kłamstwa? Trochę przypominał mi „Kraksę” Dürrenmatta, trochę powieści Kafki. „Kraksa” była jednak logiczniejsza, miała określone przesłanie, które w filmie Tornatore może istnieje, ale nie udało mi się go rozszyfrować.
25 października, wtorek – odebrałem z naprawy kasę fiskalną. Od wielu miesięcy przy próbie włączenia pojawiał się w niej komunikat „2903 – dane nie przeniesione na nośnik”. Błąd znikał po kilku próbach uruchomienia, w piątek kasa zepsuła się jednak na dobre, do poniedziałku kasa nie chciała się włączyć. Konieczność wymiany karty pamięci kosztowała mnie 40 zł. W porządku, spodziewałem się większego wydatku.
25 października, wtorek – na Kulturze 2 obejrzałem „Kocie ślady”, peerelowski kryminał z młodym Januszem Gajosem z 1971 roku, ale zrealizowany jeszcze w estetyce ery gomułkowskiej. Czarno-białe zdjęcia, charaktery z lat 60., obecnie mają już tylko wartość dokumentalną.
27 października, czwartek – na Kulturze 2 obejrzałem „Szczęście świata”. Obraz życia Górnoślązaków i Katowic tuż przed wybuchem II wojny światowej miał w sobie duży potencjał, który niestety nie został w pełni wykorzystany przez reżysera.
27 października, czwartek – poszedłem do biblioteki w Śremie na wieczór poezji ukraińskiej (i poświęconej Ukrainie) „Stokrotki na zgliszczach”, połączony z koncertem harfowym. Ukraińskie wiersze czytane w oryginale i tłumaczeniu niestety zbyt często przypominają młodopolską poezję, lepsze były wiersze polskich i innych poetów o Ukrainie. Po czytaniu i koncercie rozmowa przy kawie i cieście z Michałem Zatorem: o muzyce, o przekładach Tolkiena, którym harfista się pasjonuje (długie włosy rzeczywiście upodabniają go do elfa 🙂 ). Dłuższa rozmowa też z Marią Konieczną: o jej zmarłym niedawno mężu Andrzeju, o Wielkopolsce. Zaprosiła mnie na swój wykład w ramach Uniwersytetu Ludzi Ciekawych Świata w listopadzie, poświęcony jej dziadkowi z Pępowa i jego pamiętnikom. Przyjdę, jeśli tylko będę miał czas.
27 października, czwartek – na Kulturze 2 obejrzałem „Stalkera”. Ekranizacja „Pikniku a skraju drogi” Strugackich udała się Tarkowskiemu lepiej niż ekranizacja „Solaris” Lema, największym osiągnięciem Tarkowskiego pozostaje jednak dla mnie „Andriej Rublow”.
28 października, piątek – przystąpiłem do spowiedzi w moi kościele.
– Ile masz lat?
– Prawie 60.
– O, to już kawaler. Kawaler, czy żonaty?
– Kawaler.
– Bo, widzisz, to ważne dla spowiedzi, wiek, kawaler, czy żonaty…
Ksiądz był dzisiaj chyba w dobrym humorze. 🙂
28 października, piątek – na Kulturze 2 obejrzałem „Parasite”. Koreańska czarna komedia, obsypana nagrodami, zrobiła furorę na świecie tuż przed pandemią, zasłużenie.
29 października, sobota – na Kulturze 2 obejrzałem „Mojego wujaszka” Tatiego. Podczas studiów w Warszawie widziałem w Iluzjonie Filmoteki Polskiej tylko „Wakacje pana Hulot” i „Pana Hulot wśród samochodów”, teraz wreszcie trzecią część trylogii. Film dobry, chociaż największą uwagę zwróciłem na jego scenografię, która obecnie jest odbierana jako retro albo nawet steampunk (film jest z 1958 roku).
30 października, niedziela – wyjazd do Poznania na dwie imprezy targowe: Retro Motor Show i Hobby.
Czy ktoś, kto od 25 lat nie ma samochodu, może zainteresować się targami motoryzacyjnymi? Tak, pod warunkiem że są to targi i wystawa pojazdów zabytkowych, Retro Motor Show, na którym jeszcze nigdy nie byłem.
Na targi wchodzę krótko po otwarciu imprezy o 10; już o tej godzinie w kierunku pawilonów wystawowych ciągnie dużo zwiedzających, widać, że cieszy się popularnością. Pierwsze wrażenie po wejściu do pawilonu numer 5, na początku trasy zwiedzania: ogrom imprezy, bardzo dobre przygotowanie, różnorodność wystawianych pojazdów, ciekawe wydarzenia towarzyszące. Organizatorzy chyba specjalnie najbardziej atrakcyjne elementy ekspozycji zgromadzili właśnie w tym, pierwszym pawilonie. Od razu po wejściu widzę zabytkowe pojazdy z lat 50., 60. 70., w miarę jak przesuwam się wzdłuż hali, odkrywam coraz ciekawsze eksponaty: samochody, motocykle, rowery ze wszystkich epok. Dominują powojenne, ale są też okazy sprzed II wojny światowej, a nawet sprzed I wojny – z legendarnym amerykańskim Fordem modelem T na czele.
Obficie reprezentowane są samochody polskie: od produkowanych przed wojną fiatów (tylko najbogatsi mogli sobie wtedy pozwolić na własne auto), po konstrukcje powojenne, dobrze pamiętane fiaty 125p i 126p. Ale i tu trafiają się niespodzianki: w postaci malucha… w wersji kabrio, ze składanym dachem, czy fiata 125p long, rzeczywiście wydłużonego, w którym pasażerowie na tylnych siedzeniach mogli siedzieć naprzeciwko siebie i do dyspozycji mieli…barek, jak w limuzynach w amerykańskich filmach (wprawdzie miejsca w takim dużym fiacie mieli mniej).
Ale są też i oryginalne amerykańskie limuzyny i kabriolety: autentyczne krążowniki szos, znane mi dotychczas tylko z filmów. Samochód osobowy o szerokości ponad 2 metrów i długości prawie 6 metrów, o pojemności silnika ponad 6 litrów, spalający ponad 20 litrów benzyny na 100 km? To jak mała ciężarówka, nie wygląda to praktycznie, ale takimi pojazdami Amerykanie rzeczywiście jeździli w latach 50. i 60., dopóki wielki kryzys paliwowy nie zmusił ich do oszczędności. Dzisiejsza impreza jest nie tylko wystawą, to również prawdziwe targi, na których te zabytkowe samochody można kupić. Ceny? Nawet kilkaset tysięcy złotych za najbardziej efektowne pojazdy; wierzę, że zajdą się kolekcjonerzy, którzy będą gotowi wydać taką kwotę.
Najstarszy eksponat na wystawie to rower damski marki Herkules z 1895 roku, nie ma natomiast samochodów z XIX wieku. Nie dziwię się, z tych czasów kolebki motoryzacji zachowało się ich na świecie bardzo mało; zresztą również w przypadku samochodów z początku XX wieku ich autentyczność i historyczność jest tylko umowna. Duża część to repliki, a jeśli nawet są prezentowane jako autentyczne, w rzeczywistości łączą w sobie części oryginalne z dorabianymi współcześnie i tylko wykonujący renowację wie, w jakiej są one proporcji.
Ale co to szkodzi? W muzeum motoryzacji Volkswagena Autostadt w Wolfsburgu, w którym byłem kilkanaście lat temu, również są wystawiane rekonstrukcje, pieczołowicie odtworzone z dawnych wzorów. Oprócz estetyki ważna jest wartość poznawcza eksponatów. Podczas zwiedzania wystawy przypomniały mi się lektury z dzieciństwa: „Wielki wyścig” Juliusza Jerzego Herlingera, a także „Niezwykłe perypetie odkryć i wynalazków” tegoż autora, w dużej części poświęcone historii samochodu.
*
Po Retro Motor Show zaglądam jeszcze na targi Hobby. Dominują tu klocki Lego i kolejki, czyli ten sam asortyment co w ubiegłym roku, ale znajdzie się też coś dla zainteresowanych innymi rzeczami, jak gry planszowe. Najwięcej czasu spędzam na stoisku Muzeum Komiksu z Krakowa, na którym rozmawiamy o opowieściach obrazkowych z czasów PRL. Obecny na stoisku wiceszef muzeum jest bardzo zainteresowany faktem, że w Śremie działa restauracja „Balbinka”, która swoją nazwę wzięła od słynnej gąski. Obiecuję mu wysłać więcej informacji, kiedy wrócę do domu.
30 października, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 10 procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
31 października, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem „Traffic”. Film dobry, chociaż aż cztery Oscary dla niego zaskakują. Przypomniało mi się, jak w latach 90. na moich studiach anglistycznych napisałem wypracowanie na temat „Drugs should be legalized”. Wypracowanie spotkało się z gorącą aprobatą naszego lektora języka angielskiego, Kanadyjczyka z Vancouveru; miał chyba lewicowe poglądy.
1 listopada, wtorek – niestety nie pojechałem dzisiaj na cmentarz, jak to zawsze robiłem we Wszystkich Świętych. Większość dnia spędziłem w pracy, tłumacząc stare księgi wieczyste dla Starostwa Powiatowego w Poznaniu. Tylko po południu na Kulturze 2 obejrzałem „Pożegnanie z Afryką”. Niezbyt mi się podobał ten film zaraz po premierze w 1986 roku; teraz wrażenie było lepsze, mimo to uważam, że jest przereklamowany, nie jest arcydziełem.
3 listopada, czwartek – nieprzespana noc; po niedzielnej wycieczce do Poznania wczoraj przyczepiło się do mnie jakieś przeziębienie. Na razie nie idę do lekarza.
4 listopada, piątek – schodząc dzisiaj do piwnicy, odkryłem, że nie ma w niej jednego z moich rowerów. Ukradli? Nie, po chwili już wiedziałem, co się mogło stać. Wsiadłem na drugi rower i objechałem kilka punktów w mieście. Tak, jak się spodziewałem, stał zaparkowany pod „Galerią Handlową”, gdzie zostawiłem go i zapomniałem zabrać. Nikt się na niego nie połaszczył.
4 listopada, piątek – wieczór poetycki „Igraszki ze słowem” w ramach Międzynarodowego Listopada Poetyckiego w bibliotece w Śremie. To już 45. edycja imprezy, ale jestem na niej po raz pierwszy. Wśród zaproszonych dziesięciorga gości Marek Wawrzkiewicz, Prezes Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich. Poeci opowiadali o sobie, recytowali wiersze. Kiedy przyszedł czas na rozmowę z publiczności, okazało się, że i wśród śremian są poeci – nie tylko burmistrz Lewandowski, również były dyrektor biblioteki Jerzy Kondras, mój dawny klient, już na emeryturze, pan Ślęzak…
Po prawie dwugodzinnej imprezie zakończonej kawą i słodyczami powrót do domu. Na ulicy mija mnie grupka pijanych dziewcząt. „Jestem już napierdolona, wyjebało mnie z tampona”, śpiewa na całe gardło jedna.
4 listopada, piątek – na Kulturze 2 obejrzałem „Dowłatowa”. Obraz środowiska dysydenckiego w ZSRR na początku lat 70. nie okazał się dziełem wybitnym, miał dla mnie raczej tylko wartość dokumentalną, obejrzałem go jednak do końca.
5 listopada, sobota – podsumowanie miesiąca. Liczba tłumaczeń w październiku o 20 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
6 listopada, niedziela – wyjazd do Muzeum Narodowego w Poznaniu na wystawę „Awangardzistka. Maria Nicz-Borowiakowa (1896-1944)” i poświęcony jej twórczości panel dyskusyjny. Wystawa, trwająca od sierpnia, kończy się już niedługo, w listopadzie; panel jest jednym z ostatnich ważnych wydarzeń jej towarzyszących.
Zwlekałem z zwiedzeniem wystawy nie tylko ze względu na inne interesujące propozycje kulturalne. Trochę odstraszał też sam jej tytuł: „Awangardzistka…”, kojarzący mi się przede wszystkim ze sztuką abstrakcyjną, do której nie mam przekonania. Mimo tego dystansu w lutym tego roku pojechałem jednak do Muzeum Sztuki w Łodzi na wystawę „Awangardowe muzeum” i nie byłem rozczarowany; może warto zwiedzić też wystawę przedwojennej artystki, nienależącej wprawdzie do pierwszej ligi, ale wciąż pozostającej w kręgu zainteresowania historyków sztuki?
Ekspozycja jest pierwszą wystawą monograficzną poświęconą Marii Nicz-Borowiakowej, prawdziwie monograficzną – autorzy postawili sobie za zadanie zgromadzenie wszystkich zachowanych jej prac, a także szczegółowe ukazanie jej życia, rodziny, środowiska, w którym się obracała. Życie miała dość interesujące i, gdyby nie przedwczesna śmierć, chyba szczęśliwe – wywodząca się z dość zamożnego mieszczaństwa, Maria Niczówna jako jedna z pierwszych kobiet otrzymała szansę studiowania w Szkole Sztuk Pięknych (warszawska uczelnia, a także późniejszy pobyt w Paryżu i współpraca z działającymi w Polsce w latach 20. grupami awangardowymi ukształtowały jej wrażliwość artystyczną); dzięki małżeństwu z inżynierem Józefem Borowiakiem miała zapewniony byt materialny, również po wycofaniu się z życia artystycznego, co nastąpiło po urodzeniu córki w 1930 roku.
Moje wrażenia z wystawy: chociaż nie jest to wielka twórczość, wystawa jest interesująca, również ze względu na dużą różnorodność prac: tematów, stylów, technik artystycznych. Mamy na niej abstrakcję, ale więcej jest sztuki przedstawieniowej, czasami oba rodzaje sztuki się mieszają, jak w martwych naturach. Jak zwykle, najbardziej podobają mi się postaci ludzi i portrety – męża, matki, córki, przyjaciół i znajomych, mniej pejzaże, dość schematyczne. Odnoszę wrażenie, że charakter tej twórczości jest w ogóle bardzo reprezentatywny dla międzywojnia; widzimy w niej wpływ konstruktywizmu, kubizmu i innych awangardowych „-izmów”, ale też zwykłe realistyczne przedstawienia. Tę wartość dokumentalną wzbogacają fotografie z okresu studiów a także późniejszego życia towarzyskiego artystki, zanurzamy się na nich w świat lat 20. i 30.
O godz. 12 rozpoczyna się panel dyskusyjny z udziałem poznańskich kuratorek Agnieszki Salamon-Radeckiej i Agnieszki Skalskiej oraz Agaty Jakubowskiej z Uniwersytetu Warszawskiego i prof. Joanny Sosnowskiej z Polskiej Akademii Nauk. Panelistki rozmawiają ogólnie o twórczości kobiet, wspominają też inne artystki jak Teresę Żarnowerówną i Annę Bilińską, skupiając się jednak głównie na samej Nicz-Borowiakowej i pytaniu: czy naprawdę była awangardzistką? Prof. Joanna Sosnowska uważa, że nie – awangarda musi wyrażać się nie tylko w stronie formalnej twórczości, lecz również w ogólnym stosunku do świata, formułowaniu programów, dążeniu do jego zmiany, a tego u Borowiakowej zdaniem pani profesor nie ma. Skłania mnie to do zadania pytania, kiedy przychodzi czas na dyskusję z publicznością.
– A jak postrzegała siebie sama Nicz-Borowiakowa? Czy uważała się za awangardzistkę? Jak ją postrzegali koledzy malarze? Na wystawie zabrakło mi też informacji o ostatnich latach życia. Jak sobie radziła w czasie okupacji, z czego żyła?
– Działała w Bloku Kubistów, Suprematystów i Konstruktywistów, później w grupie Praesens, wystawiała się z nimi, więc chyba tak – odpowiada Agnieszka Salamon-Radecka. – Nie mamy jednak żadnych jej wypowiedzi o charakterze programowym. W ogóle mamy dużo białych plam w jej życiorysie – nie znamy też jej losów w czasie wojny. Borowiakowie mieszkali na Saskiej Kępie, ich dom uniknął więc zniszczenia w czasie wojny i powstania, dzięki temu zachowały się też fotografie, ale losów artystki w tym czasie nie znamy.
Po panelu jeszcze raz obchodzę wystawę, dużo czasu spędzam też ekranem, na którym są wyświetlane rozmowy z historykami sztuki i konserwatorami (materiał jest obszerny, nie obejrzę go więc w całości). Potem już czas na powrót do Śremu.
6 listopada, niedziela – w drodze powrotnej z Poznania do Śremu w Zbrudzewie odkrywam, że burmistrz spełnił swoją zapowiedź dotyczącą oszczędności w oświetleniu. Na drodze rowerowej pali się co druga latarnia. Ceny energii szybują…
6 listopada, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 40 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
9 listopada, środa – Rosjanie ogłosili wycofywanie się z Chersonia. Media spekulują: powód do triumfu dla Ukraińców, czy pułapka zastawiona przez Rosjan?
9 listopada, środa – inflacja na Węgrzech osiągnęła 21 procent.
9 listopada, środa – na Facebooku obejrzałem transmisję ze spotkania na Zamku Cesarskim z amerykańską pisarką Rebeccą Makkai, autorką wydanej niedawno powieści „Wierzyliśmy jak nikt” o epidemii AIDS w Chicago. Dużo pytań ze strony publiczności w sali kinowej w Zamku; ja byłem jedynym, który zadał pytanie online:
„Wiele się mówi o tragicznym losie chorych na AIDS. Czy nie uważa jednak Pani, że większa część winy spoczywa na samych chorych? Epidemia AIDS była wynikiem promiskuityzmu, rozwiązłości seksualnej w środowiskach gejowskich? Gdyby nie ta rozwiązłość (geje mają o wiele więcej partnerów niż osoby heteroseksualne), epidemia AIDS wtedy, w latach 70. i 80., nie rozwinęłaby się tak gwałtownie. W ten sposób środowiska gejowskie stały się niestety odpowiedzialne za rozprzestrzenienie się choroby w całym społeczeństwie”.
Niestety pytanie pozostało bez odpowiedzi, organizatorzy go nie zauważyli, albo uznali, że wypada zadawać go pisarce.
10 listopada, czwartek – w Polskim Radiu o Chopin o godz. 16 rozpoczął się Maraton Chopinowski. W ciągu 28 godzin, czyli do jutrzejszego wieczora, zostaną wykonane wszystkie utwory kompozytora, do tego spotkania, rozmowy z muzykami, czytanie listów Chopina. Słuchałem tylko do godz. 20, może jutro jeszcze posłucham.
11 listopada, piątek – Dzień Świętego Marcina.
O 8 rano byłem chyba pierwszym klientem w piekarni w moim bloku, która dzisiaj sprzedaje tylko rogale świętomarcińskie. Rzut oka na cenę: 52 zł/kg.
– To ja poproszę jednego, takiego mniejszego.
Pani wybiera i kładzie na wagę. „Jeden, taki mniejszy” kosztował mnie 10,40 zł.
52 zł za kilogram to prawie dwa razy drożej niż cena w „Biedronce”, w której rogale o wadze 185 g  sprzedawano wczoraj po 4,49 zł za sztukę. Ale i jakość jest dwa razy lepsza. 🙂
11 listopada, piątek – wyjazd na Dni Świętomarcińskie, znane kiedyś jako imieniny ulicy Święty Marcin, po raz pierwszy od długiego czasu; nie pamiętam, kiedy byłem na nich ostatnio, ale na pewno przed pandemią. Zmiana nazwy imprezy ma swoje uzasadnienie w remontowo-budowlanej rzeczywistości, z którą muszą borykać się mieszkańcy. Rozkopany Święty Marcin (i wiele innych miejsc Poznania) uniemożliwił zorganizowanie dorocznej parady, zamiast niej zaplanowano szereg imprez przed dawnymi domami towarowymi Alfa, na placu Kolegiackim, dziedzińcu Urzędu Miasta i w parku Chopina.
Na Świętym Marcinie jestem o godzinie 12, impreza już trwa – koncerty na scenie muzycznej, stoiska handlowe, nie tylko z rogalami (cena wszędzie taka sama – 16 zł), ale i poznańskimi rurami (są sprzedawane chyba tylko w Poznaniu, w Śremie ich nie widziałem) i innymi smakołykami; na jednym ze stoisk a wielkiej patelni smaży się nawet gęsina, ale jeszcze nie jest gotowa, będzie sprzedawana później. Już o tej godzinie na ulicy bardzo dużo ludzi, tak że musze uważać, aby nie potrącić kogoś rowerem. Po krótkiej przechadzce wzdłuż stoisk jadę na plac Cyryla Ratajskiego, do drugiego celu mojej podróży.
*
To moja pierwsza wizyta w Galerii Centrala na placu Cyryla Ratajskiego (przez poznaniaków zwanego często placem Cyryla). W galerii jest dzisiaj prezentowana wystawa fotografii „Ważne wybory” Marka Zakrzewskiego, a do wizyty skłoniła mnie informacja, że na wystawie będzie dzisiaj obecny sam autor zdjęć.
I rzeczywiście jest. Fotograf wita  w mnie galerii, w której jestem jedynym zwiedzającym, możemy więc porozmawiać. Marek Zakrzewski od pewnego czasu angażuje się w projekt, podczas którego fotografuje… lokale wyborcze podczas wyborów (zarówno prezydenckich, parlamentarnych jak i tych lokalnych) i właśnie zdjęcia tych lokali widzimy na zdjęciach, lokali w najróżniejszych pomieszczeniach: szkołach, urzędach, nawet salach gimnastycznych. W galerii urządzono nawet pomieszczenie za kotarą, w którym można wypełnić kwestionariusz a następnie wrzucić do przygotowanej urny. Nie ma tu nic z prześmiewczości. Według Marka Zakrzewskiego fotografie mają skłaniać do refleksji nad otoczką wyborów, dla mnie wystawa jest ciekawym portretem Polski małomiasteczkowej skonfrontowanej z ważnym wydarzeniem politycznym, jakim są wybory. Małomiasteczkowej, bo przeważnie z mniejszych miejscowości pochodzą fotografie.
Dużo rozmawiamy, również o roli wyborów w moim życiu, o wyborach w PRL, które bojkotowałem, o wyborach 4 czerwca 1989 roku, na które również nie poszedłem, ponieważ nie interesowała mnie 35-procentowa demokracja (kandydaci „Solidarności” mogli zająć tylko 35 procent miejsc w Sejmie), i o tych w wolnej Polsce, na które już zawsze chodziłem, o lokalach wyborczych w Śremie i innych miastach.
*
Powrót na Święty Marcin, gdzie tymczasem ludzi coraz więcej. Zaglądam do Zamku Cesarskiego, gdzie zwiedzam dwie wystawy („Soviet Anthropocene” Lii Dostlievej i „Gwiazdy nad niebem wschodu” Jędrzeja Nowickiego), potem kieruję się w stronę Starego Rynku, placu Kolegiackiego i dziedzińca Urzędu Miejskiego. Wszędzie do nabycia rogale, po 15 lub 16 zł za sztukę, na placu Wolności sprzedają je na wagę, nie wiem, po jakiej cenie, wszędzie kolejki, ścisk, tłumy ludzi, jakich nie widziałem od czasów przed pandemią. Na Starym Rynku jakiś Ukrainiec w niedbałym stroju gra na cymbałach… preludium C-dur z I części „Das wohltemperierte Klavier” Jana Sebastiana Bacha, zbierając pieniądze do tekturowego futerału po ukraińskiej wódce (moje najbardziej niezwykłe doświadczenie muzyczne w tym roku), na dziedzińcu urzędu piosenkarki i muzycy przy udziale publiczności odbywają ostatnie próby przed koncertami, na środku dziedzińca stoją bamberki i bambrzy w ludowych strojach), a na placu Kolegiackim święty Marcin w stroju rzymskiego legionisty przygotowuje się do wjazdu na dziedziniec i objęcia władzy nad miastem, co nastąpi już za chwilę, o godzinie 14. Nie będę czekał, tłok robi się coraz większy i boję się o całość mojego roweru. Bocznymi uliczkami wycofuję się ze Starego Miasta i kieruję się w stronę Garbar.
12 listopada, sobota – wyjazd na uroczystość nadania Pracowni Artystycznej w Rogalinku imienia Lucyny Smok.
O uroczystości dowiedziałem się przypadkiem poprzedniego dnia, wracając z Poznania, z plakatu zawieszonego na ścianie bistra „Magiczna Kuchnia” w Rogalinku. Chociaż przez Rogalinek przejeżdżam kilkadziesiąt razy w roku, nigdy wcześniej nie słyszałem o Pracowni Artystycznej, ani o Lucynie Smok.
– Tak, działa coś takiego, koło kościoła – wyjaśniła mi właścicielka bistra, która wyszła akurat na papierosa. – Założyła ją pani Lucyna, już nie żyje. Malują tam, również ikony; dokładnie nie wiem, bo mieszkam w Daszewicach.
W domu sprawdziłem w Internecie – rzeczywiście odbędzie się taka uroczystość, na swoich profilach na Facebooku zapraszają na nią parafia w Rogalinie i Towarzystwo Przyjaciół Dębów Rogalińskich.
W sobotę wsiadam znowu na rower i krótko przed godz. 11 jestem w Rogalinku. Zaraz rozpocznie się msza za zmarłą 31 października ubiegłego roku Lucynę Smok. Krótkie wprowadzenie przez proboszcza, który prosi następnie jedną z wiernych o przedstawienie życiorysu pani Lucyny. Nie była rodowitą Poznanianką, urodzona w 1948 roku w Jaśle, podobnie jak ja trafiła w Poznańskie przypadkiem. W 1968 roku została zatrudniona z nakazu pracy w rogalineckiej szkole jako nauczycielka wychowania plastycznego – i już w niej została. W 1990 roku została wybrana dyrektorką szkoły, zaczęła też coraz bardziej udzielać się społecznie. W 1992 roku założyła Towarzystwo Przyjaciół Dębów Rogalińskich, a w 2002 roku Pracownię Artystyczną – oba podmioty działają w Rogalinku pod tym samym adresem – Kościelna 3 – do dzisiaj.
Po mszy przejście na cmentarz przykościelny, złożenie kwiatów i zniczy, potem idziemy już w kierunku pracowni, gdzie najpierw odbędzie się uroczystość nadania rosnącemu przy niej dębowi imienia Lucyny Smok (dąb został zasadzony w roku otwarcia pracowni, ma więc już 20 lat), a potem tego samego imienia samej pracowni.
Wreszcie wchodzimy do środka – po krótkiej części artystycznej w wykonaniu dzieci z przedszkola i szkoły w Rogalinku (cały czas towarzyszył nam też poczet sztandarowy i delegacja szkoły, którą zawsze mijam w drodze do Poznania), słodki poczęstunek (nie mogło zabraknąć i tortu) i wreszcie możliwość zobaczenia obrazów.
Co można powiedzieć o tej twórczości? Pracownia Artystyczna nie jest profesjonalną galerią, a Lucyna Smok nie była profesjonalną artystką. To raczej twórczość amatorska, ale na dobrym poziomie. Widzimy nie tylko rogalińskie dęby, również portrety, kopie obrazów („Pomarańczarkę” Gierymskiego) i wspomniane przez właścicielkę bistro ikony. Przypominają mi się wystawy pań malarek skupionych wokół Śremskiego Ośrodka Kultury, na które czasami chodzę do biblioteki w Śremie. Działalność ta odgrywa o wiele większą rolę społeczną, nawet terapeutyczną (potrzeba zajęcia się czymś na emeryturze, zrealizowania dawnych pasji) niż artystyczną. W Śremie i innych miastach ośrodki kultury prowadzą jednak taką działalność w dość dużych środowiskach; inicjatywa w Rogalinku, zrodziła się w wiosce, która nawet nie jest siedzibą gminy; tym bardziej zasługuje na uznanie, że łączy działalność artystyczną z działalnością na rzecz lokalnej przyrody i ogólnie społeczności. „Jestem pełen podziwu dla lokalnego środowiska…”, wpisuję się do księgi pamiątkowej i podpisuję się: „Andrzej Matras, miłośnik ziemi rogalińskiej i rogalineckiej, dębów i łęgów rogalińskich”.
12 listopada, sobota – na Kulturze 2 obejrzałem „Playtime” Jacques’a Tati. Film, praktycznie bez akcji, jest bardzo nierówny – dobre są pierwsze sceny ukazujące pana Hulot na lotnisku, w biurowcu i na targach, bardzo dobre sceny ukazujące życie w apartamentach (wszystko to w niezwykłej, futurystycznej scenerii), film dłuży się natomiast i staje się nudny w scenach rozgrywających się w restauracji „The Royal Garden”.
13 listopada, niedziela – na Kulturze 2 obejrzałem „Zakochanego anioła”. Widziałem ten film chyba w „Słonku”, ale tak dawno temu, że pamiętałem tylko pojedyncze sceny. Dobre polskie kino popularne.
13 listopada, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 1/3 wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
14 listopada, poniedziałek – po raz pierwszy w tym sezonie w moim mieszkaniu włączyło się automatycznie ogrzewanie. Wprawdzie bardziej przypadkiem – otworzyłem drzwi balkonowe, rozwieszając pranie.
14 listopada, poniedziałek – wyjazd do jednego z moich banków w związku z zakończeniem lokaty; coś trzeba zrobić ze środkami. Rozmawiający ze mną dyrektor oddziału stosuje zwykłą strategię, namawiając mnie najpierw do otwarcia lokaty strukturyzowanej (zależnie od kursu wybranych spółek) na dwa lata (teoretyczna możliwość zarobku do 8 procent rocznie), potem na rok.
– Nie, to dla mnie zbyt długie horyzonty czasowe. 8 procent rocznie, to wcale nie musi być atrakcyjna oferta, biorąc pod uwagę, w jak niepewnej sytuacji jest teraz nasza gospodarka; inflacja prawdopodobnie będzie rosła…
Skończyło się na lokacie strukturyzowanej, ale trzymiesięcznej.
14 listopada, poniedziałek – dania dnia w „Tropicanie” podrożało z 21,90 zł na 22,90 zł.
15 listopada, wtorek – zmarł Jerzy Połomski. Nigdy go nie słuchałem, już za moich młodych lat słuchanie Połomskiego było obciachem. Lepiej jego piosenki znali moi rodzice, mój ojciec tylko raz był na koncercie Połomskiego.
– Ale on mały – dziwił się po koncercie. Dla mojego ojca, który, jak i ja, sam był niskiego wzrostu, talent wokalny gwiazdora estrady był mniej ważny.
16 listopada, środa – od rana media mówią o rakiecie, która wczoraj spadla na Przewodów w powiecie hrubieszowskim; zginęły dwie osoby. Dowiedziałem się o tym dopiero dzisiaj. To pierwszy ostrzał i pierwsze ofiary ludzkie na skutek wojny na terytorium Polski od 77 lat, od 1945 roku. Spekulacje:  kto to zrobił? Polskie media obwiniają Rosję, chociaż źródła zachodnie od początku mówią o prawdopodobnej pomyłce Ukraińców. Dopiero w południe polski rząd przyznaje, że mogła to być ukraińska antyrakieta. Jak to wpłynie na nasze relacje z Ukrainą?
16 listopada, środa – spotkanie z prof. Andrzejem Buko i prof. Tomaszem Jurkiem w ramach cyklu „Książka z autografem” w Muzeum Śremskim. Dużo ciekawych wiadomości o początkach państwa polskiego, ze szczególnym uwzględnieniem Wielkopolski, również okolic Śremu. W dyskusji spytałem prof. Buko, czy jest zwolennikiem hipotezy autochtonicznej czy allochtonicznej pochodzenia Słowian na ziemiach polskich. Archeolog uchylił się od jednoznacznej odpowiedzi: obie hipotezy mają swoich zwolenników i przeciwników, hipoteza autochtoniczna, jeszcze niedawno temu odrzucana, ostatnio znowu zyskuje na znaczeniu dzięki badaniom genetycznym.
Po spotkaniu rozmowa przy kawie z dr Danutą Płygawko, która zaprosiła mnie na promocję swojej książki o śremskiej poetce Pauli Wężyk w grudniu w bibliotece w Śremie.
– Ale ta twórczość nie ma większej wartości artystycznej – zauważyłem.
– A wiersze Konopnickiej? Paula Wężyk pisała dla dzieci jak Konopnicka. Napisała też dramat o Karolinie Kózkównej, tu, w Wielkopolsce, mało znanej, ale czczonej w Małopolsce i na Podkarpaciu, wystawili nawet tam tę sztukę w amatorskim teatrze. Była popularna przed wojną.
Moim zdaniem Konopnicka była jednak lepszą pisarką od naszej Pauli Wężyk, ale nie chcę się spierać. Chciałbym przyjść na promocję książki, ale nie wiem, czy praca mi to na pozwoli.
18 listopada, piątek – temperatura rano -0,6 °C, pierwszy mróz tej zimy.
19 listopada, sobota – wyjazd na spektakl Krakowskiego Salonu Poezji w Teatrze Muzycznym w Poznaniu, w którym Jerzy Radziwiłłowicz będzie czytał poezje Słowackiego. Wyjazd po raz pierwszy w tym sezonie w mrozie, o 6 rano termometr na moim bloku pokazywał -4 °C, o 9 rano temperatura oscyluje około zera, pogoda jest jednak ładna, słonecznie i niewielkie zachmurzenie.
Widziałem tylko kilka filmów z udziałem Jerzego Radziwiłłowicza, jak większość Polaków najbardziej go zapamiętałem z dyptyku Wajdy: „Człowiek z marmuru” i „Człowiek z żelaza”. Pierwszy film był dla mnie jednym z najważniejszych dzieł kinematografii PRL-u, drugi tylko propagandową agitką na rzecz powstałej wtedy „Solidarności”, w obu doceniałem jednak kunszt aktorski głównego bohatera. Ról teatralnych Jerzego Radziwiłłowicza ze Starego Teatru w Krakowie nigdy nie poznałem, zbyt rzadko jestem w tym mieście, nigdy też nie słyszałem go recytującego poezji, tym chętniej teraz posłucham.
We wstępie do spektaklu prof. Wiesław Ratajczak opowiada o aktorze i o poezji, która będzie dzisiaj czytana, wspominając, że jest niełatwa. Niełatwa? To zależy. Łatwy w odbiorze i bardzo znany jest pierwszy wiersz: „W pamiętniku Zofii Bobrówny”, miłośnicy Słowackiego chętnie sięgają też po „Godzinę myśli”, której fragmenty słyszymy zaraz po wierszu. To wspomnienia z rodzinnego Krzemieńca na Ukrainie; Ukrainie są też poświęcone kolejne fragmentów utworów: powieści poetyckiej „Żmija”, „Wacława”, „Snu srebrnego Salomei”, „Beniowskiego” i „Dumy o Wacławie Rzewuskim”; te utwory rzeczywiście wymagają więcej skupienia.
Konotacje polityczne dzisiejszego spektaklu są oczywiste – 24 lutego Ukraina i naród ukraiński stały się dla nas bardzo ważne. Spektakl skłania do refleksji nad relacjami miedzy naszymi narodami, w perspektywie przeszłości, bardzo trudnej i konfliktowej, która przecież nie zaciążyła nad naszym obecnym stosunkiem do Ukraińców. Prognozy mówiące, że sympatia Polaków do Ukraińców wkrótce się rozwieje, że zaczną się konflikty, nie spełniły się – nadal akceptujemy obecność ukraińskich uchodźców w naszym społeczeństwie, a konfliktów jest o wiele mniej, niż można by się spodziewać po tak ogromnej masie uciekinierów. Takie to myśli przychodziły mi do głowy, kiedy na scenie poznańskiego teatru słuchałem Jerzego Radziwiłłowicza.
Po spektaklu widzowie jak zwykle ustawiają się w kolejce po autograf. Mężczyzna przede mną przyniósł nawet album poświęcony polskiej kinematografii i prosi aktora o podpis na stronie poświęconej „Człowiekowi z marmuru”.
– Bardzo cenię pana rolę w tym filmie – mówię, korzystając z okazji. – To film mojej młodości.
– Mojej też – odpowiada Jerzy Radziwiłłowicz i podpisuje podsunięty przeze mnie program spektaklu.
*
Po wyjściu z teatru witają mnie płatki śniegu, pierwszego tej zimy. Śnieg pada coraz gęściej, warunki w drodze powrotnej stają coraz gorsze. Zmusza mnie to do wolnej jazdy; w Rogalinie koło pałacu muszę nawet zsiąść z roweru i przeprowadzić go zabytkową aleją w kierunku kościoła św. Marcelina; gdybym zdecydował się na zjazd z góry szosą, skończyłoby się to na pewno wywrotką. W Czmońcu widzę samochód w przydrożnym rowie.
– Czy pomóc?
– Nie, dziękujemy, już dzwoniliśmy po pomóc – odpowiadają dwa mężczyźni przy samochodzie. – Tylko niech pan uważa, jest bardzo ślisko.
Tak, wiem, czuję to, przesuwając but po asfalcie. Dopiero w Orkowie, już w powiecie śremskim, droga jest lepiej odśnieżona. Jazda z Poznania do Śremu trwała dzisiaj cztery godziny.
19 listopada, sobota – po powrocie w Poznania na Kulturze 2 obejrzałem jeszcze „Milczenie” Martina Scorsese. Film konfesyjny, którego premiera miała miejsce w Watykanie, ale o wiele lepszy od kiczowatej „Cristiady”, którą widziałem w kwietniu, pokazujący żarliwą wiarę, ale też ludzką słabość, zmagania się wierzącego z samym sobą.
20 listopada, niedziela – podsumowanie tygodnia. Kolejny pracowity tydzień. Liczba tłumaczeń o 80 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed pandemią.
21 listopada, poniedziałek – otrzymałem pierwszą fakturę na telefon komórkowy na wyższą kwotę. Od początku posiadania przeze mnie komórki (czyli od stycznia 2018 roku) płaciłem 35,40 zł, teraz cena wzrosła do 41,55 zł. Abonament za telefon stacjonarny chyba się nie zmienił.
21 listopada, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem koreański film „Szpieg”. Nie spodziewałem się po nim wiele, tymczasem film był całkiem interesujący – prawdziwa historia południowokoreańskiego szpiega w Korei Północnej.
23 listopada, środa – po raz pierwszy skorzystałem z paczkomatu InPostu, aby odebrać przesyłkę. W sklepie internetowym Lidla kupiłem zapasowe końcówki do szczoteczki sonicznej.
24 listopada, czwartek – wczoraj zmarła mama mojej tłumaczki M. Dowiedziałem się o tym dzisiaj rano, kiedy chciałem zlecić jej tłumaczenie.
25 listopada, piątek – wizyta M. z Dolska. M., który jest Niemcem, chciał, aby pojechał z nim do biura Enei w Poznaniu, aby pomóc mu wyjaśnić jakieś nieprawidłowości w fakturach za energię, które otrzymuje. Niestety pracy mam tyle, że nie mogę pozwolić sobie na kilkugodzinny wyjazd do Poznania. K., do którego dzwonię, też nie chce jechać, ostatecznie M., który słabo mówi po polsku, decyduje się pojechać sam.
A co z Ukraińcami, których M. gości w swoim domu? Natasza, Jarek i Paulina, których poznałem u M.  w kwietniu, już wrócili na Ukrainę. U M. mieszkają teraz dwie inne rodziny, jedna chce emigrować do Ameryki.
26 listopada, sobota – wyjazd do Muzeum Archeologicznego w Poznaniu na imprezę towarzyszącą otwartej miesiąc temu wystawie „Uczta na progu wieczności”. Pogoda niezbyt dobra, całkowite zachmurzenie, od czasu do czasu siąpi drobny deszcz (który będzie mi towarzyszył również w drodze powrotnej), temperatura jest jednak na plusie: 3 °C.
„Uczta na progu wieczności” to wynik badań archeologicznych na egipskim cmentarzysku w Kom Abu Billo, gdzie odkryto kilkaset nagrobków. Nagrobki pochodzą z Egiptu, ale z Egiptu już pod panowaniem rzymskim, zhellenizowanego, w którym dominowała kultura i religia grecka, wymieszana z dawnymi wierzeniami. Na stelach grobowych, które na wystawie widzimy przeważnie tylko na fotografiach (są też autentyczne stele), ukazano postaci ludzi, zwierząt, bogów, roślin oraz… naczyń i pokarmów.
Ta uczta pogrzebowa, o której traktuje główna część wystawy w jej drugim pomieszczeniu, jest wprawdzie tylko pretekstem do ukazania szerszego kontekstu kulturowego starożytności i – ogólnie znaczenia i roli ucztowania w starożytnym Egipcie, Grecji, Rzymie. Mogę coś o tym powiedzieć jako autor hasła poświęconego „Uczcie” Platona w Wikipedii, tu jednak dowiadujemy się więcej, możemy też zobaczyć naczynia używane podczas biesiad, usłyszeć od oprowadzającego nas przewodnika, jaką rolę ucztowanie odgrywało w kulturze, o związanych z nim zwyczajach.
O 12 rozpoczyna się impreza edukacyjna, na którą dzisiaj przyjechałem, dwa wykłady popularnonaukowe: „O chlebie i piwie w diecie starożytnych Egipcjan” Agnieszka Mączyńskiej i „Ceramika antyczna w zbiorach Muzeum Narodowego w Poznaniu” Wojciecha Jenerałka. Oba ciekawe i odpowiadające mojemu zainteresowaniu życiem codziennym w dawnych czasach. Zaskoczeniem jest wykład Wojciecha Jenerałka – spodziewałem się opowieści o dawnej sztuce, pięknie starożytnych waz, ze szczególnym uwzględnieniem kolekcji gołuchowskiej, tymczasem kurator z poznańskiego Muzeum Narodowego proponuje podejść do nich jako do… opakowań, koncentrując się na ich funkcji użytkowej. Ale to też jest ciekawe, dowiadujemy się, do czego służyły amfory, kratery i inne naczynia, jak je przechowywano i transportowano, a o malarstwie czarnofigurowym, czerwonofigurowym i wazach gołuchowskich Izabeli Działyńskiej też traktuje część prezentacji.
Po dwóch wykładach w sali audiowizualnej na II piętrze muzeum schodzę na parter, gdzie skończyło się właśnie inne spotkanie: prezentacja multimedialna „Kuchnia śródziemnomorska w czasach starożytnych” – połączona z degustacją potraw przygotowanych przez pracownice muzeum. Na początek możemy spróbować… jajek ugotowanych na twardo  otoczonych orzechami włoskimi, co ma jak najbardziej uzasadnienie w łacińskiej sentencji „ab ovo usque ad mala”. Rzymianie rzeczywiście zaczynali ucztowanie od jajek, a kończyli na jabłkach, czyli deserach. Na stole też mnóstwo innych potraw – nieodparcie kojarzące się z Grecją oliwki, daktyle, pasty rybne i serowe. Na wiem, na ile ta prezentacja greckiej i rzymskiej kuchni jest wiarygodna (w starożytności dań na pewno nie podawano w takich higienicznych warunkach), ale potrawy są smaczne. Opuszczam muzeum po 4,5 godzinach zwiedzania.
27 listopada, niedziela – z ogłoszeń duszpasterskich parafii św. Ducha w Śremie: „Nie będzie kolędy jak przed laty. Sytuacja pandemiczna i zmiany w społeczeństwie powodują, że dla usprawnienia odwiedzin duszpasterskich i uszanowania wolnej woli prosimy  o zgłoszenie chęci spotkania w domu drogich parafian”.
27 listopada, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 20 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed pandemią
28 listopada, poniedziałek – pierwsze od początku pandemii wyjście na obiad do Jadalni Betania przy szkole katolickiej w Śremie. Sąsiadująca z jadalną aula przeszła w listopadzie generalny lifting i podobno wygląda wspaniale, ale Betania zmieniła się na niekorzyść. Stołują się tu prawie sami uczniowie, bardzo mało osób z zewnątrz; jakże się skurczył też wybór posiłków – do wyboru tylko dwa dania z zupą. Cena: 22 zł.
28 listopada, poniedziałek – telefon od szwagra, który poinformował mnie, że moja siostrzenica wychodzi za mąż 30 grudnia. Nie planują wesela, będzie tylko kameralny ślub.
30 listopada, środa – moje imieniny. Wieczorem z życzeniami zadzwonili ciocia i wujek z Ostrołęki. „Tylko ty mi zostałeś…”, usłyszałem od cioci. To prawda, w 2019 roku odeszła moja mama, czyli siostra cioci, w ubiegłym roku moja siostra Urszula, która była chrześniaczką cioci.
1 grudnia, czwartek – spółdzielnia mieszkaniowa podniosła czynsz za moje mieszkanie z 240,92 zł do 243,74 zł.
1 grudnia, czwartek – wizyta mojego opiekuna z banku z związku z zakończeniem kilkumiesięcznej inwestycji. Inwestycja nie była udana, zarobiłem prawie nic, poniżej jednego procenta; otworzyliśmy dzisiaj zwykłą lokatę na 7 procent.
3 listopada, sobota – wczoraj zmarła Bożena Zielińska, była pracownica Odlewni Żeliwa. Chociaż od dawna nie mieliśmy kontaktu, dobrze ją pamiętałem; pracowała w Dziale Głównego Odlewnika, który był też moim pierwszym miejscem pracy.
3 grudnia, sobota – wyjazd do Muzeum Narodowego w Poznaniu na wystawę „Wielkopolska w monetach i medalach. Podróż przez tysiąclecie” i towarzyszący jej wykład. Pogoda zimowa, dwa stopnie mrozu, pada drobny śnieg, który przeszkadza dopiero w Poznaniu – drogi rowerowe jak zwykle nie są odśnieżone. Na miejscu jestem po godzinie 11.
Wystawę „Wielkopolska w monetach i medalach” zorganizowano w 52 rocznicę podobnej wystawy w Muzeum Narodowym w 1970 roku. Tej pierwszej oczywiście nie widziałem i nie mam porównania; a co możemy zobaczyć na drugiej? Wystawa jest rzeczywiście podróżą przez tysiąclecie państwa polskiego, a nawet poza to tysiąclecie znaczenie wykracza. Na początku widzimy pierwsze polskie monety bite przez Bolesława Chrobrego, niewielkie, z ledwie czytelnym rysunkiem, potem kolejne z czasów średniowiecza, nowożytności, są też niemieckie monety z czasów zaboru pruskiego, następnie emitowane przez II Rzeczpospolitą, PRL aż po współczesność, czyli XXI wiek. Widzimy też znacznie starsze egzemplarze z innych kręgów kulturowych – monety arabskie i nawet rzymskie z portretami cesarzy, znalazły się one w Wielkopolsce na skutek wymiany handlowej.
Wystawa musi być arcyciekawym wydarzeniem dla numizmatyków, ja nim jednak nie jestem, dokładne zapoznanie się z monetami utrudnia też ich niewielki, czasami bardzo mały rozmiar. Przy gablotach udostępniono wprawdzie szkła powiększające (je też przywiozłem ze Śremu lupę), pomagają one jednak tylko częściowo, trzeba umiejętnie manipulować lupą, aby widok monety nie uległ pod lupą zniekształceniu.
W tej sytuacji ciekawsza jest dla mnie druga część wystawy poświęcona medalom. Są wśród nich okrągłego kształtu medale pamiątkowe wydane z uroczystych okazji (jak zaślubiny królewskie), ale też plakietki, dzieła sztuki – płaskorzeźby odlane z brązu. Największe wrażenie sprawia na mnie twórczość Józefa Stasińskiego, której poświęcono całą odrębną salę na ekspozycji – medale i plakietki o tematyce religijnej, upamiętniające różne wydarzenia i przede wszystkim piękne, pełne prostoty i pozbawione pretensjonalności portrety członków rodziny, dzieci, przyjaciół artysty, sceny rodzajowe z ich udziałem. Nie tysiącletnie monety, lecz właśnie one są dla mnie najcenniejszą częścią ekspozycji.
O godz. 12 uczestniczę jeszcze w wykładzie „Kiedy bankiem była ziemia. O spektakularnych skarbach z monetami nie tylko” kurator wystawy Agnieszki Murawskiej. Najsłynniejszym skarbem w powojennej historii Polski był skarb średzki (o przeważnie rozgrabionym skarbie dużo się pisało od jego odkrycia w Środzie Śląskiej w latach 80.), ale i Poznań i Wielkopolska miały swoje skarby. Najbardziej znanym był skarb z ulicy Kramarskiej, odkryty w 1975 roku; na wystawie prezentowane są też znaleziska z innych części Poznania, z Kalisza, Kuźnicy Czarnkowskiej, co ciekawe, wraz z oryginalnymi naczyniami, w których były przechowywane.
Na zwiedzenie drugiej wystawy czasowej – Jacka Malczewskiego – niestety nie ma już czasu, może zobaczę ją przy okazji następnej wizyty w Poznaniu.
3 grudnia, sobota – po powrocie z Poznania na Kulturze 2 obejrzałem jeszcze „Historię kina w Popielawach”. To chyba najlepszy film Jana Jakuba Kolskiego, jaki dotychczas widziałem.
3 grudnia, sobota – w rozmowie telefonicznej K. powiedział mi, że zaszczepił się czwartą dawką szczepionki na koronawirusa. W punkcie szczepień w szpitalu w Śremie zainteresowanie szczepieniami podobno nie jest duże.
Od K. dowiedziałem się też, że Jacek Jaśkowiak, prezydent Poznania, utrzymuje w swoim gabinecie temperaturę 16 °C i że zainteresowała się tym Inspekcja Pracy, uznając tę temperaturę za zbyt niską. Widzę, że nieświadomie naśladuję prezydenta, bo w moim mieszkaniu temperatura z reguły też wynosi 16-17 °C. Kiedy dzisiaj wróciłem z Poznania, termometr pokazywał 15,5 °C.
4 grudnia, niedziela – wychodząc z bloku na obiad, spotkałem Z. Z kupił w tym roku mieszkanie nade mną, ale jeszcze się nie wprowadził, zamierza je wynająć i cały czas szuka lokatora.
– Chętnych na najem bardzo dużo, ale szukam kogoś pewnego…
Podobnie jak ja Z. ma kłopoty z gołębiami, które zanieczyszczają balkon. Aby temu zapobiec, chce zamontować rolety; z góry przeprasza za hałas, który może mi jutro przeszkadzać.
4 grudnia, niedziela – na Kulturze 2 obejrzałem „Rzeź” Polańskiego. Całkiem inny Polański niż ten, którego dotąd znałem; film podobał mi się.
4 grudnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o jedną czwartą wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią. Dzisiaj cała niedziela spędzona niestety na pracy, w tym księgowości i rozliczeniu listopada.
4 grudnia, niedziela – podsumowanie miesiąca. Dochód wyższy o 20 procent w porównaniu ze stanem przed epidemią.
5 grudnia, poniedziałek – wielki pożar wczoraj w Międzychodzie koło Dolska. Kiedy dowiedziałem się, że płonie warsztat samochodowy, myślałem, że to mój klient – firma spedycyjna. Później okazało się, że spłonęła inna firma, ale też będąca moim klientem. Ogromna tragedia dla moich znajomych, którzy w zakład włożyli podobno całe oszczędności.
5 grudnia, poniedziałek – wizyta u klienta, któremu zaniosłem tłumaczenie.
– Coraz chudszy pan się robi, panie Andrzeju. Inflacja pana zżera?
– Chudszy? Bez zmian. Ważę 57 kg.
5 grudnia, poniedziałek – przeciek w niedawno zamontowanym kotle gazowym i konieczność uszczelnienia zmusiły mnie do wezwania fachowca, który mi go montował. Policzył 60 zł „za dojazd”. Czy nie powinien zrobić tego za darmo w ramach gwarancji? Z drugiej strony ma dość daleko do Śremu, ponad 40 km.
6 grudnia, wtorek – od klienta dowiedziałem się, że w Śremie mamy nową panią notariusz. Otworzyła kancelarię przy Piłsudskiego, działa dopiero od kilku dni. Kiedyś się spotkamy…
6 grudnia, wtorek – na poczcie. Klientka przede mną wysyła list.
– Może Pani wysłać zwykłym albo poleconym.
– Poleconym? A co to znaczy? Znaczy szybciej?
– Nie. To znaczy, że list jest rejestrowany i że ma pani pewność, że adresat otrzymał list.
7 grudnia, środa – aresztowania w Niemczech w związku z wykryciem spisku, grupa ekstremistów chciała przejąć władzę. Niemieckie media piszą o tym od rana, polskie okazują tylko umiarkowane zainteresowanie. Mój komentarz na profilu „Gazety Wyborczej” na Facebooku:
„Jestem zdziwiony tym, z jak małym zainteresowaniem to zdarzenie spotkało się w Polsce. W Niemczech to temat numer 1. I nic dziwnego – to pierwsza próba puczu w historii Republiki Federalnej Niemiec; ostatnia próba zamachu stanu w Niemczech miała miejsce 20 lipca 1944 r. (zamach Stauffenberga na Hitlera w Wilczym Szańcu)”.
8 grudnia, czwartek – otrzymałem roczne rozliczenie gazu. Mam do zapłaty 1017,80 zł, dwa i pół razy więcej niż rok temu, kiedy należność wyniosła 400,26 zł.
8 grudnia, czwartek – na Kulturze 2 obejrzałem „Serpico”. Film oglądałem w telewizji chyba jeszcze w latach 70., dopiero teraz doceniłem jego wartość artystyczną i dobrą grę Ala Pacino.
9 grudnia, czwartek – po raz pierwszy sięgnąłem dzisiaj po butelkę piwa Heineken Silver, które kupiłem w „Biedronce” 26 listopada; skuszony promocją wziąłem wtedy dwa 15-paki. Niestety rozczarowanie – reklamowane jako lekkie i orzeźwiające piwo jest zbyt słabe (4 procent) i ma za mało goryczki. Ale nawarzone i kupione piwo trzeba wypić. 🙂
9 grudnia, piątek – wczoraj i dzisiaj na Kulturze 2 obejrzałem „Padingtona” i „Paddingtona 2”. Znakomite filmy dla dzieci – i bardzo dobrze przetłumaczone przez Karolinę Annę Kowalską, która kreatywnością i talentem dorównuje Bartoszowi Wierzbięcie.
10 grudnia, sobota – Minister Spraw Zagranicznych Ukrainy proponuje podział Rosji. Mój komentarz na profilu „Rzeczpospolitej” na Facebooku:
„Jakie byłyby skutki takiego podziału? W średniowieczu podział Rusi Kijowskiej na pojedyncze księstwa doprowadził do tego, że w XIII wieku ziemie te nie były w stanie obronić się przed najazdem Mongołów. Co to oznaczało dla naszego kraju? Bitwę pod Legnicą, kilkaset lat zmagania się z najazdami tatarskimi. Dzisiaj rozpad Rosji oznaczałby ekspansję Chin na jej obecne terytorium. Czy naprawdę chcemy, jak w starym dowcipie, granicy polsko-chińskiej?  Taka granica nie byłaby skutkiem ekspansji Polski na wschód, tylko zajęcia przez Chiny obwodu kaliningradzkiego”.
10 grudnia, sobota – wyjazd do Muzeum Narodowego w Poznaniu na wykład poświęcony twórczości malarza Michała Wywiórskiego-Gorstkina i panel dyskusyjny o wystawach Jacka Malczewskiego. Warunki do jazdy nie najgorsze, temperatura 0 °C, tydzień temu było mroźniej.
Michał Wywiórski-Gorstkin, polski malarz tworzący na przełomie XIX i XX wieku, był mi dotychczas zupełnie nieznany. Nie tylko mnie, również prowadzący spotkanie Michał Błaszczyński przyznaje, że niegdyś dość popularny pejzażysta i marynista popadł w zapomnienie. Tematem spotkania jest obraz „Droga do wsi” z 1913 roku , ale przy okazji jego omawiania prelegent opowiada o całym życiu artysty (o którym niewiele wiadomo) i jego twórczości, o studiach w Monachium, gdzie poznał Józefa Brandta, i związkach z Wielkopolską. Wywiórski przez pewien czas na zaproszenie Raczyńskiego przebywał w Rogalinie, gdzie malował dęby i łęgi rogalińskie, widzimy też pejzaż z okolic Jutrosina.
W dyskusji zadaję pytania o ewentualne inne jego pejzaże z Wielkopolski (tak, są takie, potwierdza prelegent) oraz związki rodzinne Wywiórskiego. Był synem Polki i carskiego oficera Gorstkina, ale ożenił się z Idą Małgorzatą Seeling. Czy miał niemieckich przodków lub krewnych? W rosyjskiej armii służyło wtedy wielu Niemców. Michał Błaszczyński nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie, zbyt mało wiemy o jego życiu.
A sama twórczość? Może być ciekawa dla miłośników realistycznego i naturalistycznego malarstwa, ja nim nie jestem, więc raczej nie będę dążył do pogłębienia wiedzy o malarzu.
*
Otwarcie wystawy obrazów Jacka Malczewskiego „Idę w świat i trwam” z kolekcji Lwowskiej Narodowej Galerii Sztuki w Muzeum Narodowym w Poznaniu było dużą niespodzianką nie tylko dla mnie, ale chyba dla wszystkich poznaniaków interesujących się sztuką. Wystawę otwarto 29 listopada, a o sprowadzeniu obrazów poinformowano zaledwie kilka wcześniej, wystawy w ogóle nie było w oficjalnie podanych planach na ten rok.
Po wykładzie o twórczości Wywiórskiego schodzę najpierw piętro niżej, aby krótko obejrzeć te sprowadzone ze Lwowa 34 obrazy słynnego symbolisty, potem wracam na II piętro – mój główny cel dzisiejszego przyjazdu do Poznania to panel dyskusyjny poświęcony wcześniejszym wystawom Jacka Malczewskiego.
Panel otwiera Tomasz Łęcki, dyrektor Muzeum Narodowego, który nawiązuje do wojny na Ukrainie i zagrożeń, jakie niesie ona dla świata sztuki; potem oddaje głos prof. Bartoszowi Korzeniewskiemu, wprowadzającemu temat wystaw Malczewskiego, od tych pierwszych, organizowanych jeszcze w XIX wieku, przez okres międzywojenny po lata powojenne. Główny prelegentem jest prof. Michał Haake z UAM, który szczegółowo opowiada o recepcji Jacka Malczewskiego, o pierwszych pracach krytycznych mu poświęconych (duże zasługi położył tu historyk sztuki Jan Bołoz Antoniewicz), wreszcie o próbach popularyzacji Malczewskiego na Zachodzie Europy. Obecny jest też Paweł Napierała. kurator obecnej wystawy.
Panel jest dość ciekawy, chociaż myślę, że większość słuchaczy wolałaby opowieść o samej twórczości Malczewskiego, nie o jego dawnych wystawach, których już nie możemy pamiętać i które, przyznajmy to, interesują tylko nielicznych. Najciekawsze są smaczki, anegdoty z życia artysty, na przykład o jego niefrasobliwości w kwestiach finansowych (nie potrafił dobrze sprzedawać swoich obrazów, w końcu scedował te sprawy na żonę), o tym, że chętnie podpisywał swoim nazwiskiem obrazy innych, początkujących malarzy, aby im pomóc.
W dyskusji z publicznością tylko ja zadaję pytania. Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, dlaczego obecną wystawę otaczano taką tajemnicą. Czy w związku z konfliktem zbrojnym obawiano się dywersji Rosji, czy też do końca nie był pewności, że wystawa dojdzie do skutku?
Obie te przyczyny odgrywały rolę – wyjaśnia Paweł Napierała. Istniała groźba ostrzału, tak ze dopiero po przekroczeniu z transportem polskiej granicy przewożący poczuli się bezpiecznie, chociaż, jak pokazał przykład Przewodowa, to poczucie bezpieczeństwa mogło to złudne. Było też możliwe, że w ostatniej chwili ze strony ukraińskiej coś nie zostanie dopięte na ostatni guzik, stąd brak wcześniejszych informacji. Wystawa została zorganizowana rzeczywiście w ekspresowym tempie, od przywiezienia obrazów do Poznania do otwarcia wystawy minęło tylko kilka dni.
Drugie pytanie dotyczy recepcji Malczewskiego za granicą. Prof. Michał Haake mówił o niepowodzeniach wystaw Malczewskiego w Paryżu, Londynie; rozumiem to, romantyczne konotacje obrazów Malczewskiego mogą być rzeczywiście niezrozumiale na Zachodzie, gdzie romantyzm wyglądał całkiem inaczej, ale jak to wygląda na Ukrainie? Jak Ukraińcy postrzegają twórczość symbolisty? Niestety ani Paweł Napierała, ani Michał Haake nie mają wiedzy na ten temat.
Tu głos zabiera dyrektor Łęcki, który poczuł się chyba urażony moimi uwagami o niezrozumieniu Malczewskiego za granicą. 🙂 Podaje przykład niedawnej wystawy polskich symbolistów „Silent Rebels” w Monachium, na  której wystawiano też „Błędne koło” Malczewskiego i która cieszyła się dużym powodzeniem. Nie jestem do końca przekonany… Symbolizm ma różne oblicza; może być zrozumiały, jeśli odwołuje się do pojęć uniwersalnych, jak obrazy Witolda Wojtkiewicza; aby w pełni zrozumieć Malczewskiego, potrzebna jest natomiast znajomość polskiej literatury i polskiej historii. Nie podejmuję jednak dyskusji; recepcja Malczewskiego w innych krajach a nawet jego aktualność w Polsce współcześnie, w aspirującym do bycia nowoczesnym kraju członkowskim Unii Europejskiej, to bardzo złożona kwestia i mogłaby być nawet tematem kolejnego panelu.
Po spotkaniu jeszcze raz oglądam lwowską wystawę. Jakie wrażenia? Podobają mi się portrety, inne obrazy z muzami i innymi mitologicznymi „stworami” już mniej. Zbyt opatrzyły mi się już te muzy, fauny, „zatrute studnie”, które widziałem już setki razy w Poznaniu i gdzie indziej. W ogóle przyznajmy, że te „lwowskie” dzieła Malczewskiego nie dorównują naszym „poznańskim”, które można zobaczyć piętro wyżej. Jest to zresztą naturalne – kolekcja Malczewskiego w galeriach w Poznaniu i Rogalinie słusznie uchodzi za najcenniejszą w Polsce. Mimo to wystawa „Idę w świat i trwam” jest ważnym wydarzeniem, nie tyle ze względów artystycznych, co społecznych i politycznych. Jest znakiem czasu, czasu wojny, wyrazem troski o ochronę dzieł sztuki w tym bardzo trudnym czasie i – solidarności z narodem ukraińskim.
Powrót do Śremu już po zmroku i w padającym drobnym śniegu.
10 grudnia, sobota – po powrocie z Poznania obejrzałem jeszcze film „Lion. Droga do domu”. Dobrze zrealizowana i zagrana opowieść o chłopcu szukającym utraconej rodziny.
11 grudnia, niedziela – zmarł Kazimierz Łuszczki, były kierownik jednego z wydziałów Odlewni Żeliwa. Znaliśmy się tylko w początkach mojej pracy w Odlewni, w latach 80., potem przeszedł na emeryturę. Miał 90 lat.
11 grudnia, niedziela – na Kulturze 2 obejrzałem „Moje córki krowy”. Opowieść o dwóch siostrach, ich relacjach z rodzicami, ma podobno charakter autobiograficzny, Mnie przypomniała moich własnych, już nieżyjących rodziców…
11 grudnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o jedną czwartą wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
13 grudnia, wtorek – wczoraj zmarł Mirosław Hermaszewski. Cztery lata temu byłem na spotkaniu z nim w Gostyniu, bardzo ciekawym. Mirosław Hermaszewski opowiadał o swoim życiu, o drodze w kosmos…
13 grudnia, wtorek – Piotr Hoffmann zamieścił w swoim „Śremskim komentarzu politycznym” na Facebooku informację, że od nowego roku nie będzie się już ukazywać „Tygodnik Śremski”. Nie wiem, czy to prawda, czy kolejna prowokacja enfant terrible śremskich mediów, pod jego wpisem zamieściłem też jednak mój komentarz:
„„Tygodnik Śremski” przestałem kupować kilkanaście lat temu. Najdłużej kupowałem weekendowe wydanie „Rzeczpospolitej” – zacząłem w latach 90., zaprzestałem około 10 lat temu. Kupowałem je ze względu na dodatek „Plus Minus”, który uważałem za najlepszy dodatek kulturalny w Polsce. Obecnie nie kupuję żadnych gazet papierowych, nie dlatego że mi się nie podobają, tylko po prostu dlatego, że w erze Internetu prasa papierowa traci rację bytu”.
17 grudnia, sobota – z powodu pracy niestety musiałem zostać w domu. Tłumaczyłem do popołudnia. Rano pojechałem rowerem do spowiedzi przedświątecznej do kościoła bł. Michała Kozala na Helenkach. Spowiadał mnie dziekan śremskiego dekanatu, ks. Brucki.
17 grudnia, sobota – po południu na Kulturze 2 obejrzałem „Grającego z talerza”. Coraz bardziej się przekonuję do filmów Jana Jakuba Kolskiego.
18 grudnia, niedziela – wyjazd na promocje książki „Wielkopolska nie miała przede mną tajemnic”, czyli wywiadu rzeki z Włodzimierzem Łęckim, byłym wojewodą poznańskim, senatorem, a dla mnie przede wszystkim krajoznawcą, autorem przewodników po Wielkopolsce.
Wyjazd o godz. 6.40, termometr na moim bloku wskazuje 5,5 stopnia mrozu, to tegoroczny rekord niskiej temperatury podczas moich wycieczek do Poznania, ale pogoda nie jest najgorsza – tylko słaby wiatr i od czasu do czasu drobny śnieżek.
*
Zanim skieruję do Pałacu Działyńskich, zaglądam do Akademii Muzycznej, gdzie dzisiaj o godz. 10 rozpoczyna się trzeci dzień XI Ogólnopolskiej Konferencji Doktorantów. Wysłuchuję na niej tylko dwóch referatów. Najpierw Małgorzata Bleja z poznańskiej Akademii Muzycznej opowiada o „Kameralistyce wiolonczelowej w ujęciu dydaktycznym oraz artystycznym”. Utwory kameralne na wiolonczelę pisało wielu kompozytorów, nie tylko Luigi Boccherini, którego 37-płytowy zestaw mam u siebie w domu, repertuar jest tak bogaty, że daje wiele możliwości zarówno artystom jak i dydaktykom. Kiedy w dyskusji po wykładzie prelegentka wspomina o Szamotułach, sugeruję nawiązanie współpracy z Festiwalem Scharwenków; okazuje się, że Małgorzata Bleja już z nim współpracuje, prowadząc zajęcia dla młodych muzyków.
Drugi referat, Magdaleny Białeckiej z Uniwersytetu Muzycznego im. Fryderyka Chopina w Warszawie, opowiada  o „Przerwanych biografiach – społeczno-kulturowych podstawach zapominania w odniesieniu do kompozytorek XVII-XIX wieku”. Autorka skupiła się na kobietach, na parach, co ciekawe, nie męsko-damskich (mąż i żona, brat i siostra), tylko na parach siostrzanych, w których tylko jedna z sióstr zrobiła muzyczną karierę, druga nie; prelegentka próbuje dociec tego przyczyn. W dyskusji po referacie wprawdzie wykraczamy poza te zakreślone ramy; opiekun konferencji zauważa, że również wśród mężczyzn mamy bardzo dużo zapomnianych kompozytorów.
– To prawda – odpowiada Magdalena Białecka – ale kobiet to zjawisko dotyczy w większym stopniu. Mamy tu też uwarunkowania społeczne, odmienne postrzeganie roli kobiety w społeczeństwie.
Też zabieram głos. Polemizuję ze zdaniem autorki, że przyczyną załamania kariery może być zmiana nazwiska kobiety (przykłady Clary Schumann i Konstancji Mozart udowadniają coś odwrotnego, wiele zależy od tego, jakie jest to nowe nazwisko); widziany przeze mnie kilka lat temu film „Nannerl, siostra Mozarta” skłania mnie też do pytania, co Magdalena Białecka sądzi o Marii Annie Mozart i jej twórczości.
– To przykład zaprzepaszczonej kariery, jej twórczość nie rozwinęła się – odpowiada prelegentka.
Nawiązując do słów opiekuna konferencji, wskazuję też na możliwość czynnego przeciwdziałania temu zapominaniu kompozytorów, a właściwe przywracania ich muzycznemu światu – ogromną pracę wykonuje tu choćby Stowarzyszenie Miłośników Muzyki Świętogórskiej w Gostyniu; wspominam też o odkrytym na nowo śremskim kompozytorze Alfonsie Szczerbińskim.
Na pozostałych referatach nie zostanę – spieszę się na promocję książki Włodzimierza Łęckiego, która rozpocznie się o godz. 12.
*
Nazwisko Włodzimierza Łęckiego było mi znane „od zawsze”, to jest co najmniej od kiedy w 1990 roku został wojewodą poznańskim. W tamtych latach nigdy go jednak nie spotkałem osobiście, z jednym wyjątkiem – kiedy byłem w obsłudze stoiska Śremu na targach Investcity w połowie lat 90., wpadł od nas z wizytą również wojewoda. Wizyta była krótka, zaraz po niej popędził zaaferowany dalej, wymijając mnie i mówiąc tylko „przepraszam, przepraszam…”. Sprawił na mnie wrażenie rzeczywiście bardzo zajętego człowieka.
Wiedziałem też, że jest autorem przewodników po Wielkopolsce. Pierwszego przewodnika, który miałem okazję przejrzeć w 1996 roku, nie kupiłem – cena 50 zł wydała się wtedy zbyt wygórowana, kupiłem jednak inne: „Wielkopolska. Przewodnik po miejscach ładnych i ciekawych. 50 tras wycieczkowych dla posiadaczy wszelakich wehikułów”, encyklopedię „Poznań od A do Z”, której był współredaktorem, „Wielkopolska. Słownik krajoznawczy” (Włodzimierz Łęcki był przewodniczącym jego komitetu redakcyjnego), przewodniki po Poznaniu, po Szlaku Piastowskim i Pojezierzu Międzychodzko-Sierakowskim, który jest jego ulubioną krainą w Wielkopolsce i którego jest wielkim propagatorem. Te dwa ostanie przewodniki zawsze zabierałem z sobą na wycieczki rowerowe – po Szlaku Piastowskim, który przejechałem aż do Inowrocławia, i w okolice Sierakowa, gdzie musiałem też zobaczyć „pierwszy pomnik trzeciego tysiąclecia” nieopodal Łężeczek, upamiętniający Akademicki Klub Seniora i odsłonięty m.in. przez Włodzimierza Łęckiego o północy 1 stycznia 2001 roku.
Książki Włodzimierza Łęckiego mają dla mnie dużą wartość, chociaż ich autor, zresztą podobnie jak inni krajoznawcy, zawodowo zajmował się czymś innym – z wykształcenia jest inżynierem budownictwa, pracował naukowo w Katedrze Budownictwa Politechniki Poznańskiej, a po odejściu ze stanowiska wojewody w przedsiębiorstwie budowlanym „Jedynka Poznań”, wreszcie w latach 2001-2005 zasiadał w Senacie RP. Turystyka i krajoznawstwo są więc tylko jego hobby, ale hobby, któremu poświęcił bardzo dużo wolnego czasu, czego owocem są wspomniane przewodniki i wydawnictwa encyklopedyczne, jakże cenne dla zainteresowanych Wielkopolską.
*
Dziesięć minut przez godz. Sala Czerwona w Pałacu Działyńskich pełna ludzi, chociaż promocja książki nie była nagłośniona. Ja dowiedziałem się o niej przypadkiem, z profilu innego krajoznawcy Zbigniewa Szmidta na Facebooku (również jest obecny na spotkaniu). Być może brak nagłośnienia był celowy, możliwe, że Włodzimierz Łęcki i Wydawnictwo Poznańskie chcieli ograniczyć audytorium do jego znajomych i dawnych współpracowników, a tych rzeczywiście jest bardzo dużo. Jest Wojciech Jankowiak, wicemarszałek województwa wielkopolskiego, Sławomir Pietras, dawny dyrektor poznańskiej opery, Stanisław Sierpowski, dawny dyrektor Biblioteki Kórnickiej, wszyscy oni zabierają głos, jest też wielu innych dawnych współpracowników; w gronie tym jestem chyba outsiderem.
Najcenniejsze są dla mnie wypowiedzi samego Włodzimierza Łęckiego, pełne anegdot i wspomnień, przede wszystkim z czasów jego kadencji na urzędzie wojewody, poważniejszych – o tym jak podsłuchana rozmowa dwóch rolników w barze w Nowym Mieście nad Wartą doprowadziła do wykrycia afery korupcyjnej w urzędzie; o wystawieniu przez poznański Teatr Wielki „Borysa Godunowa” w Carcassonne – i mniej poważnych – o „kradzieży” i wywiezieniu fragmentu muru z Maison Carrée w Nîmes (pierwowzoru świątyni w Rogalinie) po to, aby go wmurować w ścianę rogalińskiego kościoła, czy o uroczystym otwarciu… szaletu w Opalenicy. Anegdot jest mnóstwo – i nic dziwnego, biorąc pod uwagę, jak aktywne życie prowadził i wciąż prowadzi Włodzimierz Łęcki. Szkoda, że spotkanie nie było rejestrowane i że nie było na nim przedstawicieli mediów – było ważnym wydarzeniem ostatnich tygodni tego roku.
Dwugodzinne spotkanie jest bardzo udane, po nim czas już wracać do Śremu. Po powrocie na termometrze na moim bloku zobaczę tę samą temperaturę co w momencie wyjazdu: -5,5 °C.
18 grudnia, niedziela – na Kulturze 2 obejrzałem „Kolorowe wzgórza”. Opowieść o życiu dzieci w wiosce w rozdartej wojną partyzancką Kolumbii.
18 grudnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 45 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
19 grudnia, poniedziałek – skończyłem lekturę „Muzeum ziemi ojczystej” Siegfrieda Lenza. Czytałem ją aż dwa miesiące, nie tylko z powodu nawału pracy, sama książka też okazała się mniej ciekawa, niż przypuszczałem. Z liceum i studiów pamiętałem „Lekcję niemieckiego” Lenza, książkę, która zrobiła na mnie duże wrażenie. W polskim życiu literackim wydarzeniem było też opublikowanie fragmentów „Muzeum ziemi ojczystej” w „Literaturze na Świecie” w latach 80. Teraz mogłem wreszcie przeczytać całość. Mimo pięknego, potoczystego języka (jedną z dwóch tłumaczek „Muzeum…” była Eliza Borg, moja lektorka niemieckiego na warszawskiej germanistyce) książka ogólnie rozczarowuje. Jest przegadana; hołd, jaki autor składa zapamiętanym z dzieciństwa Mazurom, to za mało, brakuje mi w niej spajającej całość idei.
19 grudnia, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem „Winnetou – skarb w Srebrnym Jeziorze”, a na półce book-crossingu tego samego dnia znalazłem… 2 tomy „Old Surehanda”, lektury z dzieciństwa. Co za zbieg okoliczności. 🙂 To wydanie z 1973 roku, to samo, które kiedyś otrzymałem w prezencie od dorosłego już wtedy syna mojej matki chrzestnej. Jako dziecko czytałem je z wypieki na twarzy.
19 grudnia, poniedziałek – na Facebooku zamieściłem skan mojego artykułu „Kolęda w oczach księdza Waldka”, wydrukowanego w „Gazecie Śremskiej” na początku 1995 roku.
Skłoniła mnie do tego wczorajsza informacja Piotra Hoffmanna ze „Śremskiego Komentarza Politycznego”, jakoby nasza parafia Najświętszego Serca Jezusa na Jezioranach była jedyną w Śremie, która kolędę (to już niedługo) przeprowadzi w tradycyjnej formie – z księdzem pukającym do każdych drzwi. Inne parafie zrezygnowały z tej formy – na kolędę trzeba się zapisywać.
Obudziło to we mnie wspomnienie. W 1995 roku jako dziennikarz „Gazety Śremskiej” przeprowadziłem wywiad na temat kolędy z ks. Waldemarem Szlachetką, ówczesnym wikarym w kościele św. Ducha (obecnie jest proboszczem w parafii św. Cyryla i Metodego w Poznaniu). Dużo rozmawialiśmy też o tych sprawach – czy ksiądz po kolędzie powinien odwiedzać wszystkie mieszkania, czy powinny być zapisy na kolędę, jak ludzie przyjmują księdza…
21 grudnia, środa – na Kulturze 2 obejrzałem kolejny erefenowski western z lat 60. – „Winnetou w dolinie sępów”. Film razi naiwnością i tanimi efektami, odstaje nawet od I i II częścią Winnetou, które obejrzałem w lipcu, i „Skarbu w srebrnym jeziorze”, który widziałem przedwczoraj.
O wiele lepszy były irańskie „Kolory raju”, które zobaczyłem zaraz po westernie. Pełna ciepła opowieść o niewidomym chłopcu i jego ojcu, który po latach odnajduje rodzicielską miłość.
23 grudnia, piątek – odwiedziła mnie M., dawna uczennica. M. pracuje naukowo, jest profesorem kiedyś na amerykańskiej, teraz brytyjskim uniwersytecie, zajmuje się biologią, medycyną i fizyką. Tydzień temu wyszła za mąż za Włocha, przetłumaczyłem jej akt małżeństwa.
– O, przy tym stole też kiedyś siedziałam – wspomniała.
To prawda. I nie wiedziałem wtedy, 20 lat temu, że zrobi taką karierę…
23 grudnia, piątek – na Kulturze 2 obejrzałem „Kafarnaum”, przejmującą, a jednocześnie pełną ciepła opowieść o libańskim chłopcu żyjącym w dzielnicy nędzy.
24 grudnia, sobota – Wigilia. Drugi rok z rzędu samotna.
Wczorajsza rozmowa z K. na ulicy przed moim blokiem:
– To gdzie jedziesz na święta?
– Nigdzie. Zostaję w domu.
– No tak, mama zmarła, siostra zmarła…
Nie zostałem zaproszony na Wigilię przez szwagra i siostrzenicę na Śląsku. Nie odpowiadali też na moje telefony, kiedy wieczorem chciałem złożyć im życzenia.
24 grudnia, sobota – na Kulturze 2 obejrzałem „Lalkę” Hasa z 1968 roku (film widziałem po raz pierwszy w kinie, w czasach licealnych). Poetyka, klimat filmu rzeczywiście charakterystyczne dla Hasa; plenery, zwłaszcza widoki dzielnicy biedoty w Warszawie przypominały mi „Rękopis znaleziony w Saragossie”. A jednak serial Bera z 1977 roku bardziej mi się podobał. Jerzy Kamas jest lepszym Wokulskim niż Mariusz Dmochowski; Beata Tyszkiewicz jest ładniejszą Izabelą Łęcką, ale Małgorzata Braunek zagrała ją bardziej przekonująco. Rzeckiego bardzo dobrze zagrali zarówno Tadeusz Fijewski jak i Bronisław Pawlik, ale inne role były lepiej obsadzone już w serialu.
25 grudnia, niedziela – Boże Narodzenie. Wyjazd na mszę do kościoła w Lubiniu, najładniejszego kościoła w okolicach Śremu. Byłem w nim dziesiątki razy, kilka razy też na mszach. Kościół zapełniony, ale spodziewałem się, że w Boże Narodzenie będzie więcej wiernych.
Podczas ogłoszeń duszpasterskich podano też plan kolędy. Kolęda w Lubiniu odbywa się tradycyjnie czyli kapłan odwiedza wszystkie domy. Jak często się to praktykuje w wiejskich kościołach, domy wymieniano nie po numerach, lecz po nazwiskach rodzin: „Pierwszy kapłan od państwa… do państwa… Drugi kapłan od państwa… do państwa…” RODO w wioskach ma mniejsze znaczenie niż w mieście. 🙂
Do Lubinia jechałem przez Jerkę, wracałem inną trasą, przez Bieżyń i Zbęchy. Widząc otwartą kaplicę w Zbęchach, postanowiłem do niej zajrzeć.
– Tak, może pan zajrzeć, na krótko, bo już zamykamy. Pan ze Śremu? – zapytał mężczyzna stojący w drzwiach.
– Tak.
– Pan chyba uczył w szkole przy odlewni?
– Tak, ale tylko przez rok, w 1989 roku. Pan był moim uczniem?
– Nie, ale pamiętam pana. Rozpoczynałem wtedy naukę w tej szkole.
Niezwykłe, jaką ludzie mają pamięć do twarzy. Ja z moją prozopagnozją mogę im tylko pozazdrościć.
25 grudnia, niedziela – po powrocie z mszy w Lubiniu dzień spędzony przeważnie przed ekranem komputera na oglądaniu filmów na Kulturze 2 i Historii 2.
Komedia kryminalna „Napad na bank” z Louisem de Funèsem z 1963 r. trąci myszką, ale i tak była lepsza od wielu innych filmów z udziałem tego aktora, który był wspaniałym komikiem, ale nie miał szczęście do scenariuszy. „Crusoe” z 1989 r. był lepszy od „Cast Away. Poza światem” z 2000 r. innej, uwspółcześnionej wersji powieści Daniela Defoe. „Legiony” Gajewskiego były lepsze od „1920. Bitwy warszawskiej” Jerzego Hofmana. Trzy filmy, każdy na czwórkę z minusem.
25 grudnia, niedziela – zadzwoniła do mnie I. z Warszawy z życzeniami świątecznymi. Półgodzinna rozmowa o Warszawie, Puławach, mojej siostrze, o covidzie, epidemii grypy, która podobno szaleje w Warszawie. I. chyba nie jest w dobrej kondycji psychicznej (fizycznej zresztą też nie) i potrzebuje takich rozmów. A ja jej nie odmawiam.
25 grudnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Mimo świąt liczba tłumaczeń na poziomie sprzed pandemii.
26 grudnia, poniedziałek – wyjazd na mszę do kościoła w Żabnie. W drodze powrotnej zatrzymałem się w Brodnicy, aby zobaczyć odnowiony nagrobek Wybickiego.
– A pan w takie zimno jeździ na rowerze? – powitała mnie sąsiadka przy wejściu do bloku.
– Nie jest zimno, 5 stopni.
– No, niech pan uważa. Ja też tak jeździłam, a teraz mam bezwładną rękę.
26 grudnia, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem słynny, obsypany Oscarami film „Slumdog. Milioner z ulicy”. Nagrody zasłużone, chociaż film należy raczej do kina popularnego, nie artystycznego.
27 grudnia, wtorek – wczoraj zmarł Jerzy Koterba, dyrektor Śremskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji. Mało się znaliśmy; lepiej znalem jego żonę, nauczycielkę, i córkę, która była moją uczennicą, jedną z pierwszych, jeszcze na początku lat 90.
27 grudnia, wtorek – kolejny erefenowski western na Kulturze 2: :Winnetou i król nafty”. A zaraz potem „Dziedziczki” – film o parze lesbijek z… Paragwaju, zresztą całkiem ciekawy.
28 grudnia, środa – i znowu trzy filmy na Kulturze 2. „Słodkie życie” Felliniego (zachwyty historyków kina mnie nie przekonują, film był dla mnie o wszystkim, czyli… o niczym), kolejny western z cyklu („Winnetou i Old Surehand”) i „Volver”. Ten ostatni był najciekawszy, bardzo Almodóvarowskie kino…
29 grudnia, czwartek – czynsz za moje mieszkanie od stycznia wzrośnie z 243,74 zł do 251,71 zł.
30 grudnia, piątek – dzisiaj ukazało się ostatnie papierowe wydanie „Tygodnika Śremskiego”. Mój komentarz na profilu „Tygodnika” na Facebooku: „Chyba dużo ludzi kupi sobie na pamiątkę”.
30 grudnia, piątek – ślub mojej siostrzenicy. Nie zostałem zaproszony.
30 grudnia, piątek – wykład w Muzeum Śremskim „Batalion śremski na straży linii demarkacyjnej 1919/1920”, połączony z pokazem musztry w wykonaniu grupy rekonstrukcyjnej. Całkiem dobra frekwencja, dużo znajomych, okazja do rozmowy już po wykładzie. Mimo wieczornej pory wypiłem trzy kawy.
31 grudnia, sobota – wszyscy przygotowują się do sylwestra, a ja wyjeżdżam do Muzeum Okręgowego w Lesznie na oprowadzanie po wystawie czasowej „Tajemnice miśnieńskiej porcelany”.
Pogoda niesprzyjająca, silny zachodni wiatr utrudnia jazdę, na miejsce jestem dopiero po 3,5 godzinach jazdy, kwadrans przed rozpoczęciem spotkania. Składa się ono z dwóch części: najpierw Małgorzata Gniazdowska z Muzeum opowiada o wynalezieniu i początkach produkcji porcelany w Europie oraz roli, jaką w tej historii odegrał Aleksander Józef Sułkowski, właściciel dóbr rydzyńskich i Leszna; potem przechodzimy na wystawę czasową.
Porcelana – wywodząca się z Chin, w Europie nazywana była białym złotem. Była nawet cenniejsza od złota, ponieważ musiano ją importować z tak daleka. Tajemnicę jej produkcji (przez wypalanie z glinki kaolinowej) odkryli Europie dopiero na początku XVIII wieku Saksończycy Johann Friedrich Böttger i Ehrenfried Walther von Tschirnhaus. Odkryli w dość niezwykłych i dla Böttgera tragicznych okolicznościach – alchemikiem Böttgerem, próbującym uzyskać złoto, zainteresował się król saski August Mocny, który go uwięził i nakazał pracować tylko dla siebie, z myślą, aby pomnożyć skarb królestwa. Złota oczywiście nie uzyskano, zamiast niego zespół pracujący pod kierunkiem Böttgera i Tschirnhausa opracował metodę produkcji porcelany – światowy monopol Chin został przełamany.
Dość dobrze poznałem tę historię jeszcze w dzieciństwie – z książki „Niezwykłe perypetie odkryć i wynalazków” Juliusza Jerzego Herlingera, jednej z lektur, które ukształtowały mnie jako dziecko. Nowa jest dla mnie historia Aleksandra Józefa Sułkowskiego, polskiego arystokraty i saskiego polityka. Jako pierwszy minister (czyli premier) Saksonii był człowiekiem bardzo majętnym, nadzorował też miśnieńską manufakturę, w której produkowano porcelanę, mógł więc sobie pozwolić na zakup ogromnego, liczącego około tysiąca pozycji serwisu porcelanowego. Wprawdzie, jak wiadomo, łaska pańska na pstrym koniu jeździ, po pewnym czasie na skutek machinacji innego królewskiego faworyta Heinricha Brühla Aleksander Sułkowski stracił swoje stanowisko i musiał opuścić Saksonię. Od Stanisława Leszczyńskiego zakupił Leszno i Rydzynę, dokąd przeniósł też swój majątek, również wspomniany serwis. Serwis nie zachował się, w różnych muzeach są tylko jego pojedyncze elementy.
Po wykładzie przechodzimy do sali wystaw czasowych, aby zwiedzić wystawę „Tajemnice miśnieńskiej porcelany”. Wystawa jest niewielka (dużo jeszcze czasu upłynie, zanim leszczyńskie muzeum otworzy swoją nową siedzibę z lepszymi warunkami lokalowymi), nie ma też największych, najwspanialszych okazów sztuki ceramicznej, od Małgorzaty Gniazdowskiej możemy się jednak dużo dowiedzieć o metodach zdobienia, różnicach między porcelaną chińską i europejską, rozpowszechnieniu się sztuki produkcji porcelany, która po zdobyciu Miśni przez wojska pruskie podczas wojny siedmioletniej trafiła też do innych krajów.
Na koniec przypominam sobie wystawę stałą „Na styku światów”, którą widziałem prawie równo rok temu (2 stycznia), potem wracam już do Śremu. Z wiatrem jedzie się o wiele szybciej 🙂 – 2 godziny i 10 minut.
31 grudnia, sobota – już po powrocie z Leszna dowiedziałem się, że zmarł Benedykt XVI. Polskie media podkreślają zasługi papieża, niemieckie są bardziej szczere w ocenie. Podkreślają, że był lepszym teologiem niż głową Kościoła.
Mnie będzie się kojarzył niestety z dowcipami na jego temat. Na przykład takim:
Pani w klasie prosi dzieci, aby każde powiedziało coś po niemiecku.
– Guten Tag – mówi Zosia.
– Danke – mówi Małgosia.
– Bardzo dobrze – chwali pani. – A ty, Jasiu, co nam powiesz?
– Possdrafiam pielgrzymów Polakuff! – woła Jaś.
31 grudnia, sobota – wieczorem telefon do szwagra. Chciałem mu złożyć życzenia noworoczne. Rozłączył się bez słowa.
31 grudnia, sobota – podsumowane świątecznego tygodnia. Liczba tłumaczeń o 20 procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
2023
1 stycznia, niedziela – i kolejny rok pandemii – o której mało kto już myśli. Jak długo jeszcze będę pisał ten dziennik?
1 stycznia, niedziela – wczoraj i dzisiaj temperatura wynosiła kilkanaście stopni. Pogoda wiosenna; podobno był to rekord wysokiej temperatury w Nowy Rok w historii pomiarów.
1 stycznia, niedziela – na Kulturze 2 obejrzałem „Skąpca” z Louisem de Funès – to bardziej spektakl teatru telewizji niż film. Na początku wydawał mi się zbyt dosłowną inscenizacją sztuki Moliera (aktorzy mówiący do kamery, czyli „na stronie”) , potem jednak się przekonałem do niego.
2 stycznia, poniedziałek – skończyłem lekturę „Szpetnych czterdziestoletnich” Agnieszki Osieckiej. Kilka lat temu przy okazji jakiegoś postu na Facebooku o twórczości Osieckiej wyraziłem opinię, że Osiecka nie była poetką, tylko tekściarką, wprawdzie bardzo dobrą. Po lekturze jej wspomnień z młodości, czasów Odwilży, mogę zmienić zdanie. Widać w nich ogromną wrażliwość poetycką autorki, a także duży talent literacki. Przypomniał mi się też serial, który oglądałem dwa lata temu. Eliza Rycembel zagrała w nim bardzo przekonująco i wiarygodnie rolę młodej Agnieszki.
2 stycznia, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem „Upał”, czyli Kabaret Starszych Panów w wydaniu filmowym. Spóźniłem się kilka minut na początek filmu, co, jak się okazało, w ogóle nie przeszkodziło mi w zrozumieniu jego treści. 🙂 Jak w samym kabarecie, w filmie chodziło bardziej o klimat absurdalnego humoru niż o logiczne opowiedzenie jakiejś historii.
3 stycznia, wtorek – kolejny Winnetou na Kuturze 2: „Winnetou i Apanaczi”. Półkrwi Indianka Apanaczi całkiem ładna.
3 stycznia, wtorek – od dzisiaj obiad dnia w „Balbince” podrożał z 21,90 zł do 23,90 zł.
4 stycznia, środa – „Winnetou i Od Firehand” na Kulturze 2, niestety najgorszy z serii.
4 stycznia, środa – przy zamawianiu obiadu w „Balbince”:
– Ale słyszał pan, że obiad już droższy.
– Tak. Wszystko drożeje, tylko u mnie ceny bez zmian.
– Ale wkrótce pan podniesie.
– Nie, nie planuję.
5 stycznia, czwartek – „Winnetou w Dolinie Śmierci” na Kulturze 2. Wódz Apoaczów się zrehabilitował 🙂 – film lepszy od wczorajszego.
5 stycznia, czwartek – spotkanie z J. w „Balbince”. Poprzedni rok zakończył się dla niego bardzo źle – tuż przed sylwestrem zmarł ojciec jego zięcia. Miał skrzep, który się urwał i spowodował zator. Miał tylko 65 lat; w marcu przeszedł na emeryturę, na której był ledwie 9 miesięcy. Przypomniał mi się mój dawny kierownik w Odlewni Żeliwa, u którego doszło do tego samego; znalazł się wtedy w śremskim szpitalu, na szczęście wyszedł z tego.
6 stycznia, piątek – podsumowanie grudnia. Dochód z tłumaczeń o 30 procent wyższy w porównaniu ze stanem przed epidemią.
6 stycznia, piątek – wyjazd do Poznania na obchody 104. rocznicy zdobycia lotniska na Ławicy w powstaniu wielkopolskim. Uroczystości pod pomnikiem przy dawnym terminalu portu lotniczego odbywają się już od ponad 20 lat, ja jednak jestem na nich po raz pierwszy.
Jadę inną trasą niż zwykle – przy dworcu PKP Poznań Starołęka skręcam na kładkę pieszo-rowerową na moście kolejowym, potem przez Las Dębiński, Dolną Wildę, Hetmańską, Grochowską, Bukowską w kierunku lotniska. Na miejscu jestem po trzech godzinach jazdy, to jednak dość daleko od centrum. Do rozpoczęcia uroczystości zostało jeszcze pół godziny. Na miejscu żołnierze (i żołnierki) ćwiczą krok defiladowy przy składaniu kwiatów pod pomnikiem; dalej rozłożył się kiermasz, na którym kolekcjonerzy mogą zaopatrzyć się w żołnierskie wyposażenie (m.in. – chyba autentyczne – hełmy z przedwojnia i II wojny światowej), a przy nim przebrani w dawne mundury członkowie grup rekonstrukcyjnych. Jest nawet dwoje (mężczyzna  kobieta)… marynarzy z karabinami i w czapkach z napisem „S.M.S. Posen”
– To w marynarce cesarskiej był okręt o takiej nazwie? – zagaduję ich.
– Tak.
– Ciekawe. Nie wiedziałem. A wiedzą państwo, co znaczy ten skrót S.M.S.? Seiner Majestät Schiff, czyli okręt jego wysokości. Podobny skrót jest do dzisiaj używany w brytyjskiej marynarce wojennej – HMS.
Rozmawiamy chwilę o statkach, okrętach, o udziale marynarzy w powstaniu wielkopolskim (których było całkiem dużo), wreszcie o wkładzie Śremu do powstania, w którym walczył też batalion śremski – tydzień temu byłem na poświęconym mu wykładzie w Muzeum Śremskim. Ale zbliża się już godzina 12, na którą zaplanowano początek uroczystości.
Obchody zaczynają się odśpiewaniem wszystkich czterech zwrotek hymnu narodowego (im dalej, tym mniej osób zna tekst, wszyscy śpiewają tylko refren), potem następują przemówienia. Najciekawsze dla mnie jest przedstawienie życiorysu Andrzeja Kopy, który dowodził powstańcami szturmującymi 104 lata temu lotnisko na Ławicy. O znaczeniu wydarzenia opowiadają też przedstawiciele wojewody, marszałka województwa, urzędu miasta, samego portu lotniczego. Prawdą jest chyba opinia, że była to najbardziej brawurowa i najbardziej udana akcja w powstaniu wielkopolskim. Atak trwał tylko pół godziny, straty były minimalne (zginął jeden powstaniec i dwóch żołnierzy niemieckich), a zdobycz ogromna – kilkadziesiąt samolotów, które stały się zaczątkiem polskiego lotnictwa, do tego karabiny maszynowe, inna broń i wyposażenie.
Po części oficjalnej czas na wojskową grochówkę i inscenizację bitwy o Ławicę w wykonaniu grupy rekonstrukcyjnej (ta rekonstrukcja wprawdzie ma niewiele wspólnego z rzeczywistym przebiegiem walk, chodzi po prostu, aby sobie pobiegać i postrzelać 🙂 ), przy okazji możemy obejrzeć zabytkowe pojazdy wojskowe, które również wjeżdżają na plac wydarzeń, i posłuchać opowieści o przebiegu bitwy podczas inscenizacji. Na zamykającym dzisiejsze uroczystości wykładzie ks. Roberta Kulczyńskiego o zdobyciu Ławicy już nie zostanę, chciałbym stosunkowo wcześnie wrócić do Śremu – niestety i tak będę wracał całą drogę w deszczu.
*
Wspomnienia Wiktora Pniewskiego, uczestnika powstania wielkopolskiego (źródło: portal o-nauce.pl)
… Jako sierżant pilot rezerwy armii niemieckiej, będąc ciężko rannym, przebywałem w szpitalu w Poznaniu. We wrześniu 1918 r. po wyjściu ze szpitala spotkałem Mieczysława Palucha, z którym zacząłem pracować w tajnej Polskiej Organizacji Wojskowej. Spotykaliśmy się najpierw w moim mieszkaniu, a potem w pensjonacie Grabowskich na placu Wolności, gdzie Paluch mieszkał i w Biurze Werbunkowym POWZP przy ulicy Piekary nr 14. W listopadzie i grudniu 1918 r., będąc sierżantem pilotem w niemieckiej Stacji Lotniczej na Ławicy, w porozumieniu z Paluchem prowadziłem tajny wywiad i ścisłe obserwacje działalności Niemców w Ławicy pod Poznaniem, a wśród wielu Polaków pracujących w stacji lotniczej Ławica, prowadziłem tajną propagandę na rzecz Powstania Wielkopolskiego i przygotowywałem kolegów do zajęcia odpowiednich stanowisk po przyszłym opanowaniu Ławicy przez powstańców. Brałem również czynny udział w akcji powstańczej w dniach 27 i 28 grudnia 1918 r. w Poznaniu.
Dnia 4 stycznia 1919 r. pod kierownictwem M. Palucha odbyła się narada w Gubernatorstwie przy placu Wolności, gdzie podjęto decyzję o zdobyciu Ławicy wbrew Naczelnej Radzie Ludowej i Głównemu Dowództwu. Przed tą wyprawą postanowiono nawiązać z Niemcami pertraktacje o poddanie się. Dnia 5 stycznia 1919 r. Paluch zaproponował mi, bym towarzyszył mu przy pertraktacjach z niemieckim komendantem Ławicy. W tym czasie była to jedyna i ostatnia wojskowa placówka w Poznaniu znajdująca się w rękach niemieckich. Na Ławicy Niemcy zmagazynowali dużo cennego materiału wojennego. Załoga niemiecka Ławicy składała się z kilkudziesięciu oficerów i kilkuset żołnierzy. W tej liczbie była kompania junkrów i saperów.
Mieczysław Paluch korzystając z praw delegata Rady Robotniczo-Żołnierskiej w General-Komando V, chciał nakłonić Niemców do opuszczenia dobrowolnie Ławicy i przekazania materiału wojennego w ręce polskich powstańców. Przyjechaliśmy samochodem na Ławicę 5 stycznia 1919 r. po południu (około godziny 17). Niemcy z Ławicy byli zupełnie zaskoczeni naszym przybyciem oraz propozycją poddania się i – wrogo nastawieni — dali kategoryczną odpowiedź, że tylko na rozkaz z Berlina wolno im opuścić Ławicę. Po bezowocnej rozmowie odjechaliśmy, jednak z minami, „zwycięzców”.
Dopiero w drodze powrotnej z Ławicy uprzytomniłem sobie, że to był szalony i bardzo ryzykowny pomysł Palucha, żeby tak we dwójkę, bez osłony wtargnąć do tego mocno uzbrojonego obozu wroga, i to… „ze skromną propozycją” poddania się. Jakże łatwo Niemcy mogli wpakować nam po kulce do głowy, a w tej zawierusze powstańczej, nawet nie potrzebowaliby się nikomu tłumaczyć z tego czynu.
Powiedziałem o tym Paluchowi. On, uśmiechając się zagadkowo, wręczył mi jakiś dokument. Była to oficjalna nominacja na  „komendanta Stacji Lotniczej Polskiej w Ławicy” na moje imię i podpisana przez Głównego Komendanta POWZP Mieczysława Palucha. Kiedy powiedziałem mu, iż wolałbym otrzymać tę nominację już po zdobyciu Ławicy, Paluch śmiejąc się, powiedział: „jutro będziesz komendantem Ławicy”. Rzeczywiście, 6 stycznia 1919 r. zdobyliśmy Ławicę i według tej nominacji zostałem tymczasowym komendantem Ławicy.
Późnym wieczorem 5 stycznia 1919 r. w Gubernatorstwie przy placu Wolności odbyła się ostateczna narada przed atakiem na Ławicę. Przewodniczył Mieczysław Paluch, obecni byli: Andrzej Kopa, Wiktor Pniewski, Kazimierz Ciążyński, Kazimierz Nieżychowski, Bronisław Piniecki, Kowalski, Tomaszewski i inni.
Pod osłoną nocy Andrzej Kopa, Kowalski i Piniecki, działając zgodnie z planem Palucha, otoczyli swoimi ludźmi Ławicę, poprzecinali kable elektryczne oraz telefoniczne i przeprowadzono atak. Natarcie trwało około godziny. Zginęło dwóch Niemców i było kilku rannych po naszej stronie. Nieżychowski czuwał przy swoich dwóch armatach. Ponieważ natarcie przedłużało się, Paluch dał rozkaz Nieżychowskiemu i po kilku celnych strzałach artylerii niemiecka załoga Ławicy poddała się.
W akcji na Ławicę brały udział dwie kompanie Straży Służby i Bezpieczeństwa, dwie kompanie pod dowództwem Kowalskiego, dwie kompanie pod dowództwem Pinieckiego, dwustu powstańców Andrzeja Kopy, kompania POWZP, pluton strzelców konnych pod dowództwem K. Ciążyńskiego, dwie armaty K. Nieżychowskiego oraz oddział sanitarny dra Ireneusza Wierzejewskiego. Dowódcą oddziałów piechoty w tej akcji, Paluch mianował Andrzeja Kopę. Całością kierował sam osobiście.
Do naszych rąk dostał się cenny materiał wojenny, między innymi około stu samolotów znajdujących się w Ławicy i zdemontowanych w Hali Zeppelina na Sołaczu, prawdopodobnie przygotowanych do wysłania w głąb Rzeszy Niemieckiej.
Dnia 7 stycznia 1919 r. pierwsze samoloty polskie z Ławicy latały nad Poznaniem, pilotowane przez: [Józefa] Mańczaka, W. Pniewskiego, [Stanisława] Rozmiarka, [Ludwika] Piechowiaka i innych. Prace techniczne wykonywał sierżant Franciszek Gruszkiewicz. W kilka dni później wysłano do Warszawy z Ławicy dwa pociągi zdemontowanych, zdatnych do użytku samolotów.
Tę relację pisałem z pamięci, po 40 latach, na życzenie Jadwigi Krauze (I voto Mieczysławowej Paluchowej). Mogłem więc pominąć pewne sprawy lub nazwiska kolegów, za co z góry przepraszam.
6 stycznia, piątek – po powrocie z Poznania obejrzałem „La La Land”. Nie rozumiem zachwytów nad tym filmem, 6 Oscarów i 7 Złotych Globów, jakie otrzymał. Banalna historia miłosna ukazana w przestarzałej formie musicalu, jakie kręciło się kilkadziesiąt lat temu.
7 stycznia, sobota – na Kulturze 2 obejrzałem filmy „Nomada. Na tropie Bruce’a Chatwina” i „Tajemnicę Henriego Picka”. Ten pierwszy to dokument Wernera Herzoga (nawiązuje w nim też do niektórych swoich filmów, które widziałem), drugi to francuska komedia, zrealizowana w kraju, w którym, jak żartują Francuzi, więcej ludzi pisze książki, niż je pisze. Jak zostać wziętym pisarzem w obliczu takiej konkurencji?
8 stycznia, niedziela – kolęda u K. Ksiądz rozmawiał z nim o książkach, których K. ma mnóstwo, chociaż nie tak dużo jak ja. Powiedział mu, że też dużo czyta, kupił nawet jakąś książkę za 500 zł.
8 stycznia, niedziela – w sali Spółdzielni Mieszkaniowej w Śremie konferencja naukowa (a właściwie popularnonaukowa) „Wokół Dmowskiego”, zorganizowana przez Śremski Instytut Historii. Siedziałem między starym znajomym dr. Kazimierzem Krawiarzem, dyrektorem Izby Pamiątek Regionalnych z Bnina, a prof. Olafem Bergmannem z Gniezna (od razu zaproponował mi przejście na ty); przede mną miejsce zajął prof. Maciej Giertych (ojciec Romana) z Kórnika. Konferencja była całkiem interesująca. Najciekawsze wystąpienie miał prof. Bergmann, który opowiadał o stosunku endecji do Żydów w międzywojniu; prof. Giertych mówił z kolei o swojej rodzinie. Po zakończeniu zostałem nawet zaproszony na wspólną kolację w restauracji Gusto na ul. Gostyńskiej.
Prof. Bergmann organizuje teraz nowe Muzeum Powstania Wielkopolskiego. Kiedy powiedziałem mu, że jestem tłumaczem, ucieszył się, może będzie korzystał z moich usług.
– A tak, w ogóle, czym się zajmujesz zawodowo, poza tłumaczeniami? – zapytał.
– Niczym więcej, jestem tylko tłumaczem.
Wciąż spotykam osoby, dla których tłumaczenia mogą być ubocznym zajęciem, dodatkiem do właściwego zawodu. Tak też myśleli moi przełożeni w Odlewni Żeliwa, co w końcu stało się powodem mojego odejścia z tamtej pracy.
8 stycznia, niedziela – na Kulturze 2 obejrzałem „Smak życia”. Średnio udana francuska komedia o studenckim życiu w najmowanym mieszkaniu w Barcelonie.
8 stycznia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 10 procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
9 stycznia, poniedziałek – na porannej mszy w kościele na Jezioranach były tylko cztery osoby, jak na początku pandemii.
9 stycznia, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem „Julię albo klucz do snów” z 1951 roku. Film, w zamierzeniu poetycki, po 72 lat od premiery okazał się całkowicie niestrawny.
10 stycznia, wtorek – po raz pierwszy od długiego czasu zamówiłem danie dnia w bistro „Namaja”. Cena z zupą:  31 zł (w 2020 r. jadłem tam za 16 zł). 31 zł to 7 lub 8 zł więcej od pozostałych lokali w Śremie, które serwują dania dnia, a jakość wcale nie jest o jedną trzecią lepsza…
11 stycznia, środa – usuwanie kamienia u mojego dentysty. Koszt: 280 zł. Na szczęście tym razem bez próchnicy, kamienia też mniej. Widać pomogła szczoteczka soniczna, której używam od ponad roku.
12 stycznia, czwartek – wykład dr Danuty Płygawko o ks. Mieczysławie Matuschku i Konwikcie Arcybiskupim w Muzeum Śremskim. Po wykładzie kawa i ciastka, okazja do spotkania ze znajomymi. Dłuższa rozmowa z Markiem Fersterem, o moich wycieczkach rowerowych, ale też o jego ojcu Eugeniuszu i o dawnym Dyskusyjnym Klubie Filmowym „Odlewnik”. Razem z Eugeniuszem Fersterem byłem w zarządzie DKF-u. To dawne dzieje, sprzed 33 lat, i już nie wrócą….
13 stycznia, piątek – na obiedzie w „Balbince” trafiłem akurat na stypę. Bardzo dużo ludzi, wśród nich uwijał się mój znajomy, śremski katecheta Janusz Skotarczak. Atmosfera wcale nie żałobna, nawet trochę radosna, gwar rozmów. W oknie restauracji przyklejony nekrolog Janiny Skotarczak, która zmarła w wieku 88 lat..
– Zmarła pana babcia?
– Nie, to mama.
– Och, tak mi przykro – wstaję. – Wyrazy współczucia.
– Miała zawał, ale jeszcze mieliśmy 10 dni, aby się pożegnać. Kiedy urodziła się moja mama, była jedną z dwóch bliźniaczek. Dr Paul powiedział wtedy mojej babci: „Niech pani się cieszy, że ma pani dwie, bo ta jedna umrze”, i tu wskazał na moją mamę. Tymczasem ta silniejsza zmarła po 9 miesiącach, a moja mama dożyła tak pięknego wieku.
Z uśmiechem żegnamy się.
14 stycznia, sobota – wyjazd do Wrocławia, na dwie wystawy w dwóch muzeach: „Obrazy do opowiadania” w Muzeum Etnograficznym i „Collage – klejone światy” w Pawilonie Czterech Kopuł.
Wyjazd tuż przed szóstą rano rowerem ze Śremu do Czempinia, skąd o 7.20 odjeżdża pociąg z Poznania do Szklarskiej Poręby. W kasie w Czempiniu chcę kupić mini bilet turystyczny; kasjerka mówi mi, że takich biletów już nie ma. Nie ma? Oczywiście, że są, ostatecznie kupuję go w pociągu u konduktora. Kosztuje 46,40 zł (plus 8,20 zł za rower) i uprawnia do nieograniczonej liczby przejazdami pociągami Polregio w weekend. Oferta z pewnością korzystna – dwa bilety wstępu do muzeów będą mnie dzisiaj kosztowały niewiele mniej – 45 zł.
We Wrocławiu jestem po półtorej godziny. Do otwarcia muzeum jeszcze ponad godzina, jadę więc na rynek, potem zaglądam do katedry na Ostrowie Tumskim, wreszcie przed dziesiątą kieruję się do Muzeum Etnograficznego na ulicy Traugutta, placówki, w której jeszcze nigdy nie byłem.
Czy sztuki plastyczne mogą o czymś opowiadać? Sztuka abstrakcyjna na pewno nie, chyba że w sensie przenośnym. A sztuka przedstawieniowa?  Oczywiście, pomyślmy chociażby o komiksie. A malarstwo, poważna grafika, nie popularna? Okazuje się, że tak, czego przykładem jest wystawa w Muzeum Etnograficznym. Wystawa bardzo ciekawa i różnorodna, zarówno pod względem ram czasowych (od gotyku do współczesności), zastosowanych technik (obrazy, grafiki, makatki, sztuka video) i tematów. Najstarsze dzieła są przeważnie o tematyce religijnej (gotycka nastawa ołtarzowa ze scenami z życia Jezusa), chociaż jest też obraz narracyjny ze scenami oblężenia miasta z XVIII wieku); w nowszych tematyka jest najróżniejsza – obrazy wojny, krytyka społeczna, sfera prywatna życia artysty. Nazwiska artystów przeważnie nic mi nie mówią, znam tylko Gosię Kulik i Marię Apoleikę, autorkę znanych „Psich sucharków”, które też widzimy na wystawie; bardzo dużo prac należy zresztą do sztuki nieprofesjonalnej, naiwnej. „Obrazy do opowiadania” są bardzo ciekawą wystawą dla kogoś, kto woli sztukę przedstawieniową od abstrakcyjnej, a szczególnie interesuje się sztuką narracyjną.
Druga wystawa czasowa „Święte obrazki. Pasje kolekcjonerskie i badawcze o. Nikolausa von Lutterottiego OSB (1892-1955)” przedstawia zbiory dawnego benedyktyna z Krzeszowa, z czasów, kiedy Krzeszów nazywał się jeszcze Grüssau – grafiki, wizerunki świętych masowo powielane i wykonywane ręcznie w jednym egzemplarzu, obrazy na szkle. W przeciwieństwie do pierwszej wystawy niestety przeważnie bez wartości artystycznej, ich oglądanie utrudnia też mały format (przydałaby się dzisiaj lupa, którą ostatnio wziąłem z sobą na wystawę grafiki w Ostrowie Wlkp.)
Potem zwiedzam jeszcze wystawę stałą. Muzeum Etnograficzne we Wrocławiu jest całkiem inne, ciekawsze od swojego poznańskiego odpowiednika na Mostowej (poznańska placówka jest zresztą teraz zamknięta na czas remontu). Przede wszystkim ma wystawę stałą (w Poznaniu są tylko czasowe), niedużą, ale rzetelnie informującą o etnografii Dolnego Śląska – w jednej części budynku o jego niemieckich mieszkańcach, w drugiej o osadnikach, którzy zasiedlili te tereny po 1945 roku, nie tylko z Kresów i Polski centralnej, ale też np. z Bośni, o Żydach, Grekach, Cyganach. Nie pominięto też dramatu wysiedlanej ludności, zarówno niemieckiej, jak i polskiej, która musiała opuścić swoje domy na wschodzie dawnej Rzeczpospolitej.
*
Kolejna wystawa, na którą dzisiaj przyjechałem do Wrocławia, to „Collage – klejone światy” w Pawilonie Czterech Kopuł. Chcę ją koniecznie zobaczyć, bo to ostatni weekend wystawy, z okazji którego zaplanowano kilka wydarzeń, m.in. oprowadzanie, które zaczyna się o godz. 13.
Kolażem interesuję się od młodości, chociaż nie pamiętam, aby zajęcia z kolażu, czyli komponowania obrazów z wyklejanych gotowych elementów, były na zajęciach wychowania plastycznego w szkole podstawowej, ograniczaliśmy się do zwykłego rysowania i malowania. Byłem tylko biernym odbiorcą tej sztuki, w albumach i przede wszystkim na ilustracjach książek i czasopism kulturalnych. To pierwsza wielka wystawa kolaży, na którą przyjechałem.
Moje odczucia z oglądania tych prac? Z jednej strony jestem pod wrażeniem rozmachu wystawy, mnogości prezentowanych epok, stylów, nazwisk uznanych artystów (m.in. Kurt Schwitters, Max Ernst, Henryk Stażewski, Tadeusz Kantor, Władysław Hasior, Kazimierz Mikulski, Zdzisław Beksiński, Piotr Uklański), z drugiej strony duża część tych prac to kolaże należące do twórczości abstrakcyjnej – to nie moja sztuka. Kolaż kojarzyłem dotąd głównie z figuratywnymi przedstawieniami z lat 30., 40, 50., też ze sztuka polityczną, np. słynnymi antynazistowskimi kolażami Johna Heartfielda, tymczasem takich prac na wystawie nie ma wiele. Mimo to wystawa ma bardzo dużą wartość poznawczą; dowiaduję się o twórczości wielu artystów i nie tylko – nie wiedziałem, że kolaże tworzyła też Wisława Szymborska. W Pawilonie Czterech Kopuł spędzam trzy godziny – prawie dwie godziny na oprowadzaniu, potem samodzielnie zwiedzając wystawę. Na wykładzie poświęconym twórczości Jana Dziaczkowskiego już nie zostanę, kieruję się w stronę dworca kolejowego.
15 stycznia, niedziela – z ogłoszeń duszpasterskich w mojej parafii dowiedziałem się, że w tym roku jednak nie będę miał kolędy. Księża w ogóle zrezygnowali z odwiedzin ulic Chłapowskiego, Komorowskiego i Grunwaldzkiej. Czy to znaczy, że odtąd kolęda w parafii będzie co dwa lata, jak to było kiedyś, za ks. proboszcza Elegańczyka? Czy też do takiej decyzji skłoniła ich niechętna postawa wiernych, którzy są coraz mniej skłonni przyjmować w domu księdza? W innych parafiach kolęda jest na zapisy.
15 stycznia, niedziela – na prośbę Ewy Karbowskiej, dawnej koleżanki z warszawskiej germanistyki, skończyłem dzisiaj wybieranie 118 wierszy do jej tomiku poezji, który zamierza wydać w tym roku. O coś podobnego (jak też napisanie przedmowy) prosiła mnie kilka lat temu. I wtedy, i teraz spełniłem jej prośbę, chociaż było to pracochłonne – przeczytanie 400 wierszy (trzykrotnie! po jednorazowym przeczytaniu trudno podjąć decyzję) i wybór najlepszych, zajęło mi kilka dni.
15 stycznia, niedziela – „Śremskie kolędowanie” w Muzeum Śremskim, czyli wspólne śpiewanie kolęd z akompaniamentem muzycznym.
15 stycznia, niedziela – na Kulturze 2 obejrzałem „Smak życia 2”. Film o wiele lepszy od pierwszej części, łączy francuską lekkość, humor z refleksją o meandrach miłości.
15 stycznia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 20 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed pandemią.
17 stycznia, wtorek – na poczcie opłaciłem abonament za radio za cały rok. Koszt: 94 zł
17 stycznia, wtorek – znowu obiad w „Betanii” przy szkole katolickiej. Koszt: 20,50 zł, to najtańszy obiad dnia w Śremie.
18 stycznia, środa – śnieg w Śremie, pierwszy od dłuższego czasu.
18 stycznia, środa – pracownica wydająca obiady w „Betanii” to moja sąsiadka, Ukrainka, która uciekła przed wojną z mężem; teraz mieszkają pode mną, gdzie kiedyś był rodzinny dom dziecka. Z powodu mojej prozopagnozji dopiero teraz to zauważyłem. Zdaje się, że przy parafii pracują też inni Ukraińcy.
19 stycznia, czwartek – po raz pierwszy od początku pandemii byłem w bibliotece w Śremie na wykładzie Uniwersytetu Ludzi Ciekawych Świata – „Zero załamki” Michała Żylińskiego. Spotkanie z biznesmenem, którego bardzo aktywne życie w jednej chwili się odmieniło za sprawą tragicznego w skutkach wypadku podczas uprawiania sportu (po przerwaniu rdzenia kręgowego stracił czucie w dolnej części ciała, porusza się na wózku) i który jednak się nie poddał, jeździ wyczynowo na  rowerze ręcznym, myśli nawet o paraolimpiadzie, okazało się bardzo ciekawe.  Na wykładzie spotkałem też znajomych, m.in. A., dawną kierowniczkę biblioteki przy Odlewni Żeliwa; 33 lata temu razem byliśmy też w zarządzie DKF „Odlewnik”. Powspominaliśmy dawne dzieje. Marii Sołtysiak i Eugeniusza Ferstera z zarządu DKF-u już nie ma wśród nas, dwa lata temu zmarł też mąż. A.
20 stycznia, piątek – na Facebooku do grona znajomych zaprosił mnie W. Przez dwa lata pracowaliśmy razem w Dziale Eksportu w Odlewni Żeliwa; w 1991 roku zwolnił się i został kierownikiem tartaku koło Myśliborza. Potem tylko raz go odwiedziłem w jego wiosce, gdzie mieszkał przy tartaku. Dawne dzieje, ale był to tak szczególny czas (zaraz po transformacji ustrojowej), że pozostał w mojej i chyba jego pamięci.
21 stycznia, sobota – wyjazd do Muzeum Archeologicznego w Poznaniu na festiwal fotografii przyrodniczej „Przyroda Warta Poznania”. Warunki jazdy bardzo złe, wieje przeciwny wiatr, a od Orkowa zaczyna padać śnieg, coraz gęstszy. Już w Poznaniu na ośnieżonej drodze rowerowej zaliczam wywrotkę. Z tego wszystkiego jazda trwa aż 3,5 godziny.
To moja pierwsza wizyta na festiwalu „Przyroda Warta Poznania”, który ma już pewną tradycję, chociaż był zawieszony na czas pandemii. Na inaugurujący festiwal wernisaż wystawy „Dęby rogalińskie” o godz. 10 niestety się spóźniłem, zdążyłem też tylko na końcówkę pierwszego wykładu – prezentacji Wielkopolskiego Parku Narodowego. Teraz mogę wysłuchać tylko dwóch kolejnych wykładów: „Rowerem na zdjęcia – dokoła Bałtyku” Mikołaja Arndta oraz „Rapadalen – dolina rzeki nieujarzmionej” Aleksandry Nowaczyk i Tomasza Buczko.
Wbrew tytułowi swojej prezentacji Mikołaj Arndt nie jechał wybrzeżem Morza Bałtyckiego, tylko wybrał się rowerem aż na Nordkapp w Norwegii, północny kraniec Europy, jadąc przez Litwę, Łotwę, Estonię i Finlandię, do Polski wracał przez Norwegię i Szwecję; kontakt z Bałtykiem miał więc tylko płynąc promami z Talinna do Helsinek i z Ystad do Świnoujścia. Północy Europy dotyczy też druga prezentacja – jej autorzy odwiedzili dolinę rzeki Rapy na północy Szwecji, z surowym klimatem, dziewiczą przyrodą i wspaniałymi pejzażami. Jak przystało na festiwal fotografii przyrodniczej, to zdjęcia przyrody – fauny i flory, ptaków, przyrody nieożywionej – najbardziej stanowią o wartości prezentacji. „Przyroda Warta Poznania” okazuje się festiwalem podobnym w charakterze do Festiwalu Podróżniczego „Śladami Marzeń”, organizowanego od lat na Międzynarodowych Targach Poznańskich, tylko na mniejszą skalę i skupiającym się na przyrodzie.
Po dwóch wykładach zaplanowano przerwę obiadową do godz. 14. Wychodzę z budynku Muzeum Archeologicznego i… o nie, sytuacja pogodowa wygląda już fatalnie. Cały Stary Rynek jest zasypany śniegiem, tak samo plac Wolności, na który przechodzę (nie przejeżdżam), prowadząc rower; rowery prowadzą też dostawcy jedzenia z wielkimi torbami na plecach, zwykle pedałujący do klientów. I ciągle pada śnieg. Co teraz? Jeśli zostanę do zakończenia festiwalu o 17 i potem będę wracał w ciemnościach prawdopodobnie tylko częściowo albo w ogóle nieodśnieżonymi drogami powiatowymi, może to mieć dla mnie fatalne skutki. Decyduję się na rozwiązanie, którego już dawno nie stosowałem. Wracam już teraz, ale nie rowerem, tylko pociągiem do Środy Wlkp. i dopiero stamtąd rowerem lepiej odśnieżoną drogą wojewódzką do Śremu. Miejmy nadzieję, że w przyszłym roku pogoda pozwoli już na pobyt na całym festiwalu.
21 stycznia, sobota – po powrocie z Poznania na Kulturze 2 obejrzałem jeszcze  „Fanfana  Tulipana” i „Ból i blask”. Pierwszy film pamiętam z dzieciństwa; nadal da się go oglądać, chociaż trąci już myszką. Drugi niewart omówienia, najgorszy film Almodóvara, jaki widziałem.
22 stycznia, niedziela – dwa filmy na Kulturze 2: „Wierna rzeka” (z okazji rocznicy powstania styczniowego; wersja przedwojenna, wolałbym współczesną Chemielewskiego z 1983 r.) i „Na noże” (dobry amerykański kryminał z gatunku „Whodunit”).
22 stycznia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 40 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
23 stycznia, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem film „Boss” – dobre, mocne kino gangsterskie,
24 stycznia, wtorek – na Kulturze 2 obejrzałem „Wielką Majówkę”. Przypomniała mi się Warszawa z moich pierwszych studiów, chociaż akcja rozgrywa się trochę wcześniej – na przełomie lat 70. i 80.
24 stycznia, wtorek – jeszcze dwa filmy na Kulturze 2: „Jeszcze nie wieczór” i „Chińczyk na wynos”. Drugi film bardzo dobry, nie spodziewałem się po Argentynie tak dobrego kina.
26 stycznia, czwartek – na Kulturze 2 obejrzałem „Wichry Kołymy”. Nie rozumiem negatywnych opinii zachodnich krytyków na temat tego filmu. Moim zdaniem Emily Watson dobrze zagrała zesłaną na Kołymę w latach stalinowskich Eugenię Ginzburg, a świat sowieckiego Gułagu został przedstawiony wiarygodnie.
26 stycznia, czwartek – znowu telefon od marketera z Orange. Zmienili strategię; marketer przekonywał mnie teraz, że firma planuje podwyżki mojego abonamentu i dobrym rozwiązaniem byłoby „zabezpieczenie” się przed nimi przez rozwiązanie mojego abonamentu w Orange na czas nieokreślony i zamianę go na umowę na czas określony. Nowe stawki byłyby oczywiście wyższe – nie skorzystałem. 🙂
26 stycznia, czwartek – media podały, że od 1 lutego w Śremie przy szkole im. Kawalerów Orderu Uśmiechu będzie działać jadłodzielnia, pierwsza w mieście.
26 stycznia, czwartek – na Kulturze 2 obejrzałem „Złoto dezerterów”. Nieśmieszna komedia, o wiele gorsza od pierwszej części: „C.K. Dezerterów”.
27 stycznia, piątek – telefon od W., który 20 stycznia zaprosił mnie do grona znajomych na Facebooku. Długa, trwająca 43 minuty rozmowa o dawnych i obecnych latach, o jego rodzinie, o naszych znajomych z Odlewni Żeliwa, z których wielu już odeszło. Ostatnio byłem u niego 30 lat temu, na chrzcinach najmłodszej córki, która mieszka teraz w Danii. Starsza córka zajęła się psychologią, a syn poszedł w ślady taty i założył własny tartak.
28 stycznia, sobota – wyjazd a konferencję metodyczną wydawnictwa Macmillan w centrum biznesowym Concordia Design w Poznaniu.
Na konferencjach metodycznych Macmillana, wydawnictwa specjalizującego się w podręcznikach do nauki języka angielskiego, byłem kilkakrotnie, ostatni raz jakieś kilkanaście lat temu, kiedy jeszcze zajmowałem się nauczaniem. Pamiętam, że trochę zżymałem się na te „konferencje”, które konferencjami w zasadzie nie były – służyły promowaniu podręczników wydawnictwa, które były rozdawane za darmo uczestnikom, podręczników, z których zresztą nie korzystałem, ponieważ preferowałem inne wydawnictwa; mimo to były ciekawym doświadczeniem; czasami spotykałem też znajome nauczycielki angielskiego ze Śremu.
Wyjazd o 6.50. Warunki jazdy dość dobre – półtora stopnia mrozu, ale bez opadów, tylko początkowo prószy drobny śnieg. Na miejscu na ulicy Zwierzynieckiej jestem po niecałych trzech godzinach jazdy.
Wreszcie po raz pierwszy mam okazję zobaczyć budynek Concordia Design, czyli dawną drukarnię, po przeprowadzonym około 10 lat temu remoncie. Bywałem tu wcześniej, m.in. na jednej z wystaw Mediations Biennale kilkanaście lat temu Od tego czasu budynek zmienił się nie do poznania. Odnowiono zabytkową neorenesansową elewację, zadbano o jego otoczenie (przed budynkiem stoją też dwie rzeźby Magdaleny Abakanowicz, odlane w Odlewni Żeliwa w Śremie); przede wszystkim jednak gruntownie przebudowano wnętrza – budynek służy teraz jako nowoczesne miejsce spotkań, konferencji, promocji. Całość od razu po wejściu sprawia bardzo dobre wrażenie.
– A pan? Czym mogę pomóc? – pyta pani z Macmillan przy wejściu na salę.
– Przyjechałem na konferencję.
– Czy jest pan zarejestrowany?
– Nie, ale uczestniczyłem wcześniej w państwa konferencjach.
– Dobrze, niech pan wejdzie.
Otrzymuję torbę z pakietem promocyjnym, zawierającym m.in. dwa podręczniki (zwrócę je po konferencji, nie chcę naciągać wydawnictwa na książki, z których i tak nie będę korzystał), po czym wchodzę na salę, na której jest już około setka osób, przeważnie panie, młodsze ode mnie.
O godz. 10 zaczyna się konferencja. Po krótkim przedstawieniu prezenterów i – przede wszystkim – podręczników, które będą dzisiaj omawiane, głos zabiera Barbara Bednarz, która na podstawie podręcznika „Kids can” opowiada o problemie zapominania wśród uczniów. Usiadłem w pierwszym rzędzie i chyba wpadłem w oko prezenterce, ponieważ na samym początku otrzymuję odznakę „Mr Forgetful” (kilkoro innych uczestników otrzymuje inne odznaki: „Mr Lazy”, „Mr Clever”, „Mr Chatterbox”…). Prezentacja jest bardzo dobra, prowadząca umiejętnie wykorzystuje techniki marketingowe, a ponieważ podręcznik jest dla małych dzieci, możemy też wczuć się w ich role: ćwicząc, klaszczemy, tupiemy nogami, pokazujemy na migi rękami różne czynności, nawet śpiewamy piosenki, to prawdziwe zanurzenie w świecie dzieciństwa :-). Jako siedzący z przodu dwukrotnie jestem proszony na scenę, w tym raz na zakończenie prezentacji – ja, Mr Forgetful, muszę teraz przypomnieć sobie, czego się dzisiaj nauczyliśmy, co udaje mi się z małą pomocą pozostałych uczestników spotkania. 🙂
W drugiej prezentacji dr Grzegorz Śpiewak (którego pamiętam z poprzednich konferencji) opowiada na temat „How to help the new generation of 4th graders learn better”, co jest w istocie promocją nowego podręcznika Macmillana o nazwie „Together”, przeznaczonego dla szkół podstawowych. Wiek to już poważniejszy, a więc i prezentacja poważniejsza, bez dziecięcych zabaw :-).
Blisko trzygodzinne spotkanie w Concordia Design było dla mnie okazją do przypomnienia sobie dawnych czasów – lat 90. i początków tego wieku, kiedy śremianie znali mnie przede wszystkim jako nauczyciela angielskiego i niemieckiego, nie tłumacza. Nazwa mojej firmy wciąż brzmi „Tłumacz Przysięgły Szkoła Języków Obcych”, ale czy ta druga część nazwy kiedyś znów stanie aktualna?
28 stycznia, sobota – po powrocie z Poznania obejrzałem „Pełnię życia”, dobry film biograficzny o Robinie Cavendishu, najdłużej żyjącym człowieku przykutym do respiratora.
29 stycznia, niedziela – 31. finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Tylko na chwilę zajrzałem do Muzeum Śremskiego, gdzie odbywała się większość imprez: bieg „Policz się z cukrzycą”, morsowanie w zaimprowizowanym basenie, wystawa o poprzednich edycjach WOŚP w Śremie. Miał być rysownik Artur Ruducha, ale nie spotkałem go.
Polskie Radio zbojkotowało imprezę, dziennikarze dostali pewnie zakaz mówienia o niej, artykuły pojawiły się natomiast w „Głosie Wielkopolskim”.
29 stycznia, niedziela – na Kulturze 2 obejrzałem „Czarnego mercedesa”. Dobre polskie kino popularne.
29 stycznia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed pandemii.
30 stycznia, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem australijski film „Włóczęga”. Brutalność, ciągłe jatki i nierealistyczność pokazywanego świata raziły mnie, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że to dystopia, science fiction. Film utrzymany w klimacie „Mad Maxa”.
31 stycznia, wtorek – na Kulturze 2 obejrzałem azerbejdżański film „Staniczek”. Film o maszyniście poszukującym właścicielki… biustonosza, który przyczepił się do jego lokomotywy, zaciekawia swoją stroną formalną (jest praktycznie bez dialogów) i treściową, jako współczesna wariacja na temat „Kopciuszka”.
1 lutego, środa – na Kulturze 2 obejrzałem „Havla”. Film biograficzny, który niby stara się ukazać swojego bohatera jako zwykłego człowieka niewolnego też od słabości (podpisanie deklaracji lojalności przez opozycjonistę, awanturowanie się przez pijanego Havla przed zamkniętą knajpą), w gruncie rzeczy pozostaje jednak laurką.
2 lutego, czwartek – jedna z moich tłumaczek przy okazji kolejnego zlecenia poprosiła mnie o podwyżkę od lutego („Ten ZUS, inflacja i inne coraz wyższe opłaty mnie przerażają”). Moja odpowiedź: „Dla tego klienta nie byłoby to możliwe. Klient też jest biurem tłumaczeń i zarabiam na tym pośrednictwie niewiele. Od dawna te stawki są niezmienne”. Mimo wszystko będę musiał to przemyśleć i być może w jakimś zakresie zrewidować moje ceny.
3 lutego, piątek – podsumowanie miesiąca. Liczba tłumaczeń w styczniu o 30 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią
3 lutego, piątek – na KuIturze 2 obejrzałem film „Van Gogh. U bram wieczności”. Twórcy filmu starali się oddać w nim kolorystykę obrazów van Gogha, bardzo dobra też rola Willema Dafoe.
4 lutego, sobota – wyjazd do Galerii „Śluza” w Poznaniu na wystawę „Jak robić szkołę”. Wieje dość silny wiatr, który przeszkadza w jeździe, poza tym jednak pogoda dobra, temperatura trochę  ponad 0 °C, wychodzi też słońce.
Wystawa „Jak robić szkołę” została zorganizowana wspólnie przez Poznańskie Centrum Dziedzictwa i Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie; stąd też łączy w sobie element poznawczy, opowieść przede wszystkim o poznańskich szkołach, ich historii i współczesności, z artystycznym, pracami współczesnych polskich artystów. Czego możemy się dowiedzieć z niej o szkole?
Już od samego wejścia zaskakuje sposób prezentacji informacji – organizatorzy zdecydowali się na przedstawienie ich nie na tradycyjnych planszach, tylko… tekturowych pudełkach, podobnych do tych, w które są pakowane artykuły przemysłowe. Koncepcja dość pomysłowa; przypuszczam, że miało to symbolizować szkolne mury; bardzo to jednak ogranicza ilość możliwych do przedstawienia informacji, w szczególności zdjęć. Wolałbym tradycyjne plansze, na których można pokazać więcej…
Zgodnie z moimi zainteresowaniami miałem też nadzieję na więcej informacji historycznych, które na wystawie, owszem, są uwzględnione, ale w ograniczonym zakresie. Na wystawie widzimy więc „Marcinka” i „Paderka” (licea im. Karola Marcinkowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego), ale gdzie się podziała słynna „Marynka”, czyli Liceum Ogólnokształcące Św. Marii Magdaleny, najstarsze i najbardziej zasłużone dla obrony polskości w XIX wieku w Poznaniu? Z drugiej strony rozumiem ten wybór – wystawa koncentruje się na współczesności, a przeszłość jest wspomniana o tyle, o ile ma znaczenie dla teraźniejszości, co oznacza skupienie się przede wszystkim na powojennych dziejach szkolnictwa. Tytuł wystawy brzmi przecież „Jak robić szkołę”.
A więc jak robić szkołę? Wystawa wpisuje się w istniejący od dziesięcioleci nurt pedagogiki humanistycznej, apelujący o uczynienie szkoły miejscem bardziej przyjaznym dla ucznia, umożliwiającym jego upodmiotowienie. Pozytywnym przykładem, któremu na wystawie poświęcono dużo miejsca, jest szkoła w Radowie Małym koło Łobza w Zachodniopomorskiem, czyli terenach popegeerowskich, szczególnie mocno dotkniętych skutkami transformacji ustrojowej lat 90. Dyrektorka tamtejszej szkoły podstawowej podjęła wiele działań mających na celu uczynienie szkoły miejscem bardziej przyjaznym dla ucznia, co podobno przełożyło się na wyniki w nauce. Są też inne pozytywne przykłady, w tym jeden ze Śremu – Szkoła Podstawowa im Kawalerów Orderu Uśmiechu z fotografiami budynku z ul. Wyszyńskiego i wypowiedzią Jakuba Tylmana.
Obok nich w ostatnim pomieszczeniu wystawy zamieszczono też najciekawszą (obok animacji o szkole jako obiekcie świetlnym i rysunków piórkiem Zofii Gamz)  pracę artystyczną – obraz „Deszcz policjantów” i nagranie audio „Bajki o szkole” Anny Grzymały, alegoryczną opowieść o zagrożeniach wynikających z indoktrynacji, tłamszenia swobodnego myślenia i konieczności umożliwienia swobodnego rozwoju uczniom.
Postulaty wydają się bardzo słuszne; są też głoszone od dawna i aż dziw, ze dotąd nie stały się powszechnie obowiązującą praktyką, ale…
Czy myślenie tylko o zapewnieniu maksymalnego komfortu psychicznego i swobody uczniom, co według niektórych pedagogów oznacza też niezadawanie prac domowych, wyjdzie im rzeczywiście na dobre? Niektóre z twierdzeń głoszonych na wystawie, na przykład, że statuty szkolne są sprzeczne z konstytucją, brzmią ryzykownie. Tymczasem wiadomo, że szkoły, które osiągają najlepsze wyniki, to szkoły o tradycyjnym podejściu do obowiązków uczniowskich, dużo wymagające od swoich uczniów i egzekwujące te wymagania.
Postulat dania maksymalnej swobody uczniom i traktowania ich jak partnerów byłby zasadny w świecie idealnym, w którym uczniowie cechowaliby się samodyscypliną, zaangażowaniem i ogólnie dużą dojrzałością. Że tacy nie są, wiedzą dobrze ich rodzice, nauczyciele i sami uczniowie. W reformowaniu oświaty konieczne jest więc raczej znalezienie jakiegoś środka między skrajnymi postawami, co w pedagogice praktycznie zresztą się robi, i to już od dawna.
4 lutego, sobota – po powrocie z Poznania poszedłem też jeszcze na wernisaż Ogólnopolskiej Wystawy Malarstwa i Grafiki „Projekt Przestrzeń” w Muzeum Śremskim. Dość dużo ludzi, chociaż większość stanowili chyba wystawiający artyści (ponad 20 nazwisk), nie publiczność. Dłuższa rozmowa z prof. Zdzisławem Wiatrem z Uniwersytetu Humanistyczno-Przyrodniczego im. Jana Długosza w Częstochowie. Kiedy wspomniałem mu o A., mojej dawnej znajomej z warszawskiej germanistyki, która też jest profesorem w Częstochowie, okazało się, że znał jej już nieżyjącego ojca, historyka na tamtejszej uczelni, projektował plakat do jego wystawy.
4 lutego,, sobota – i na koniec dnia film „Księgarnia z marzeniami” na Kulturze 2. Film niewart omówienia. Zaciekawiło mnie w nim tylko przedstawienie Anglii lat 50. i „received pronunciation” aktorów. Wtedy, w latach 50., warstwy wykształcone rzeczywiście tak jeszcze mówiły.
5 lutego, niedziela – złożyłem zeznanie podatkowe za 2022 rok. Skorzystałem z możliwości danej przez ustawodawcę i chociaż przez cały rok płaciłem podatek liniowy, w zeznaniu zdecydowałem się na PIT-36, nie PIT-36L, co dało oszczędność kilku tysięcy złotych. Prawdopodobnie w tym roku w ogóle przejdę na zasady ogólne, liniowy przestał mi się opłacać. Dochód w 2022 roku o 4 procent wyższy w porównaniu z 2021 rokiem.
5 lutego, niedziela – rozmowa telefoniczna z X. Przyznał się, że prosił ostatnio Ośrodek Pomocy Społecznej o przyznanie bezpłatnych obiadów, ale spotkał się z odmową – ma zbyt duży dochód.
5 lutego, niedziela – spotkanie z działaczami Konfederacji Korony Polskiej w hotelu „Cztery Korony”. O spotkaniu dowiedziałem się przypadkiem z wpisu na „Śremskim Komentarzu Politycznym”, na który dzień wcześniej zwrócił mi uwagę Krzysztof Budzyń. Poza tym impreza nie była rozreklamowana, przyszło niewiele osób; szkoda, bo była ciekawa.
Na spotkanie przyjechali lekarz Marcin Sowiński, Justyna Socha, prezes stowarzyszenia „Stop Nop” i Ewa Marcinkowska, autorka książki „A jednak spisek!”. Jak można było się spodziewać, Marcin Sowiński opowiadał głównie o nieprawidłowościach w służbie zdrowia, również o bezsensie covidowego lockdownu, natomiast Justyna Socha o szczepieniach. Po bandzie poszła Ewa Marcinkowska, która swoje wystąpienie poświeciła demaskowaniu globalnego spisku, mającego na celu zniewolenie państw narodowych i jednostek i zapanowanie nad światem przez światowe korporacje. 🙂
Byłem pierwszy, który zabrał głos w dyskusji, zadając pytania Marcinowi Sowińskiemu i Justynie Sosze:
– Mówił pan o nadmiarowych zgonach na skutek lockdownu i utrudnionym dostępem do służby zdrowia i jako pozytywny przykład podał pan Szwecję, która w 2020 roku nie wprowadziła lockdownu. Ale przecież w Szwecji też było dużo nadmiarowych zgonów; zmarło tam więcej osób niż u wszystkich jej skandynawskich sąsiadów razem wziętych. Ewentualne niewprowadzanie lockdownu w Polsce w 2020 roku nie uratowałoby nas przed tym zjawiskiem.
– W Polsce ta liczba była jednak bardzo wysoka, znacznie wyższa niż na Zachodzie Europy – odpowiada Marcin Sowiński.
– A szczepienia? Szczepienia, które są stosowane od XIX wieku, uratowały wiele istnień ludzkich. Pomyślmy chociażby o gruźlicy albo o chorobie Heinego-Medina, które zbierały straszliwe żniwo jeszcze przed wojną i w połowie XX wieku. Dzięki szczepieniom udało się je wyeliminować.
– Toteż my nie jesteśmy przeciwko szczepieniom – zauważa Marcin Sowiński.
– Padł pan ofiarą propagandy mediów, które przedstawiają nas jako antyszczepionkowców – odpowiada Justyna Socha. – My nie jesteśmy przeciwko szczepieniom; chcemy tylko, aby były one dobrowolne, ponieważ niosą też zagrożenie.
– Nie wiem, czy ma pani dzieci, ale jeśli tak, czy zaszczepiła je pani?
– Tak, mam. Nie szczepiłam, ponieważ po pierwszym szczepieniu wdał się niepożądany odczyn. Z tego powodu zapłaciłam też grzywnę.
O wiele burzliwiej przebiega dyskusja po pytaniach działacza Mirosława Piaseckiego z Lucin, który stawia zarzut, że działacze Konfederacji w gruncie rzeczy nie różnią się od polityków PO i PiS. Prawda to czy nie? Nie mnie to rozstrzygać. Jako ostatni pytanie zadaje Wiktor Chicheł ze Śremskiego Instytutu Historii.
Dyskusja z tezami Ewy Marcinkowskiej byłaby może najciekawsza; niestety nie ma na nią już czasu, po dwóch godzinach musimy kończyć.
5 lutego, niedziela – podsumowanie miesiąca. Liczba tłumaczeń o 20 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed pandemią.
6 lutego, poniedziałek – po 18 latach korzystania w mojej firmie zrezygnowałem z podatku liniowego i przeszedłem na skalę podatkową. Ubiegłoroczne zawirowania podatkowe sprawiły, że przestał mi się opłacać.
6 lutego, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem „Gangsterów i filantropów”. Komedia kryminalna z 1962 roku, ale utrzymana w konwencji jeszcze lat 50., oczywiście tych z okresu odwilży, nie lat stalinowskich. Obecnie to już tylko ramotka, ale sympatyczna.
7 lutego, wtorek – podczas porannych zakupów w „Biedronce” kupiłem kawę rozpuszczalną i zabielacz do kawy, po raz pierwszy od – kilkunastu, dwudziestu lat? Do tej pory piłem przeważnie Inkę, a prawdziwą kawę tylko podczas imprez z muzeach i innych ośrodkach kultury. Pierwszego dnia chyba przesadziłem, sypiąc rano kawę do kubka; byłem zbyt pobudzony.
7 lutego, wtorek – moja ekspozytura Spółdzielczego Banku Ludowego w Galerii Handlowej po kilkudniowym remoncie zmieniła wystrój. Bank poszedł wreszcie z duchem czasu: zlikwidował okienka, klient i pracownik banku siedzą teraz przy jednym stole.
8 lutego, środa – wizyta starszej klientki.
– Uf, ale wysoko do pana. Pamięta mnie pan?
– Niestety nie mam pamięci do twarzy. Czym mogę pomóc?
– Co tak cicho pan mówi? Śniadania pan nie jadł? Pracowałam kiedyś w … i pan do nas przychodził. Też tak cicho wtedy pan mówił. Mam taki stary dokument do przetłumaczenia.
– Ale to jest po łacinie, a ja jestem tłumaczem języka angielskiego i niemieckiego.
– Myślałam, że pan odcyfruje, bo u nas pan odczytywał takie pismo. Zapłacę za pana czas.
– To akt urodzenia. Tu są imiona i nazwiska rodziców.
– Co tak cicho? Śniadania pan nie jadł?
– Podałem pani imiona i nazwiska.
– No, to się wiele nie dowiedziałam. Do widzenia.
Za tłumaczenie oczywiście nie zapłaciła.
8 lutego, środa – na Kulturze 2 obejrzałem „Fachowca” (ekranizacja powieści Berentał opowieść o ideowym buntowniku na przełomie XIX i XX wieku i rozczarowaniu, jakie przeżywa, nie jest tak przekonująca jak utwory Żeromskiego) i „Kapitana z Oriona” („produkcyjniak” z lat 70., ale dość interesujący, może z powodu oryginalnego tematu rybołówstwa morskiego, bardzo rzadko poruszanego w kinie).
9 lutego, czwartek – dwugodzinne spotkanie z Iwoną Cerbą z Fundacji Pro Bike & Dance z Lubonia w Księgarni Przy Rynku. Pani Iwona zamierza zorganizować w Śremie od 29 kwietnia do 1 maja Rowerowy Rajd Retro i Retro Festival. Uczestnicy startujący na zabytkowych rowerach będą mieli do pokonania dwie trasy: ze Śremu do Turwi i ze Śremu do Lubinia. Do tego organizatorzy zaplanowali kilka imprez towarzyszących: wystawę zabytkowych rowerów i samochodów, wystawę golfa tradycyjnego, warsztaty z tanga argentyńskiego, koncerty zespołów grających muzykę retro.
Hm, czy w Śremie znajdą się osoby w posiadaniu zabytkowych rowerów, które chciałyby pojechać nimi w takie dość długie trasy? Wszyscy turyści rowerowi, których znam, jeżdżą na wycieczki i rajdy współczesnymi rowerami. Ale festiwal ma mieć charakter ogólnopolski, cała nadzieja więc w przyjezdnych.
11 lutego, sobota – po zeszłotygodniowej wizycie na wystawie „Jak robić szkołę” w Galerii „Śluza” na Ostrowie Tumskim kolejny wyjazd do Bramy Poznania na Śródce, tym razem na wydarzenie towarzyszące wystawie: „Dziecko w szkole – spotkanie inspirujące rodziców”, prowadzone przez Tamarę Kasprzyk.
Pogoda nie najgorsza, całkowite zachmurzenie, ale bez opadów. Na miejscu jestem pół godziny przed otwarciem Bramy Poznania, mogę więc jeszcze pospacerować, dokładniej przyjrzeć się Śródce, a także porozmawiać z Ukrainką czekającą przed wejściem.
– Jestem psychologiem, w kwietniu uciekłam tu przed wojną z Odessy. Mam pod opieką piętnaścioro ukraińskich dzieci, na dzisiaj mamy zaplanowane zwiedzanie Ostrowa Tumskiego…
*
Kiedy wybija dziesiąta, okazuje się, że tylko jeden rodzic jest zainteresowany spotkaniem – młoda mama bliźniąt z Poznania. Do tego ja, prowadząca spotkanie psycholożka Tamara Kasprzyk i przysłuchująca się kuratorka wystawy, Anna Pikuła. Zawiodło chyba rozpropagowanie, informacji o spotkaniu nie było na stronie kultura.poznan.pl. Ale nie szkodzi, ileż to razy byłem jedynym uczestnikiem imprez kulturalnych :-).
Prezentacja Tamary Kasprzyk nawiązuje do wystawy w „Śluzie”, skupia się jednak na roli rodziców w szkole: jak mogą oni zaszkodzić, a jak pomóc w „karierze” swojego dziecka w szkolnych murach? Jako kawalera właściwie nie powinno mnie to interesować :-), temat – i w ogóle temat szkoły – jest jednak ciekawy dla mnie jako byłego nauczyciela, który w swojej pracy spotkał się z różnymi postawami uczniów – i ich rodziców.
Prezentacja Tamary Kasprzyk, przedstawiająca ucznia jako partnera, któremu trzeba pomóc w wydobyciu jego naturalnych zdolności, krytykująca tradycyjną szkołę jako miejsce opresyjne,  jest spójna z przesłaniem wystawy, którą widziałem  w ubiegłym tygodniu. Interesujący wkład wnosi też mama bliźniąt, która opowiada o swoich doświadczeniach, kontaktach z nauczycielami i innymi rodzicami na Messengerze, o e-dzienniku. Przytacza też anegdotę o reakcji jej męża, kiedy ich dziecko oznajmiło, że chce zostać artystą: „No cóż, dopóki żyjemy, będziesz miał u nas gdzie mieszkać”, co wywołuje rozbawienie.
W dyskusji po prezentacji przejmuję rolę adwokata diabła.
– Czy nie sądzą panie, że zarówno wystawa jak i dzisiejsze spotkanie zakładają świat idealny, świat, w którym dziecko jest dojrzałym podmiotem, podejmującym rozsądne decyzje, tylko trzeba mu w tym pomóc. Z mojego doświadczenia pracy nauczycielskiej wynika coś innego. Wielu uczniów interesuje się tylko zabawową sferą życia i nie myśli o nauce i swojej przyszłości. Życie udowadnia, że potrzebują drogowskazów, które nimi pokierują. Jak napisałem też na blogu po zwiedzeniu wystawy tydzień temu, najlepsze wyniki osiągają szkoły oferujące tradycyjny model nauczania.
– Ale jakim kosztem? – pyta mama. – Bólu brzucha na skutek stresu?
– Nie musi to oznaczać bólu brzucha, Jeśli właściwie pokierujemy dzieckiem, nauczymy dziecko, jak sobie radzić ze stresem. Nawiążę też do anegdoty o reakcji pani męża na postanowienie dziecka, że zostanie artystą. Brzmiało to zabawnie, ale jestem bardzo częstym gościem w muzeach, poznałem wielu artystów i wiem, że bardzo niewielu absolwentów akademii sztuk pięknych i akademii muzycznych robi karierę; bycie artystą nie daje zabezpieczenia finansowego. Może więc w reakcji męża było coś na rzeczy? Nie miał prawa zmuszać dziecka do wyboru określonej drogi w życiu, ale miał prawo wyrazić swoje zdanie o wyborach dziecka.
Rozmawiamy też o wielu innych rzeczach związanych z edukacją i postrzeganiem w niej roli rodzica. Dla mnie wprawdzie ciekawsze jest, jak w tym systemie postrzegany jest uczeń i jakie są wobec niego oczekiwania. Współczesna pedagogika wydaje się zakładać, że uczeń powinien być asertywny, mieć i bronić swojego zdania, ale najlepiej byłoby, gdyby zdanie to zgadzałoby się ze zdaniem pedagogów. Powinien być indywidualistą, ale też umieć pracować w grupie. W wyborze kariery zawodowej powinien kierować się tylko własnymi zainteresowaniami, nie kwestiami materialnymi i nie tym, co mówią mu rodzice i znajomi; tylko… Co, jeśli po latach ten wybór okaże się zupełnie nietrafiony? Oczekujemy od dzieci i młodzieży dojrzałości, ale przecież sami dorośli rzadko cechują się tak dużą dojrzałością i rozsądkiem, aby przewidzieć wszystkie konsekwencje swoich działań.
Czy dziecko rzeczywiście pragnie równoprawnych, „kumpelskich” relacji z nauczycielami? Po latach najlepiej wspominamy tych nauczycieli, którzy potrafili nawiązać przyjazna relacje z uczniami, ale jednocześnie potrafili przekazać im wiedzę i przede wszystkim byli dla nich autorytetem.
Dobrze znana śremianom świętej pamięci Marią Stefaniak w rozmowie ze mną tak się kiedyś wyraziła o jednej ze śremskich nauczycielek: „Jest milutka, ale jednocześnie taka trochę jędzowata. Taka, jaka powinna być nauczycielka”. 🙂
*
Po spotkaniu w Bramie Poznania przejazd do Muzeum Archeologicznego na kolejne wydarzenie towarzyszące aktualnym wystawom czasowym. W związku z wystawą „Uczta na progu wieczności”. Kamila Dolata-Goszcz w wykładzie „Dom na wieczność” opowiada o zwyczajach pogrzebowych starożytnych Egipcjan; potem możemy zobaczyć film „Megality. Historia sprzed 5500 lat” nawiązujący do wystawy planszowej „Monumentalne grobowce z epoki kamienia”. Szczególnie film jest dla mnie interesujący. Opowiada o monumentalnych grobowcach odkrytych na Kujawach (w Wietrzychowicach i Sarnowie) i Pomorzu, zbudowanych przez lud kultury pucharów lejkowatych pięć tysiącleci temu, a więc jeszcze w epoce neolitu.
Minusem jest brak dyskusji po wykładzie i filmie. Chętnie dowiedziałbym się o pochodzeniu etnicznym tego ludu (czy byli to Praindoeupejczycy, czy też lud zamieszkujący Europę jeszcze przed zasiedleniem kontynentu przez ludy indoeuropejskie?), prowadząca spotkanie nie ma jednak wiedzy na ten temat, odsyła mnie do specjalistów.
Po filmie powrót do Śremu, od Trzykolnych Młynów niestety w deszczu.
11 lutego, sobota – „Aha, to tak spędza pan czas, jeździ pan, interesuje się różnymi rzeczami”, zdanie o mnie wypowiedziane przez psycholożkę Tamarę Kasprzyk w Bramie Poznania. Tak, dokładnie. 🙂
12 lutego, niedziela – zacząłem kopiować i archiwizować w plikach wordowskich dawne e-maile. Przyczyną jest fakt, że znowu kończy mi się miejsce na twardych dyskach komputera. Chcę usunąć starą pocztę, ale przedtem skopiować bardziej interesujące e-maile, te, z którymi łączą mnie jakieś wspomnienia. E-maili jest kilkadziesiąt tysięcy, zapowiada się długa praca.
12 sobota, niedziela – na Kulturze 2 obejrzałem „Tess” Polańskiego, po raz drugi, po 40 latach. Kiedy widziałem film na moich pierwszych studiach, germanistyce, film nie podobał mi się tak bardzo. Potem przyszły drugie studia, anglistyka, na której „Tess of the d’Urbervilles” była lekturą, zauroczenie Hardym. Za drugim razem odbiór filmu był o wiele lepszy, przede wszystkim dzięki Nastassji Kinski, której uroda, mimika twarzy i sposób gry wzbudzały wtedy kontrowersje, ale mnie podobały się. Na zawsze pozostanie w mojej pamięci właśnie dzięki „Tess” i „Paris, Texas”.
12 lutego, niedziela – podsumowanie tygodnia: liczba tłumaczeń na poziomie sprzed pandemii.
13 lutego, poniedziałek – fałszywa promocja piwa „Perlenbacher” w „Lidlu”. W piątek widziałem tam karton 18 butelek po 1,99 zł; kiedy dzisiaj go kupiłem, okazało się, że cena jest już regularna – 2,99 zł, chociaż wywieszka z ceną nie została zdjęta. Nie protestowałem, pogodzę się z tą stratą 18 zł. 🙂
13 lutego, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem duński thriller „Winni” – bardzo dobry, zrealizowany w niezwykłej konwencji film, który jest właściwie słuchowiskiem.
14 lutego, wtorek – z okazji walentynek Szkoła Podstawowa im. Kawalerów Orderu Uśmiechu Jakuba Tylmana rozdawała dzisiaj książki. Wziąłem dwie: „Dziennik 1954” Leopolda Tyrmanda i „Znak czterech” Conan Doyle’a, a potem jeszcze z regału book-crossingu śremskiego szpitala tom baśni tunezyjskich „Przy kawie i nargilach”. Przy okazji po raz pierwszy skorzystałem z jadłodzielni koło szkoły. Chyba jakaś piekarnia albo sklep spożywczy zostawił tam kilkanaście bochenków chleba, których data ważności upływała właśnie 14 lutego. Wziąłem jeden, trafił do zamrażalnika.
14 lutego, wtorek – GUS podał, że aktywność gospodarcza zmalała o 2,4%. Nadchodzi więc recesja.
15 lutego, środa – zjadłem dzisiaj całe opakowanie 12 pączków, które kupiłem dzisiaj w „Biedronce” za 4,99 zł. I dopiero po wszystkim zdałem sobie sprawę, że Tłusty Czwartek to dopiero jutro, pomyliłem się z kalendarzem. Strach pomyśleć, ile wynosi u mnie teraz poziom cholesterolu. Wielokrotnie obiecywałem sobie ograniczenie słodyczy; niestety, kłopoty z silną wola. 🙂
15 lutego, środa – inflacja znowu w górę: 17,2 %.
15 lutego, środa – w kościele Mądrości Bożej półtoragodzinne spotkanie z ks. dr. Markiem Dziewieckim, który wygłosił wykład na temat „Czym są uzależnienia i jak mądrze kochać osoby uzależnione”. Ksiądz ma bardzo oryginalną receptę na postępowanie z alkoholikami i innymi osobami uzależnionymi w rodzinie. Nie wybaczać, nie dawać pieniędzy ani kolejnych szans, pozwolić, aby uzależniony cierpiał, ponosił wszystkie konsekwencje swojego działania. Nie wpuszczać do domu; jeśli pijany leży pod mostem, niech tam zostanie; wtedy jest szansa, że się nawróci na właściwą drogę.
W dyskusji po wykładzie zadaję pierwsze pytanie:
– Jestem zaskoczony taką bezwzględnością księdza, może ona mieć tragiczne następstwa. Kilkanaście lat temu w Śremie był znany alkoholik, który cierpiał też na zaburzenia psychiczne. Żona wyrzuciła go z domu, z powodu alkoholu był też wyrzucany ze schronisk dla bezdomnych. Tułał się po piwnicach, wreszcie w jednej z nich zaprószył  ogień i spłonął żywcem. A co powiedzieć o uzależnionych dzieciach i młodzieży? Czy też mamy być tacy bezwzględni wobec nich? Oni nie są jeszcze dojrzali, nie zdają sobie sprawy z konsekwencji własnego postępowania.
– Dobrze, że poruszył pan tę sprawę – odpowiada ks. Dziewiecki. – Choroby psychiczne to osobna sprawa, należy takie osoby ubezwłasnowolnić i skierować na leczenie zamknięte. W tym przypadku, o którym pan wspomniał, zawiniły więc władze państwowe lub samorządowe. Inaczej postępujemy też z dziećmi i młodzieżą. Mamy nad nimi władzę rodzicielską, możemy więc stosować wobec nich pewien rodzaj przemocy, np. odebrać im narkotyki albo smartfona, jeśli są uzależnione od niego. To, o czym mówiłem, dotyczy osób pełnoletnich i nieobarczonych problemami psychicznymi.
Alkoholik, o którym mówiłem, to oczywiście Henio, pamiętany przez śremian, mój znajomy jeszcze z czasów pracy w Odlewni Żeliwa. Kiedyś próbowałem znaleźć jego grób, bezskutecznie.
16 lutego, czwartek – na Kulturze 2 obejrzałem „Życie nie jest łatwe”, średnio udaną komedię o pierwszych latach powojennych Włoch.
16 lutego, czwartek – Spotkanie z pisarzem Kamilem Sobikiem w bibliotece w Śremie. Niestety pojawiło się tylko dziewięć osób; w tym samym czasie w kinoteatrze „Słonko” Zbigniew Hoppe prowadził spotkanie „Pasjonatów” poświęcone Michałowi Bajorowi. Kamil Sobik pochodzi spod Bielska-Białej, ale napisał powieść o powstaniu wielkopolskim: „W drodze do wolności”. Książkę wydał własnym sumptem; bestseller to chyba nie będzie…
17 lutego, piątek – dwa filmy na Kulturze 2: „Billy kłamca” Schlesingera i „Porozmawiaj z nią” Almodóvara. Oba filmy już widziałem, ale tak dawno temu, że pamiętałem tylko poszczególne sceny. Oba oczywiście warte powtórnego obejrzenia, to klasyka światowego kina.
18 lutego, sobota – konieczność pracy zmusiła mnie do pozostania dzisiaj w domu. Może i dobrze, pogoda była ładna przed południem, ale całe popołudnie padało, wracałbym więc w deszczu. Posprzątałem klatkę schodową w bloku (dzisiaj przypadała moja kolej) i moje mieszkanie. O siedemnastej poszedłem na spotkanie z Rafałem Piechem, prezydentem Siemianowic Śląskich i przewodniczącym zarejestrowanej zaledwie dziewięć dni temu partii Polska Jest Jedna.
Spotkanie ciekawe, z burzliwą dyskusją na koniec. Interesujące uwagi Rafała Piecha o gospodarce, energetyce, o roli w niej węgla, o konieczności nieodchodzenia od tego najpewniejszego źródła energii. Też niestety uwagi demagogiczne: że na skutek polityki rządu co roku zamyka się kilkaset tysięcy firm (prelegent „zapomniał” powiedzieć, że są to przeważnie jednoosobowe działalności gospodarcze i w ich miejsce otwiera się kilkaset tysięcy nowych); że PO, PiS i wszystkie inne partie to złodzieje; teorie spiskowe o Unii Europejskiej; głoszenie, że Unia przyjęła nas tylko po to, aby wykończyć nasz przemysł; sugerowanie, że polscy politycy, którzy do tego dopuścili, są sprzedajni albo zrobili to z głupoty…
W dyskusji bardzo różne głosy. Część publiczności to zwolennicy PJJ, którzy specjalnie przyjechali z Poznania; wśród nich pani, która zadeklarowała się jako „niewolnica Jezusa” i antyszczepionkowiec („w szpitalach jako przyczynę zgonu wpisywano Covid, chociaż ci ludzie zmarli na coś innego”); znowu ataki na Unię Europejską; najbardziej aktywny był siedzący obok mnie Krzysztof Budzyń, który zarzucił przewodniczącemu  PJJ nietolerancję wobec ludzi o innych przekonaniach i wskazał na korzyści, które przyniosła nam Unia…
Cztery dni wcześniej na profilu „Śremskiego Komentarza Politycznego” napisałem: „Ciekawe, czy za rok ktoś będzie pamiętał o jego partii…” Zobaczymy.
19 lutego, niedziela – wyjazd do Galerii na Dziedzińcu w Starym Browarze w Poznaniu na wystawę „Plakat wisi”. Ostatni raz byłem w taj galerii rok temu, na wystawie poznańskiego graficiarza Noriakiego. Obecna wystawa ma całkiem inny charakter; jest panoramą plakatu polskiego od 1945 roku do współczesności, a inspiracją do jej zorganizowania, jak głosi informacja przy wejściu, była m.in. 75. rocznica zdobycia przez Henryka Tomaszewskiego pięciu pierwszych nagród na Międzynarodowej Wystawie Plakatu w Wiedniu w 1948 roku, co zapoczątkowało światowe zainteresowanie polskimi artystami i powstanie polskiej szkoły plakatu.
Mój stosunek do polskiej szkoły plakatu nie jest jednoznaczny, co wynika też z niejednorodności stylistycznej tej twórczości. Polska szkoła plakatu to pojęcie wytrych, którym opisywano wszystko, co w PRL nalepiano na słupach ogłoszeniowych. Wiele z tych plakatów ogląda się z przyjemnością do dzisiaj; wiele też jednak zatraciło swoją ekspresję, nie przetrwało próby czasu. I nic w tym dziwnego, pojęcie to ukuto jeszcze w latach 60. Przyznam, że z tamtych lat wolę plakaty zachodnioeuropejskie (widuję je dość często w muzeach w Berlinie), a z polskich plakatów dawniejsze – przedwojenne i te z lat 40. i 50., o bardzo wyrazistej, podporządkowanej państwu totalitarnemu estetyce – i współczesne.
Właśnie od współczesnych plakatów eksponowanych na parterze rozpoczyna się wystawa w Starym Browarze, zresztą bardzo dobrych plakatów, poruszających kwestie, o które spierają się teraz Polacy: LGBT, ruch MeToo, wojna na Ukrainie… Ale nie samymi sporami żyjemy. Podobały mi się nawiązujące do stylistyki retro plakaty o Poznaniu („Plac Wolności” i „140 lat komunikacji publicznej w Poznaniu”), też współczesne plakaty filmowe, w tym zabawny plakat Oli Niepsuj do filmu dokumentalnego „Pierwszy Polak na Marsie” w formie… haftowanej makatki kuchennej z dumnie kroczącym astronautą.
Bardzo dobra jest też ekspozycja na I piętrze, gdzie zgromadzono plakaty polityczne i propagandowe: na lewo peerelowskie, na prawo „Solidarności”. Nie ma tych najsłynniejszych: „Partii” Włodzimierza Zakrzewskiego i „Olbrzyma i zaplutego karła reakcji”, są jednak inne potępiające zachodni imperializm i sławiące przyjaźń ze Związkiem Radzieckim, w tym autorstwa tak wybitnych twórców jak Wojciech Fangor i Waldemar Świerży (ukąszenie heglowskie w tuż powojennej Polsce dotyczyło nie tylko literatów, lecz wszystkich artystów). Na parterze wyeksponowano też inny plakat Fangora: „Robotników – budowę”, który na aukcji w 2021 roku osiągnął najwyższą cenę, jaką w Polsce zapłacono za plakat: 121 tys. zł.
Z kolei po prawej stronie mamy solidarnościowe plakaty bardzo znane (jak „W samo południe 4 czerwca 1989”) i w ogóle mi dotąd nieznane (dowcipne plakaty z kampanii prezydenckiej Lecha Wałęsy), ale nawet te bardzo znane potrafią zaskakiwać. Nie dostrzegałem dotąd pełnego przesłania plakatu „0% – 35% – 100%”, na którym czerwona flaga stopniowo staje się flagą biało-czerwoną
Wreszcie II piętro z plakatami artystycznymi: filmowymi, teatralnymi, muzycznymi, turystycznymi. Jest ich najwięcej, znam tylko niektóre, m.in. Ryszarda Kai, na którego trzech obszernych wystawach (również w Galerii na Dziedzińcu) byłem w ubiegłych latach. Prace też są ciekawe, chociaż aby w pełni zrozumieć przesłanie plakatów, należałoby znać też same dzieła filmowe i teatralne (widziałem tylko niektóre).
Wystawa warta zobaczenia; być może skłoni mnie też do bliższego zainteresowania tą tak znaną polską szkołą plakatu… Po zwiedzeniu wystawy powrót do Śremu.
19 lutego, niedziela – po powrocie z Poznania na Kulturze 2 obejrzałem szwedzki film „The Square”. W programie telewizyjnym zainteresował mnie film, którego akcja rozgrywa się w muzeum sztuki współczesnej. W istocie sztuka jest w nim tylko tłem dla poważniejszych refleksji. Film staje się moralitetem o sensie pomagania drugiemu człowiekowi, o konsekwencjach naszych wyborów.
19 lutego, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 10 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed pandemią.
21 lutego, wtorek – na Kulturze 2 obejrzałem kazachski film „Rzeka”. Strata czasu.
21 lutego, wtorek – po raz pierwszy byłem na obiedzie w restauracji „Domowy zakątek” na Nadbrzeżnej, otwartej 20 stycznia. To najtańsza oferta w Śremie, danie dnia z zupą (całkiem smaczne) kosztuje 20 zł. Ciekawe, jak długo utrzymają tę cenę. W restauracji dość dużo osób, spotkałem też T. (podobnie jak ja przyszedł tu po raz pierwszy).
23 lutego, czwartek – tłumaczenie ustne w USC w Środzie Wlkp. Polka wychodzi za mąż za Peruwiańczyka, prawdopodobnie będę tłumaczył ich ślub 4 marca, na razie chodziło tylko o złożenie zapewnień o braku przeszkód o małżeństwa.
– To dobrze, że będzie pan na ślubie. Czasami tłumaczą też osoby, które niby znają język, ale nie są tłumaczami przysięgłymi, okropnie to wychodzi – usłyszałem od urzędniczki.
23 lutego, czwartek – na Kulturze 2 obejrzałem ostatni odcinek miniserialu „Hrabia Monte Christo” z Gérardem Depardieu. Depardieu bardzo dobrze nadaje się do tej roli, ale sam serial był przeciętny. „Hrabia Monte Christo” to książka, którą bardzo chciałem przeczytać w dzieciństwie, ale nigdy mi się to nie udało (znam tylko „Trzech muszkieterów”). Nie wiedziałem nawet, że akcja powieści rozgrywa się w XIX wieku, w czasach prawie współczesnych Dumas; sądziłem, że podobnie jak w „Trzech muszkieterach” autor cofnął się dalej w przeszłość. Jednak wolę opowieść o d’Artagnanie i jego towarzyszach.
24 lutego, piątek – tłumaczenie ustne u notariusza w Kórniku. W drodze powrotnej do Śremu rozmawialiśmy z moim angielskim klientem między innymi o brexicie.
– Podobno Brytyjczycy żałują tego kroku.
– Ha-ha, to delikatnie powiedziane. Nasza gospodarka zmaga się z ogromnymi problemami z tego powodu. Ale cóż, stało się. Przyczyną brexitu były resentymenty wobec imigrantów.
– Polaków?
– Bardziej Albańczyków, Rumunów, Bułgarów. Polacy są postrzegani jako pracowici, dość mili ludzie.
To była chyba kurtuazja ze strony mojego rozmówcy. Znam określenie „Polish scum”.
25 lutego, sobota – z powodu deszczu musiałem zostać w Śremie. Od godz. 10 do 14 wziąłem udział w Śremskim Forum Edukacyjnym w szkole katolickiej. Ks. prof. Janusz Nawrot mówił o cierpieniu w Biblii, psycholog Aleksandra Karasowska (online) o tym, jak postępować z dziećmi i młodzieżą, którzy cierpią na depresję, na koniec niepasujący do pozostałych wykład o… teleskopie Jamesa Webba. Minusem była rezygnacja z dyskusji, która była przewidziana w programie. W szczególności miałbym pytania do ks. Nawrota.
Na spotkaniu kilkoro znajomych, m.in. K., której już bardzo dawno nie widziałem. Opowiedziała mi o swoim spotkaniu z królową Elżbietą II w 2009 roku, kiedy działała na rzecz hospicjów.
25 lutego, sobota – z powodu deszczu musiałem pozostać w Śremie. Od godz. 10 do 14 wziąłem udział w Śremskim Forum Edukacyjnym w szkole katolickiej. Ks. prof. Janusz Nawrot mówił o cierpieniu w Biblii, psycholog Aleksandra Karasowska (online) o tym, jak postępować z dziećmi i młodzieżą, którzy cierpią na depresję, na koniec niepasujący do pozostałych wykład o… teleskopie Jamesa Webba. Szkoda, że zrezygnowano z dyskusji, która była przewidziana w programie. W szczególności miałbym pytania do ks. Nawrota…
Na spotkaniu kilkoro znajomych, m.in. K., której już bardzo dawno nie widziałem. Opowiedziała mi o swoim spotkaniu z królową Elżbietą II w 2009 roku, kiedy działała na rzecz hospicjów.
– To był dla mnie taki szok, kiedy o tym usłyszałam. Najpierw dziecko mi powiedziało, że królowa źle się czuje, potem zaczęli dzwonić do mnie znajomi…
25 lutego, sobota – na Kulturze 2 obejrzałem „Gambit, czyli jak ograć króla”. Średnio śmieszna komedia z Cameron Diaz i Colinem Firthem.
26 lutego, niedziela – wyjazd do Muzeum Powstania Wielkopolskiego w Poznaniu na wystawę „Z nadzieją na Niepodległą. Wielkopolanie na frontach Wielkiej Wojny (1914-1918)”. To ostatnia szansa zobaczenia wystawy, która kończy się 28 lutego.
Jak piszą jej autorzy, celem wystawy nie było ukazanie historii I wojny światowej, tylko stosunku do niej Polaków w Wielkopolsce, a właściwie w Poznańskiem, ponieważ koncentruje ona się na zaborze pruskim, pomijając tę część Wielkopolski, która należała wtedy do Rosji.
Mobilizacja objęła wszystkie narodowości w Cesarstwie Niemieckim, również mniejszości: Polaków, Duńczyków i Francuzów, którzy – według powszechnej opinii – często zmuszeni byli walczyć przeciwko swoim pobratymcom służącym we wrogich armiach. Pisał o tym Edward Słoński w sławnym wierszu: „W okopach pełnych jęku, / Wsłuchani w armat huk, / Stoimy na wprost siebie – / Ja – wróg twój, ty – mój wróg!”
Czytając ten wiersz, wielokrotnie zastanawiałem się nad jego wiarygodnością. W wiejskich kościołach w okolicy Śremu zachowały się tablice upamiętniające parafian poległych w Wielkiej Wojnie „za wiarę i ojczyznę”. Napis to absurdalny, bo nie ginęli ani za swoją katolicką wiarę, ani tym bardziej za ojczyznę; ginęli, bo tak im kazali dowódcy. Charakterystyczne, że polscy żołnierze zachowywali lojalność wobec swoich niemieckich dowódców i bili się dzielnie na froncie zachodnim, na który najczęściej byli kierowani. Ale czy zawsze tak było? Na pewno zdarzały się przypadki, w których Poznaniacy stawali do walki z Polakami z zaboru rosyjskiego; wiem, że pułki górnośląskie były kierowane a front wschodni; o tym, o tych bratobójczych walkach wystawa jednak nie opowiada, co można poczytać za jej minus.
A o czym opowiada? Mimo zastrzeżeń autorów możemy się z niej dużo dowiedzieć o historii działań militarnych podczas I wojny, chociaż na pierwszym miejscu stoi rzeczywiście człowiek – zwykły żołnierz w okopach. Widzimy wyposażenie żołnierskie – broń i nie tylko; autorzy sięgnęli też do listów, pamiętników, których zachowało się dość dużo, również z ziemi śremskiej. W 2014 roku nakładem Stowarzyszenia Miłośników Mieczewa ukazało się wznowienie opowiadania „Byle wrócić na zagon ojczysty”, które na wystawie nie jest wspomniane; są za to fragmenty „Pamiętnika nieznanego żołnierza” z 1934 roku autorstwa śremianina G.A. Wrońskiego, w którym opisuje on swoje przeżycia na froncie zachodnim w latach 1914-1919. Pamiętnik, dotychczas mi nieznany, chociaż przedstawia głównie przeżycia autora na froncie zachodnim, jest też źródłem do historii Śremu; na ostatnich stronach czytamy o wybuchu powstania wielkopolskiego. Książka, napisana potoczystym językiem, jest dostępna w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej; warta jest też wznowienia przez naszą bibliotekę lub Muzeum Śremskie
26 lutego, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed pandemii.
28 lutego, wtorek – dowiedziałem się, że zmarła Anna Świtał, dawna opiekunka mojej mamy, która po jej śmierci opiekowała się grobem moich rodziców w Puławach. Poinformowała mnie o tym jej córka; zaoferowała się, że będzie kontynuować opiekę nad grobem.
1 marca, środa – wizyta u fryzjera. Koszt: 45 zł, 5 zł więcej niż w październiku.
1 marca, środa – odnaleziono zwłoki Jędrzeja Sarnowskiego, syna Katarzyny, przewodniczącej Rady Miejskiej w Śremie (znalem też jego nieżyjącego już ojca, adwokata Jacka Sarnowskiego). W nocy z soboty na niedzielę był z żoną i kolegami w „Tropicanie”, nagle wyszedł bez pożegnania, rodzina wszczęła poszukiwania i zawiadomiła policję. Nurkowie przeszukiwali staw w parku Śremskich Odlewników i Jezioro Grzymisławskie, ostatecznie znaleźli go w stawie na nieużytkach po drugiej stronie ulicy Staszica, niedaleko restauracji. Akurat byłem w „Tropicanie”, więc byłem tego świadkiem. Rosnący tłumek na ulicy, również znajomi, M. i K.
– Wezwali jego mamę, podobno pies znalazł klucze – z zatroskaną twarzą opowiadała mi M. – Co ona musi przeżywać…
Co się stało w tej „Tropicanie”?
2 marca, czwartek – spotkanie z B. na obiedzie w „Domowym Zakątku”. Na pięć wizyt w tej restauracji czterokrotnie spotkałem znajomych, restauracja staje się coraz popularniejsza.
4 marca, sobota – podsumowanie miesiąca. Dochód w lutym o 30 procent wyższy w porównaniu ze stanem przed epidemią.
4 marca, sobota – tłumaczenie na ślubie Polki i Peruwiańczyka w USC w Środzie Wlkp. Tłumaczenie z przygodami, ponieważ jeden ze świadków, kolega pana młodego, zapomniał paszportu i nie mógł wystąpić w swojej roli, urzędniczka poprosiła więc o zastępstwo pracownicę Urzędu Miejskiego, która pracowała piętro wyżej. Coś podobnego zdarzyło mi się w latach 90., w Śremie, kiedy świadek w ogóle nie dojechał i zastąpił go… nieogolony taksówkarz z postoju na rynku. Dzisiaj, tak samo jak wtedy, poza parą młodą i świadkami nie było nikogo, żadnych gości, atmosfera nie była jednak przytłaczająca.
Tuż przed ceremonią pracownica zastępująca świadka przypatrywała mi się z zaciekawieniem.
– A pan – tata?
– Nie, tłumacz.
4 marca, sobota – wernisaż kolaży „Odbicia” Agnieszki Dobrzyńskiej w Muzeum Śremskim. Spotkanie i rozmowy m.in. z dr S., P. i I. Rozmawialiśmy o dzisiejszym tłumaczeniu na ślubie w Środzie, o wystawie kolaży w Pawilonie Czterech Kopuł we Wrocławiu, na której byłem w styczniu, i o wystawie w Muzeum Powstania Wielkopolskiego o polskich żołnierzach walczących w niemieckiej armii podczas I wojny światowej, którą zwiedziłem w ubiegły weekend.
– Ale jak to? To oni tak sami chcieli? – zapytała I.
– Nie, poszli z poboru, musieli. Gdyby teraz wybuchła wojna, mnie by nie wzięli, jestem już stary, ale młodych mężczyzn tak.
4 marca, sobota – na Kulturze 2 obejrzałem „Ożeniłem się z czarownicą”. Nie wiem dlaczego myślałem, że to film czechosłowacki, w rzeczywistości został nakręcony w USA w 1942 roku. Widziałem go zresztą w dzieciństwie.
5 marca, niedziela – z powodu śniegu i dzisiaj niestety nie pojechałem do Poznania. Wykorzystałem okazję i pojechałem do Ostrowa, aby zawieźć klientowi tłumaczenie, które wykonałem już prawie dwa miesiące temu, ale którego, mimo obietnic, jeszcze nie odebrał (chodziło tylko o 30 zł).
– Nie wiem, jak mam przepraszać… – sumitował się
Nie musi, najważniejsze, że sprawa załatwiona. To nie pierwszy raz, kiedy muszę przypominać klientom o odbiorze tłumaczeń.
5 marca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Tydzień bardzo pracowity. Liczba tłumaczeń aż o 60 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed pandemią.
6 marca, poniedziałek – wizyta w moim banku w Środzie Wlkp. Mimo złego zakończenia dwóch poprzednich lokat strukturyzowanych (zarobek był minimalny) kierownik oddziału znowu próbował naciągnąć mnie na jakiś fundusz lub ulokowanie całości środków na „strukturze”. Nic z tego, skończyło się na ulokowaniu 70 procent na zwykłej lokacie na 7 procent i pozostałych 30 procent na „strukturze”, która pewnie znowu nic nie zarobi. Na koniec kierownik próbował namówić mnie na przeniesienie mojego konta firmowego z PKO do jego banku. Też bezskutecznie, nie mam ochoty zmieniać banku po 30 latach prowadzenia firmy.
8 marca, środa – na Kulturze 2 obejrzałem brazylijski film „Loveling” – strata czasu.
8 marca, środa – działająca w moim bloku od września cukiernia i kawiarnia „Pan Serniczek” zbankrutowała. Dzisiaj zauważyłem ogłoszenie o wynajmie lokalu. Nie byłem w nim ani razu.
9 marca, czwartek – skończyłem lekturę „Old Surehanda” Karola Maya. Powieść przeczytałem po raz pierwszy prawie 50 lat temu i zrobiła wtedy na mnie duże wrażenie. Otrzymałem ją jako dziecko w prezencie od syna mojej matki chrzestnej w Puławach, który wyrósł już z tych lektur i podarował mi ją podczas jednej z wizyt. Była to pierwsza powieść Maya, jaką poznałem, dopiero potem przeczytałem „Winnetou”. Kiedy M. na Facebooku zapytała mnie, co o niej sądzę, odpowiedziałem: „To oczywiście literatura popularna, balansująca na granicy kiczu, ale czytam z zainteresowaniem; przypominają mi się czasy dzieciństwa…”
9 marca, czwartek – na Kulturze 2 obejrzałem „Pół serio” (nieudana, postmodernistyczna parodia, czy raczej pastisz filmów mistrzów kina) i „Kapryśne lato” Menzla (strata czasu).
10 marca, piątek – obiad w jadalni „Betania” szkoły katolickiej. Od mojej ostatniej wizyty tam w styczniu cena skoczyła z 20,50 zł na  27 zł. Nie zamierzam się tam stołować.
10 marca, piątek – spotkanie z posłami Adamem Szłapką, przewodniczącym partii Nowoczesna, i Michałem Jarosem, sekretarzem Platformy Obywatelskiej na Dolnym Śląsku, w piątek Księgarni Przy Rynku w Śremie.
Obaj panowie posłowie byli pełni optymizmu co do wygranej w tegorocznych wyborach.
– A założymy się? – powiedział Adam Szłapka, kiedy ktoś z publiczności wyraził wątpliwość w tej sprawie.
Tylko jak Koalicja Obywatelska chce to osiągnąć? Krytykując konsumpcjonizm Polaków, wynikający z polityki rozdawnictwa PiS-u i napędzający inflację, Michał Jaros mówił o potrzebie inwestycji w infrastrukturę, przede wszystkim w energetykę: fotowoltaikę, farmy wiatrowe, małe elektrownie atomowe. Jednocześnie jednak, jak zaznaczył, nic, co zostało dane przez PiS, nie zostanie odebrane. Wymaga to rzeczywiście dużej ekwilibrystyki, zadowolić wszystkich: i przedsiębiorców, i zwykłych ludzi, i zdusić inflację, i rozdawać ludziom pieniądze, wszystko po to, aby wygrać wybory. Ale od tego, takich obietnic, są w końcu politycy…
Spotkanie, zaplanowane na godzinę, przeciągnęło się do prawie dwóch godzin, było trzecim spotkaniem posłów tego dnia w Śremie, po spotkaniach z nauczycielami i przedsiębiorcami. Rozmawialiśmy też o sprawach Śremu, m.in. odbudowie linii kolejowej do Czempinia.
Spotkanie było burzliwe i interesujące.
11 marca, sobota – z powodu pracy i padającego śniegu i deszczu dzisiaj znowu zostałem w Śremie. O 13 poszedłem na wernisaż wystawy obrazów i pasteli Mirosławy Tomczak i Ilony Pierzchlewicz-Kuty w bibliotece. Na wernisażu była też dr Danuta Płygawko, której opowiedziałem o wystawie „Wielkopolanie na frontach Wielkiej Wojny”, którą widziałem 26 lutego, i „Pamiętniku nieznanego żołnierza” G.A. Wrońskiego. Okazało się, że zna tę książkę, autor w rzeczywistości nazywał się Gawroński. Pamiętnik raczej nie zostanie wznowiony; dr Płygawko opowiedziała mi o planach wznowienia wspomnień Daniela Kęszyckiego z powstania wielkopolskiego – też byłem inicjatorem ich wznowienia w 2018 roku, ale nakład jest już wyczerpany Teraz wszystko zależy od burmistrza, czy da pieniądze.
12 marca, niedziela – po tygodniowej przerwie spowodowanej obowiązkami zawodowymi (tłumaczenie na ślubie w sobotę) i złą pogodą (w niedzielę) kolejna wycieczka rowerowa, na Poznańskie Targi Książki. Wprawdzie program wydarzenia był ciekawszy 11 marca (m.in. spotkania z Katarzyna Bondą i Elżbietą Cherezińską), praca i pogoda (padający deszcz, potem śnieg) zmusiły mnie jednak wczoraj do zostania w domu; okazję mam dopiero dzisiaj.
Na targach jestem jeszcze przed godz. 10, ale na stoiskach jest już spory ruch. Poznańskie Targi Książki i odbywające się jednocześnie z nimi Targi Edukacyjne zajmują cztery duże pawilony (7, 7A, 8 i 8A); najpierw chcę obejść wszystkie stoiska, zapoznać się z ofertą, która jest bardzo bogata Zwłaszcza Targi Książki bardzo się rozrosły, są o wiele większe i ciekawsze niż kilka lat temu. Kiedyś przyjeżdżałem głównie na Targi Edukacyjne, przy okazji zwiedzając Targi Książki, teraz jest odwrotnie. Jest co zwiedzać – multum stoisk, wielkie, znane wydawnictwa i całkiem mi nieznane, literatura popularna i poważna, beletrystyka, książki popularnonaukowe i naukowe. Bardzo dużo promocji, ceny niższe nie tylko o kilkanaście procent, można kupić też książki za 10, 5, nawet 2 złote. Ograniczam się jednak tylko do przeglądania, na czytanie w domu mam niewiele czasu, ostatecznie z tegorocznych targów przywiozę tylko dwie pozycje: „Vademecum Norwida” Agaty Bobryk i Katarzyny Wojtaszak, wydane przez Bibliotekę Raczyńskich, oraz „Inaczej przeżytą nowoczesność” Macieja Nowaka – biografię Andrzeja Bobkowskiego, połączoną z wyborem jego twórczości.
Po tym krótkim zwiedzeniu stoisk na obu targach kieruję się w stronę scen, na których odbędą się spotkania z pisarzami, to przede wszystkim dla nich przyjechałem dzisiaj do Poznania.
O godz. 11 Łucjan Moros prezentuje swoją książkę „Made in Poznań”. Autor mieszka w Środzie Wielkopolskiej, ale w swojej książce przedstawia słynne marki i produkty wywodzące się z Poznania: przedwojenne i powojenne: m.in. proszek „Ixi”, kawę „Marago”, firmę Stomil, która sponsorowała Kazimierza Nowaka podczas jego podróży przez Afrykę…
W dyskusji z publicznością mam kilka pytań:
– Czy pomoc Stomilu dla Kazimierza Nowaka ograniczała się do zapewnienia mu opon i dętek, czy też firma wspierała go również finansowo?
– O ile wiem, tylko zapewniali mu opony i dętki, co zresztą wykorzystywali w swoich materiałach reklamowych.
– Wspomniał pan o kawie „Marago”. Warto przypomnieć też historię krówek, których produkcja na skalę przemysłową zaczęła się przed wojną w Poznaniu.
– Myślę, że uwzględnię to w drugiej części książki.
– Miejsca związane z markami w Poznaniu układają się w pewien szlak turystyczny. Może warto zainteresować władze miasta Poznania utworzeniem i popularyzacją takiego szlaku? Na Górnym Śląsku oficjalnie promuje się Szlak Zabytków Techniki.
– Tak, to dobry pomysł.
O godz. 12 przewidziano kolejne spotkania w Alei Lipowej. Spotkanie z Wojciechem Chmielarzem, popularnym autorem kryminałów, trochę rozczarowuje. Nie czytałem żadnej jego książki, w tym „Wyrwy”, której ekranizacja właśnie wchodzi na ekrany i której poświęcona jest większość spotkania; trudno rozmawiać o czymś, czego nie znamy. Publiczność, chociaż licznie zgromadzona, też zresztą nie ma pomysłu na pytania, przeważają sztampowe, jak: „Jaka jest pana ulubiona książka?”
Ciekawsze są dwa kolejne spotkania w Alei Lipowej. Tomasz Specyał przedstawia swoją książkę „Katastrofy II Rzeczpospolitej”, wypadki, klęski żywiołowe, również te, które wydarzyły się w latach 20. i 30. w Poznaniu.
– Z tego, co zauważyłem, w swoich badaniach opierał się pan na artykułach z ówczesnej prasy – zauważam w dyskusji. – Ale przecież prasa często przeinacza fakty, niekoniecznie ze złej woli, często z niedoinformowania. Czy korzystał pan też z archiwów policyjnych?
– Poznańskie archiwa policyjne zachowały się tyko w szczątkowym zakresie – odpowiada Tomasz Specyał. – Do innych nie próbowałem dotrzeć, wiązałoby się to ze zbyt dużymi kosztami.
Rozmawiamy też o innych rzeczach: o wypadkach z udziałem Polaków za granicą, w tym Żwirki i Wigury w Czechosłowacji, o zamachach terrorystycznych, w tym dokonywanych przez komunistów i ukraińskich nacjonalistów. W rozmowie po spotkaniu Tomasz Specyał opowiada mi o napadzie ukraińskiej bojówki przed wojną na pocztę w Śremie.
I wreszcie ostatnie spotkanie, na którym dzisiaj jestem: promocja książki „Na północ – jak pokochałem Arktykę” Adama Wajraka. Autor, znany przede wszystkim jako popularyzator Puszczy Białowieskiej, opowiada w niej o swojej wyprawie na norweski archipelag Svalbard, o spotkaniach z naukowcami, arktycznej przyrodzie, niedźwiedziach polarnych.
– Czy planuje pan też podróż na przeciwległą półkulę, na Antarktydę? – pytam.
– Oczywiście, planuję, ale taka podróż wiąże się z bardzo dużymi kosztami.
– Interesuje mnie też sprawa relacji międzyludzkich na stacjach polarnych. Podobno trzeba mieć specjalne cechy charakteru, aby móc przebywać w jednym miejscu stale z tymi samymi osobami; rodzi to konflikty. Czy był pan świadkiem takich konfliktów na stacjach polarnych
– Tak, byłem, ale nie zamierzam opisywać ich w książkach . Przypatrywałem się im tylko z boku.
Rozumiem, to bardzo prywatne sprawy, których nie należy upubliczniać.
Po spotkaniach jeszcze raz obchodzę wszystkie stoiska (stoiska na Targach Edukacyjnych są już demontowane, na Targach Książki wciąż panuje natomiast duży ruch), potem kieruję się już w stronę wyjścia. Na targach spędziłem prawie sześć godzin.
12 marca, niedziela – podsumowanie tygodnia  Liczba tłumaczeń o 30 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
14 marca, wtorek – szósta rano, poranne zakupy w „Biedronce”.
– Do której kasy? – pytam pracownicy. Żadna kasa nie jest obsadzona.
– Na dwójkę.
Czekam około minuty, ale kasjerki nadal nie ma.
– A niech pan przejdzie na trójkę, koleżance nie chce się dupy ruszyć.
Przechodzę na trójkę; pracownica idzie do kasy, aby mnie obsłużyć. Po chwili mija mnie kasjerka, która miała pracować na dwójce.
– Dzień dobry – mówi z ukraińskim akcentem.
16 marca, czwartek – spotkanie z miłośnikiem i obserwatorem przyrody Marcinem Kostrzyńskim w ramach Uniwersytetu Ludzi Ciekawych Świata w bibliotece w Śremie. Spotkanie przede wszystkim dla dzieci, którym bardzo się podobały filmy z życia zwierząt kręcone ukrytą kamerą i pokazywane podczas spotkania.
W pierwszym rzędzie siedziała moja dawna uczennica, obecnie nauczycielka i – mama, z córką na kolanach. Chyba nie zauważyła mnie.
16 marca, czwartek – po spotkaniu w bibliotece zdążyłem jeszcze na większą część webinaru  Związku Zawodowego Tłumaczy Przysięgłych w Polsce. Zgodnie z zapowiedzią spotkanie było poświęcone konieczności podnoszenia stawek za tłumaczenia, regularnie, nawet częściej niż raz w roku.
Porady bez większej wartości, świadczące o nieznajomości realiów rynkowych przez prowadzących. O możliwości (lub jej braku) podnoszenia stawek decyduje nie inflacja, tylko rynek, a ten nie pozwala na coroczne podnoszenie stawek o kilkanaście procent. Wyjściem z tej sytuacji jest najpierw dywersyfikacja, a później stopniowe orientowanie się na taki segment rynku, który sprawi, że nasze dochody w porównaniu do nakładu pracy będą satysfakcjonujące. Ja już dawno ukierunkowałem się na tłumaczenia poświadczone dla osób prywatnych. Osoby te są gotowe płacić więcej za stronę niż firmy, przychód jest więc większy, a nakład pracy przy tłumaczeniu różnych zaświadczeń, aktów stanu cywilnego itp. mniejszy niż w przypadku tłumaczeń obszernych i wymagających dokumentacji technicznych lub biznesowych.
17 maca, piątek – kolejna promocja na piwo w „Biedronce”: 6 + 6 gratis, czyli 24 puszki piwa „Lech” po 2,15 zł za puszkę. Dawno nie piłem „Lecha”; przypomnę sobie, jak smakuje.
18 marca, sobota – dowiedziałem się, że 16 marca zmarł adwokat Krzysztof Jankowski. Szkoda człowieka… Znalem Go od dawna, jak wszyscy w Śremie związani ze środowiskiem prawniczym, współpracowaliśmy od początku lat 90.
18 marca, sobota – wyjazd na wystawę „Nie to niebo” w Zamku Cesarskim w Poznaniu, połączony ze spotkaniem z Arturem B. Chmielewskim, a także dwoma innymi imprezami.
W zamku jestem już o 8.20 i kieruję się w kierunku Sali Pod Zegarem, gdzie o godz. 9 ma się rozpocząć międzynarodowa konferencja naukowa „Equal and Poor – A comparative perspective on Art in Communist Europe and the Global South in the long 1970s”. Podoba mi się pierwszy swobodnie wygłaszany wykład „Teaching and Learning Eastern European and Latin American Art Together” brytyjskiej historyczki sztuki Klary Kemp-Welch, niestety kolejne prelegentki wybierają starą metodę odczytywania referatów z kartki, co bardzo utrudnia ich percepcję. Po przerwie kawowej już nie zostaję na kolejnych, „zmieniam lokal” na Teatr Muzyczny, gdzie o 11.45 Mariusz Bonaszewski czyta wiersze Aleksandra Fredry.
Nie są to bynajmniej wiersze dla dzieci, z których Fredro jest znany, ani też pornograficzne, z której romantyczny poeta słynie chyba jeszcze bardziej. 🙂 To całkiem do tej pory nieznana mi twórczość, pełne melancholii wiersze dla dorosłych o doli człowieczej, starości, przemijaniu. Aktora Mariusza Bonaszewskiego znam słabo, widziałem go dotąd tylko w serialu „Bodo”, gdzie grał ojca Eugeniusza, w „Wenecji” Jana Jakuba Kolskiego, a dzisiaj po powrocie do Śremu zobaczę go w roli gen. Leopolda Okulickiego w „Kurierze” Władysława Pasikowskiego. Z Fredrą poradził sobie znakomicie, jego emploi pasuje do tego rodzaju twórczości. Po spektaklu wracam do Zamku.
*
Nie przypominam sobie wystawy w Zamku Cesarskim, której tematem nie byłaby sztuka w jej najróżniejszych przejawach, tylko nauka i technika, dokładnie: astronomia i astronautyka. Chociaż sztukę na niej też można zobaczyć: w pierwszej gablocie od wejścia wyłożono… komiks „Tytus, Romek i A’tomek” Henryka Jerzego Chmielewskiego (księgę III i księgę VIII, poświęcone podróżom kosmicznym i astronomii), a pod nimi klasykę niemego kina: „Podróż na Księżyc”(w całości) Georges’a Mélièsa. Wystawa jest jednak poświęcona przede wszystkim historii odkryć astronomicznych i lotów kosmicznych. Widzimy modele rakiet, ale też bardzo cenne oryginalne eksponaty: wypożyczony z Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk pierwodruk „De revolutionibus orbium coelestium” Mikołaja Kopernika (pierwsze wydania wiekopomnego dzieła są też w zbiorach Biblioteki Raczyńskich i Biblioteki Kórnickiej), starodruki dzieł Heweliusza, Regiomontanusa, meteoryty, które spadły na Ziemię, w tym odłamki naszego poznańskiego meteorytu Morasko, i inne.
Eksponatom towarzyszą wyłożone stołach kserokopie artykułów naukowych (m.in. Einsteina) i książki: naukowe i popularnonaukowe, m.in. Stephena Hawkinga, niedawny bestseller „Kopernik. Rewolucje” Wojciecha Orlińskiego, biografia Wernhera von Brauna… Przeglądam je tylko pobieżnie, chętnie spędziłbym w tej jednej sali cały dzień na lekturze, ostatecznie wystawę zwiedzam tylko przez dwie godziny, na godzinę 15 zaplanowano spotkanie z Arturem Bartłomiejem Chmielewskim.
*
Artur B. Chmielewski, czyli ABC, jak nazywają go jego amerykańscy znajomi, to syn „Papci Chmiela”, autora wspomnianych komiksów o Tytusie. Spotkanie bardzo ciekawe, prowadzone z werwą, dowcipem i amerykańskim brakiem dystansu (naukowiec do wszystkich zwraca się po imieniu). Artur Chmielewski od lat pracuje w Jet Propulsion Laboratory, jednym z ośrodków NASA, w Pasadenie w Kalifornii, i dużo nam opowiada o pracy swojego centrum naukowo-technicznego, o lotach bezzałogowych w przestrzeni kosmicznej i przede wszystkim o łazikach marsjańskich. W dyskusji mam ochotę zapytać o wpływ „Papci Chmiela” na wybór drogi życiowej przez syna, w wypełnionej Sali Wielkiej jest jednak dużo chętnych do zadawania pytania, również dzieci, które pytają o konstrukcję rakiet, loty kosmiczne. Może później będzie okazja; w tym roku będziemy obchodzić setną rocznicę urodzin „Papci Chmiela”, w organizację której będzie zaangażowany też syn.
18 marca, sobota – po powrocie z Poznania na Historii 2 obejrzałem jeszcze „Kuriera” Pasikowskiego. Kino popularne, bez większej wartości.
19 marca, niedziela – skończyłem lekturę „Kieszonkowego atlasu kobiet” Sylwii Chutnik. Z autorką spotkałem się dotychczas trzykrotnie (na wręczeniu Nagrody Kościelskich w Miłosławiu i na „Grandzie” w Poznaniu), ale dopiero teraz przeczytałem książkę jej autorstwa. Z zaskoczeniem stwierdziłem, że akcja „Kieszonkowego atlasu kobiet” rozgrywa się w pobliżu miejsc, w których mieszkałem  przez cztery lata podczas moich studiów w Warszawie: w rejonie skrzyżowania Grójeckiej, Banacha, Bitwy Warszawskiej (kiedyś Wery Kostrzewy) i Opaczewskiej, Hali Banacha i pobliskiego targowiska, był to więc jakby powrót do młodości. Wrażenia z samej lektury mieszane – podobało mi się pierwsze opowiadanie, pozostałe wykazują braki kompozycyjne, lub ich bohaterowie nie sprawiają wrażenia autentycznych.
19 marca, niedziela – na Kulturze 2 „Ksiądz Leon Morin”, a w roli tytułowej… Jean-Paul Belmondo. Dość intrygujący film o Francji w czasach okupacji, zrealizowany zresztą niedługo po wojnie (w 1961 r.), patrzący na te czasy z innej perspektywy.
19 marca, niedziela – spotkanie z posłem PiS-u Zbigniewem Dolatą w sali Spółdzielni Mieszkaniowej. Frekwencja niezbyt wysoka, na sali byłem chyba jedynym spoza wyborców PiS-u. Spotkanie było pierwszym z serii poświęconych programowi PiS-u, czyli wpisujących się już w kampanię przedwyborczą.
Spodziewałem się tematyki krajowej, tymczasem spotkanie było poświęcone kwestiom bezpieczeństwa, przede wszystkim zagrożeniu ze strony Rosji i konieczności wzmocnienia naszej armii. I dobrze – kwestie te mnie bardziej interesują niż partyjne wojenki. O ile politykę wewnętrzną (przede wszystkim gospodarczą) PiS-u oceniałem zawsze negatywnie, z polityką obronną tej partii się zgadzam. W nawiązaniu do wojny na Ukrainie zadałem Zbigniewowi Dolacie dwa pytania:
– Jestem pełen uznania dla bohaterskiej walki Ukraińców, jest jednak faktem, że bez pomocy świata, pomocy, w której bardzo istotną rolę odgrywa też Polska (hub transportowy w Jasionce pod Rzeszowem, przez który przechodzi duża część sprzętu dla Ukraińców), Ukraina by tę wojnę już przegrała. Pomoc zagranicy i międzynarodowe sojusze są więc ważniejsze dla zachowania niepodległości. Czy Polska może liczyć na sojuszników?
– Może. Na Niemcy i Francję liczyć raczej nie ma sensu, ale na Stany Zjednoczone tak. Świadczy o tym dwukrotna wizyta prezydenta Bidena w naszym kraju, rola, jaką Polska odgrywa w NATO.
– A czy jest pan za przywróceniem obowiązkowej służby wojskowej, jak to się stało ostatnio w Szwecji?
– Mogę na to pytanie odpowiedzieć tylko we własnym imieniu, nie w imieniu PiS-u. Tak, jestem. Nie powinna to być jednak taka służba, jaką pamiętamy z PRL-u, z falą i innymi negatywnymi zjawiskami. Powinna być raczej wzorowana na obecnych formach służby dobrowolnej.
19 marca, niedziela – na Kulturze 2 obejrzałem „Ach śpij kochanie”. Film opowiada prawdziwą historię seryjnego zabójcy Władysława Mazurkiewicza z Krakowa. Zastanawiam się tylko, na ile prawdziwie ukazano w nim śledztwo, a na ile było wytworem fantazji scenarzysty.
19 marca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 5 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
20 marca, poniedziałek – coroczna wizyta u urologa w szpitalu. Ponad dwie godziny czekania, przeplatanego wysłuchiwaniem zwykłych w takim miejscu rozmów i komentarzy i pacjentów: „Jak się naje, to przyjdzie” (o nieobecnym lekarzu), „No niech pan wchodzi, niech pan wchodzi” (do pacjenta, który zastanawia się, czy przepuścić kogoś bez kolejki), „Panie, my tu wszyscy czekamy, godzinami” (do tego, który chce wejść bez kolejki). Brr…
21 marca, wtorek – pierwszy dzień wiosny. Temperatury rzeczywiście już wiosenne, dzisiaj po raz pierwszy w tym roku rano nie włączyło się ogrzewanie w moim mieszkaniu.
22 marca, wtorek – wpis znajomego Roberta Drózda (jeszcze z czasów, kiedy redagowałem Wikipedię) na Facebooku:
„Na Wikipedii ruszył dziś konkurs CEE Spring – co tydzień piszemy artykuły o jakimś kraju Europy Środkowo-Wschodniej. W pierwszym – Ukraina. Pomyślałem, że opiszę ukraińskich kompozytorów współczesnych, których pamiętam z Dni Muzyki Ukraińskiej. Choćby Oleksandra Kozarenko, którego utwór w nagraniu z 2021 jest na YT. Nawet przez moment podczas oklasków widać mnie na widowni.
Wpisałem w Google nazwisko, szukam informacji, jest artykuł w angielskiej Wikipedii, no i… zmarł w 2023. Dokładna data? 21 marca 2023. Dziś rano. Na zapalenie płuc spowodowane covidem (a podobno wojna epidemię zakończyła). No cóż, pozostało mi tylko uczcić jego pamięć artykułem…”
23 marca, czwartek – promocje w Lidlu: drugie opakowanie kawa rozpuszczalnej tańsze o 40 procent, konserwy rybne 2 + 1 gratis.
23 marca, czwartek – na obiedzie w „Domowym zakątku”.
– A pan dzisiaj wcześniej u nas, czy się mylę?
Nie. Codziennie wychodzę na obiad po trzynastej.
25 marca, sobota – kolejny wyjazd na Dzień Czytania Tolkiena w Poznaniu, organizowany na Wydziale Historii UAM na Morasku. To daleko od Śremu,  muszę przejechać prawie cały Poznań z południa na północ; na miejscu jestem po 3,5 godzinach jazdy, na kilka minut przed planowanym na godz. 10 rozpoczęciem imprezy.
Najbardziej interesuje mnie pierwszy punkt programu: „Historia Śródziemia – historia tłumaczenia” z udziałem znanej mi z ubiegłorocznego Tolkien Reading Day Agnieszki Sylwanowicz i Cezarego Frąca, autora m.in. jednego z przekładów „Władcy pierścieni” (tłumacz opowiada, że kultową trylogię przełożył w rekordowym tempie, na każdy tom miał jeden miesiąc). Tym razem zespół łącznie siedmiorga tłumaczy ma o wiele ambitniejsze zadanie: przełożenie 12-tomowej „Historii Śródziemia”, będącej kompilacją zapisków i notatek Tolkiena wydanych w latach 80. i 90. przez jego syna Christophera. Zadanie karkołomne, biorąc pod uwagę złożoność samego oryginału mieszającego różne gatunki literackie, łączącego literaturę z metaliteraturą – Christopher zestawia różne wersje tych samych opowieści, opatruje je licznymi przypisami.
W dyskusji z publicznością chciałbym najpierw wiedzieć, na kiedy jest planowane ukończenie projektu (wydawnictwo „Zysk” planuje wydawać poszczególne tomy co kilka miesięcy, na razie ukazały się dwa pierwsze), następnie pytam:
– Czy nie byłoby lepiej, aby jeden tłumacz przełożył całość? Też jestem tłumaczem i prowadzę biuro tłumaczeń. Nigdy nie dzielę tekstów na kilku tłumaczy, z reguły są potem kłopoty z różnicami w terminologii. Boy-Żeleński przełożył wszystkie siedem tomów „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta i wiele tomów „Komedii ludzkiej” Balzaka, jest to więc możliwe.
– Trwałoby to bardzo długo, może dziesięć lat żmudnej pracy – odpowiada Agnieszka Sylwanowicz, a my jesteśmy ograniczeni czasowo. Właściciel praw autorskich zgodził się na tłumaczenie pod warunkiem dotrzymania określonego terminu.
W przerwie po panelu zamieniam też kilka słów z Cezarym Frącem.
– Jestem pod wrażeniem pana tempa tłumaczenia „Władcy pierścieni” – jeden tom w miesiąc. Ja nie pracuję tak szybko. Czy korzysta pan z Tradosa albo innych narzędzi CAT?
– Nie, wszystko tłumaczymy z żoną ręcznie. Oznacza to oczywiście pracę od rana do nocy. Styl Tolkiena jest jednak raczej dość prosty, nie nastręcza trudności.
Potem kolejne prelekcje: „Na temat „Skarbu”, czyli o zmieniającej się wizji świata przedstawionego” prof. Michała Leśniewskiego; „A droga wiedzie w przód i w przód, czyli kilka słów o wędrówce bohatera w świecie J.R.R. Tolkiena” Anny Jankowiak, która jako archeolożka i badaczka starożytnych mitów snuje paralele między greckimi i rzymskimi mitami a opowieściami Tolkiena; „Hobbit: making of, czyli tam i z powrotem w przeszłość” Jakuba Staszaka, który próbuje odnaleźć kulturowe pierwowzory Bilbo Bagginsa, Gandalfa i innych postaci z pierwszej powieści Tolkiena, i „Galdos, Czechow i Tolkien – trzej wielcy architekci literackiej czasoprzestrzeni. Kreacja powieściowego chronotopu w ujęciu teorii Bachtina” Natalii Wieczorek. Dyskusja po referatach jest żywsza niż po panelu dyskusyjnym, biorą w niej udział też prof. Józef Dobosz, dziekan Wydziału Historii, oraz prodziekan prof. Maciej Michalski.
Mam pytania do Jakuba Staszaka i Anny Jankowiak:
– Wspominał pan, że Gandalf mógł być wzorowany na postaci Liczyrzepy, ducha gór z Karkonoszy. Trochę to zaskakujące, Liczyrzepa jest postacią z naszej lokalnej mitologii. Czy Tolkien mógł ją znać?
– Nie wiem, czy ją znał – odpowiadał Jakub Staszak – przede wszystkim wzorował się na Odynie.
– Popularność Liczyrzepy, inaczej Karkonosza, to współczesny wymysł – zauważa prof. Dobosz. – Popularyzują tę postać zwłaszcza Czesi w Skalnym Mieście, którzy utożsamiają ją z Gandalfem.
– Nie zgodziłbym się – odpowiadam. – W kulturze niemieckiej Liczyrzepa, po niemiecku Rübezahl, występuje od setek lat; Polacy i Czesi tylko ją przejęli po wojnie.
Annę Jankowiak pytam o mity i ich związek z realnymi wydarzeniami.
– Uważa się, że niektóre mity greckie odnoszą się do rzeczywistych wydarzeń, np. oblężenie Troi albo wyprawa Argonautów. Czy wśród mitów germańskich i celtyckich również są takie, które nawiązują do rzeczywistych wydarzeń? Jedyne, co mi przychodzi na myśl, to legendy arturiańskie.
– Obecnie sądzi się, że Troja, ta, którą odkopał Schliemann, nie ma nic wspólnego z tym, o czym opowiada „Iliada” – odpowiada Anna Jankowiak. Mity były raczej wykorzystywane instrumentalnie np. przez cesarzy rzymskich dla legitymizacji ich władzy. O mitach germańskich i celtyckich niewiele mogę powiedzieć, specjalizuję się w historii starożytnej.
– Artur został na siłę wtłoczony w krąg legend celtyckich – zabiera głos prof. Dobosz. – To władca chrześcijański, spopularyzowany w legendach dopiero później…
– Ale według tych legend żył przed podbojem Brytanii przez Anglów, Sasów i Jutów, należy więc do kultury celtyckiej – odpowiadam.
Po ponad pięciu godzinach obrad na uczestników czeka jeszcze ostatni punkt programu – wspólne czytanie Tolkiena, na nim jednak już nie zostanę. Muszę już wracać do centrum i potem do Śremu.
25 marca, sobota – po powrocie z Poznania na Kulturze 2 obejrzałem jeszcze „Szkarłatną ulicę” Fritza Langa z 1945 roku. Żadne arcydzieło, ale film o dość oryginalnym scenariuszu: kryminał, w którym ofiarami zbrodni stają się… przestępcy, a prawdziwy zabójca nie zostaje wykryty. Co na to kodeks Haysa?
26 marca, niedziela – w drodze na mszę spotkałem Roberta Piątka, szefa śremskiego PiS-u, wracał właśnie od chorego z Najświętszym Sakramentem.
– Dziękuję za komentarz i dobre słowa na Facebooku po ostatnim spotkaniu z posłem Dolatą. Cenię je, bo jest pan obiektywny.
– Zgadzam się z polityką PiS-u dotyczącą obronności. Nie zgadzam się z jego polityką gospodarczą.
– Z powodu rozdawnictwa? Ha, ha. Niektórym członkom mojej rodziny też to się nie podoba. Część głosowała na Konfederację, ale teraz, kiedy Konfederacja stała się prorosyjska, znowu nie ma na kogo głosować.
26 marca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 10 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
27 marca, poniedziałek – spektakl w kościele Mądrości Bożej w parku Śremskich Odlewników. Marzena Makłowicz śpiewała i recytowała teksty św. Teresy z Ávila do akompaniamentu męża i syna. Częściowo mogliśmy się poczuć jak na koncercie flamenco.
29 marca, środa – po cieplejszych dniach dzisiaj rano ogrzewanie w moim mieszkaniu ponownie się włączyło. Termometr na moim bloku pokazywał -2 °C.
29 marca, środa – spotkanie w klubie „Relax” z posłami Platformy Obywatelskiej – Tomaszem Siemoniakiem i Tomaszem Nowakiem. Fragment relacji Dominiki Górnej z „Tygodnia Ziemi Śremskiej”:
„I właśnie o węgiel i złoża zasobów naturalnych w regionie śremskim dopytywali uczestnicy spotkania.
– W Niemczech wszystkie kopalnie węgla mają być zamknięte do 2035 roku. W Polsce ma być podobnie. Czy nie uważa pan, że to nie jest zbyt mądra decyzja? Węgiel to jest podstawa polskiej energetyki. Moim zdaniem, jest to bardziej pewna podstawa niż energia słoneczna i wiatrowa. Od Czempinia, przez Śrem aż w kierunku Krobi stwierdzono duże pokłady węgla brunatnego. Moim zdaniem to duża szansa dla Śremu. Czy powinniśmy z niej zrezygnować? – pytał Andrzej Matras.
W tym przypadku głos zabrał wicestarosta Piotr Ruta. – Jako powiat śremski otrzymaliśmy wyniki badań dotyczące tych złóż. I na szczęście, wspólnie z innymi powiatami, natychmiast zaprotestowaliśmy. Bo szansą na co, byłaby tutaj ogromna dziura w ziemi?! Zawsze będę przeciwny temu, by na te ziemie wpuścić górników – zapewniał”.
30 marca, czwartek – tłumaczenie przesłuchania na policji w Śremie. Kiedy usłyszałem, że ma być przesłuchiwana Bułgarka, myślałem, że chodzi o sprawę obyczajową :-), tymczasem poszło o uszkodzenie mienia. Młoda Bułgarka zupełnie nie pasowała do stereotypu tej narodowości, jaki znamy z poboczy polskich dróg. 🙂
31 marca, piątek – moja pierwsza edycja w Wikipedii od wielu, wielu lat. Zaczęło się od wpisu na profilu Muzeum Czartoryskich w Puławach: „Dokładnie 278 lat temu, 31 marca 1745 roku w Warszawie przyszła na świat córka Antoniny Czartoryskiej i Jerzego Detloffa Fleminga – Elżbieta Dorota, zwana później Izabelą Dodajmy w tym miejscu, że podawana w różnych źródłach data 3 marca 1746 roku jest datą błędną!”
Musiałem zamieścić komentarz: „Jako autor artykułu o Izabeli Czartoryskiej w Wikipedii wyjaśniam: datę 3 marca 1746 r. podają „Puławski słownik biograficzny” oraz prof. Zdzisław Żygulski, najwybitniejszy znawca działalności ks. Izabeli, w katalogu „Muzeum Czartoryskich. Historia i zbiory”. Rok 1746 (bez daty dziennej) podaje prof. Alina Aleksandrowicz, druga najwybitniejsza znawczyni tej postaci, w swojej książce „Izabela Czartoryska. Polskość i europejskość”. Czy są Państwo pewni daty 31 marca 1745?”
Odpowiedź Zofii Wojtkowskiej: „Dokładnie, Helena Waniczakówna- Wereszycka autorka biogramu w PSB, popełniła błąd ( zdarzy się najlepszym) i potem już poszłooooo”.
Szybko odezwało się też Muzeum Czartoryskich: „Czy Pan, jako autor tekstu w Wikipedii, ma możliwość zmiany daty na poprawną?”
Czemu nie? Odpowiedziałem: „Wprawdzie od 12 lat nie redaguję już Wikipedii, ale jest to ważna sprawa, dlatego przed chwilą zmieniłem datę i zatwierdziłem zmianę zatwierdzoną przez p. Zofię Wojtkowską. Od teraz jest poprawnie”.
Wprowadzona przeze mnie zmiana okazała się wiadomością dnia na profilu Muzeum. Podziękowania, gratulacje, trzy nowe zaproszenia do grona znajomych…
Do Wikipedii chyba jednak nie wrócę.
31 marca, piątek – na Kulturze 2 obejrzałem „Błąd systemu”, który we wstępie do filmu przed jego wyświetleniem został nazwany niemiecką odpowiedzią na film „Cześć Tereska”. Tego drugiego nie widziałem, chociaż dużo o nim słyszałem, ale „Błąd systemu” podobał mi się. Chociaż jestem germanistą, tak rzadko oglądam niemieckie filmy…
1 kwietnia, sobota – próba wycieczki do Poznania zakończyła się niepowodzeniem; z powodu deszczu zawróciłem w Radzewicach. Szkoda, bo potem przestało padać.
1 kwietnia, sobota – na Kulturze 2 norweska animacja dla dzieci „Solan i Ludwik – misja  Księżyc” i „Brancz” Juliusza Machulskiego – strata czasu. Dość miłym zaskoczeniem był natomiast „Ile waży koń trojański”, drugi film Machulskiego, który obejrzałem dzisiaj. Akcja filmu rozgrywa się w 1987 roku, w którym skończyłem studia.
2 kwietnia – wyjazd do Poznania, do Muzeum Sztuk Użytkowych na wystawę „Barbie – nieznane oblicza” i do gmachu głównego Muzeum Narodowego na oprowadzanie po wystawie „Kenya Hara. Make the Future Better than Today. Japońskie projektowanie graficzne”. Wolałbym odwiedzić Poznań wczoraj, kiedy było oprowadzanie po wystawie o Barbie, niestety najpierw praca, potem deszcz mi to uniemożliwiły.
Lalka Barbie ma już 64 lata, wkroczyła więc w wiek emerytalny :-); po raz pierwszy zaprezentowano ją na targach zabawek w Nowym Jorku 9 marca 1959 r. i właśnie w tę rocznicę, 9 marca, na Górze Przemysła w Poznaniu otwarto poświęconą jej wystawę.
Wystawa jest niewielka, jak zwykle obejmuje tyko dwa pomieszczenia wystaw czasowych w podziemiach .Zamku Królewskiego, na pewno warta jest jednak obejrzenia. Decyduje o tym przede wszystkim jej atrakcyjność wizualna – feeria kolorów, dziesiątki małych Barbie ubranych w najróżniejsze stroje, nawet w polski strój ludowy (a raczej coś, co jest nim w wyobrażeniach amerykańskich projektantów 🙂 ), prowadzących różne pojazdy, pracujących w różnych zawodach, uprawiających sporty. W drugim pomieszczeniu towarzyszą temu tablice chronologiczne ukazujące rozwój lalki (Ruth Handler, twórczyni Barbie, była córką polskich Żydów, którzy wyemigrowali do Ameryki); tablica w pierwszym pomieszczeniu mówi natomiast o sytuacji społecznej Amerykanek w dobie narodzin Barbie, o nierówności płci, o dyskryminacji, o utrudnionej karierze zawodowej….
Bo też i takie jest przesłanie wystawy, którą możemy zobaczyć w Zamku – autorzy skoncentrowali się na sloganie reklamowym producenta, firmy Mattel : „You can be anything” („Możesz być kim chcesz”) i na nim zbudowali całą wystawę. Barbie nie jest głupiutka i nie ogłupia dziewczynek, jawi nam się jako bojowniczka o prawa kobiet, o równouprawnienie, o to, aby kobiety mogły pracować w tych samych zawodach co mężczyźni i zyskały pewność siebie.
Jak to się ma do rzeczywistości sklepów z zabawkami? Jako chłopiec nie bawiłem się lalkami, Barbie nie znała również moja siostra. Dorastaliśmy w innych czasach; w PRL wprawdzie można było kupić Barbie w Peweksie, ale lalki były drogie, stały się powszechnie dostępne stosunkowo niedawno; zaraz po transformacji, w latach 90., były symbolem luksusu, obecnie traktowane są jak inne – markowe i dobrej jakości – zabawki. W przeglądanych przeze mnie internetowych sklepach z zabawkami jest niewiele lalek Barbie odpowiadających temu feministycznemu obrazowi świata; dominują przedstawienia cukierkowe, baśniowe; Barbie jest w nich pięknie – i niepraktycznie 🙂 – ubraną księżniczką, baletnicą, gwiazdą popkultury, raczej powielającą stereotypowy i wyidealizowany obraz kobiety, niż z nim walczącą. Słowa krytyki padają zresztą też na wystawie – dotyczą one przede wszystkim nierealistycznych wymiarów ciała Barbie, podkreślania konieczności „trzymania linii”, co pewnie niejedną z bawiących się lalkami dziewczynek wpędziło w anoreksję.
Do Barbie można więc podchodzić na wiele sposobów – walczy ze stereotypami, czy powiela je?, pomaga w rozwoju dziewczynek, czy szkodzi? Najlepiej samemu odpowiedzieć sobie na to pytanie, najpierw idąc na wystawę, a potem do zwykłego sklepu, aby poznać rzeczywistą ofertę firmy Mattel.
*
Na oprowadzaniu i wystawie japońskiego grafika Kenya Hara spędzam więcej czasu – wystawa jest obszerna, zajmuję dużą powierzchnię – nie podoba mi się jednak tak bardzo tak wystawa Barbie. Kenya Hara, dyrektor artystyczny japońskiego domu handlowego Muji, tworzy zarówno projekty użytkowe i kampanie reklamowe (różnych towarów), jak i sztukę wysoką, właściwie trudno je u niego odróżnić. Motywem przewodnim jest minimalizm, połączony z odczuwaniem zmysłowym, przede wszystkim haptycznością, a także nawiązywaniem do natury, rzekomą troską o nią. Na wystawie podobają mi się prace video, co wynika z mojego ogólnego zainteresowania video art: filmy o sprzątaniu, czyszczeniu i wyświetlana w  ostatnim pomieszczeniu instalacja o 100 czasownikach (w polskim przekładzie są to wprawdzie rzeczowniki) tworzących historię ludzkości połączona z filmami ukazującymi mało znane miejsca w Japonii. Pozostała twórczość jest dla mnie zbyt chłodna, zbyt minimalistyczna…
2 kwietnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 15 procent niższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
3 kwietnia, poniedziałek – w Śremie zakwitły białe bzy.
4 kwietnia, wtorek – spowiedź w mojej parafii. W drodze do kościoła spotkałem M., starego znajomego z Odlewni; bardzo dawno się nie widzieliśmy. Jego córka, której ostatnio tłumaczyłem akt małżeństwa, spodziewa się dziecka. Chętnie przetłumaczę i akt urodzenia.
4 kwietnia, wtorek – podsumowanie miesiąca. Dochód w marcu o 30 procent wyższy w porównaniu ze stanem przed pandemią.
4 kwietnia, wtorek – założyłem lokatę terminową w moim banku; oprocentowanie trochę wyższe (chociaż żadne formy oszczędzania nie wygrywają obecnie z inflacją) dzięki połączeniu jej z ubezpieczeniem na życie.
– To już ostatnia taka możliwość, w tym roku kończy pan 60 lat – „taktownie” zauważyła pracownica banku. – Potem będziemy szukać innych form.
5 kwietnia, środa – na Kulturze 2 obejrzałem „Tydzień z życia mężczyzny”. W pierwszych minutach przypomniałem sobie, że film już widziałem rok temu, ale film obejrzałem do końca.
5 kwietnia, środa – ponieważ od pewnego czasu nie miałem kontaktu z jednym z moich klientów, biurem tłumaczeń spoza Śremu, z ciekawości zajrzałem do CEIDG. Okazało się, że firma została wykreślona z ewidencji z końcem ubiegłego roku. Widać działalność przestała się im opłacać; wiem też, że mąż szefowej już dość dawno znalazł pracę na etacie w Poznaniu.
5 kwietnia, środa – na Kulturze 2 obejrzałem „Rififi po sześćdziesiątce”. Smutne, że tak gwiazdorska obsada (Młynarski, Czechowicz, Gołas, Michnikowski, Kociniak, Figura, Pyrkosz…) wystąpiła w tak słabym filmie. Znak czasu – to kino lat 80., czas kryzysu polskiego film. Potencjalnie ciekawszym filmem była węgierska „Deva”; niestety historia węgierskich dzieci żyjących w ośrodku wychowawczym w Rumunii nie została odpowiednio wykorzystana przez reżysera.
8 kwietnia, sobota – na Kulturze 2 obejrzałem „Dzwonnika z Notre Dame”. Film widziałem jako dziecko, teraz zobaczyłem go po raz drugi. Film raczej nie wytrzymał próby czasu, wolę powieść.
8 kwietnia, sobota – skończyłem lekturę „Siczy zaporoskiej” Leszka Podhorodeckiego. W książeczce wydanej w kiedyś popularnej serii „Światowida” podobały mi się pierwsze rozdziały opowiadające ogólnie o kulturze Kozaków, nie podobały mi się natomiast szczegółowe opisy historii militarnej ich zrywów, w tym powstania Chmielnickiego. Czyli jak zwykle – historia wojen mniej mnie interesuje niż losy zwykłych ludzi.
8 kwietnia, Niedziela Wielkanocna – znowu spędziłem ją sam w domu. Wczoraj telefon z życzeniami od cioci z Ostrołęki, dzisiaj składałem życzenia K., potem I. z Warszawy. I. uskarża się na problemy zdrowotne, spowodowane prawdopodobnie Covidem. Chociaż chorobę przechodziła w grudniu 2021 i styczniu 2022 roku, objawy postcovidowe ostatnio nasilają się u niej, była w szpitalu.
8 kwietnia, niedziela – skończyłem lekturę „Śladem zagubionych ogniw” Feliksa Weremieja. Zbiór esejów o archeologii, niby przeznaczonych dla młodzieży (wydany przez Naszą Księgarnię w 1977 roku), ale zaskakująco dobry, chociaż autor jest chyba amatorem, a niektóre jego tezy brzmią kontrowersyjnie (np. o autochtoniczności Słowian na ziemiach polskich). Ile z hipotez autora utrzymało się dzisiaj, prawie pół wieku od jej wydania? Mam za małą wiedzę, aby to osądzać.
9 kwietnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o jedną czwartą wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią. Jedno obszerniejsze tłumaczenie wykonałem sam w Wielką Sobotę; żaden z moich tłumaczy nie chciał tego wziąć.
10 kwietnia, poniedziałek – przed wyjazdem do Poznania zdążyłem jeszcze (wstałem o czwartej rano) obejrzeć na DVD „Biegnij Lola, biegnij”. Legenda kina lat 90., ale obejrzałem ją dopiero teraz; film rzeczywiście bardzo dobry; przypomniał mi się też Berlin, który przed pandemią regularnie odwiedzałem.
10 kwietnia, Poniedziałek Wielkanocny – jak w ubiegłym roku wyjazd do Poznania na organizowany przez koło przewodników PTTK spacer wielkanocny pod nazwą Emaus. Spacery te są organizowane w Poznaniu podobno już od pół wieku, ja jestem jednak na nim dopiero po raz drugi. Nazwa wzięła się od spotkania uczniów z Jezusem zaraz po Zmartwychwstaniu, opisanego w Ewangelii przez św. Łukasza: „Tego samego dnia dwaj z nich byli w drodze do wsi, zwanej Emaus, oddalonej o sześćdziesiąt stadiów od Jeruzalem. Rozmawiali oni ze sobą o tym wszystkim, co się wydarzyło. Gdy tak rozmawiali i rozprawiali ze sobą, sam Jezus przybliżył się i szedł z nimi. Lecz oczy ich były jakby przesłonięte, tak że Go nie poznali.”
Początek tegorocznego spaceru Emaus jest zaplanowany na godz. 11. Przedtem biorę udział we mszy w kościele św. Rocha, skąd ma wyruszyć oprowadzanie – nigdy nie byłem w jego wnętrzu.
Kościół św. Rocha nie jest zabytkiem (jego budowę zaczęto krótko przed II wojną światową) i poza relikwiami bł. Sancji Szymkowiak (serafitką przy tutejszym zgromadzeniu, romanistką z wykształcenia, podczas wojny służyła też pomocą jako tłumaczka francuskim i angielskim jeńcom, zmarła w 1942 roku) w zasadzie nie ma w nim nic interesującego.
O 11 zaczyna się oprowadzanie, naszymi przewodnikami będą jak ubiegłym roku Stanisław Chwaliński i Grażyna Arasimowcz. Osób jest mniej niż wtedy, ledwie kilkanaście – dziwne to, bo po porannych mgłach ociepliło się i pogoda jest prawdziwie wiosenna, sprzyjająca spacerom. W przeciwieństwie do ubiegłego roku nie ma też telewizji; wprawdzie ekipa z poznańskiego ośrodka TVP pojawiła się na mszy w kościele św. Rocha, ale kiedy wspomniałem im o Emaus, że może warto zrobić materiał również o oprowadzaniu, okazało się, że nic o nim nie widzieli i nie byli zainteresowani. Szkoda.
Spacer rozpoczynamy od opowieści o historii miejsca, w którym obecnie się znajdujemy, czyli obecnego (murowanego) i dawnego (szachulcowego) kościoła św. Rocha, o błogosławionej Sancji, wreszcie całego osiedla Święty Roch, które w dziejach nosiło różne nazwy. Założone w XVI wieku przez Stanisława Górkę zaraz za obecnym mostem św. Rocha, prowadzącym w stronę Kalisza, wtedy głównym mostem Poznania, miasteczko nazwano Stanisławowem, lecz jeszcze w tym samym wieku miasteczko zostało jednak zdegradowane do roli przedmieścia; konflikty Górki z miastem i Koroną sprawiły też, że nazwę „Stanisławowo” zmieniono na „Łacinę” (tak podobno nazywał się most, którego nazwę rozciągnięto na przedmieście, nazwa ta funkcjonuje do dzisiaj), później używano też nazwy „Miasteczko”.
– Ale skąd właściwie wzięła się nazwa Łacina? – pytam.
Grażyna Arasimowicz wyjaśnia, że od „łat, łatania” mostu, który był często naprawiany i odbudowywany. Inna uczestniczka wycieczki słyszała, że od prześmiewczego określenia pewnej zarozumiałej, udającej uczoną osoby; w domu sprawdzam, że według „Obrazu historyczno-statystycznego miasta Poznania w dawniejszych czasach” Józefa Łukaszewicza nazwa pochodzi od nazwiska Marcina Łaciny, który miał w pobliżu łąki. Rzecz ciekawa, wymagająca gruntowniejszych badań.
Następnie przechodzimy koło kompleksu zabudowań Politechniki, skweru Leona i Aleksandra Janta-Połczyńskich (na wystawie tego ostatniego, zdolnego dziennikarza i reportera, byłem kiedyś w Bibliotece Raczyńskich) i schodzimy na Wartostradę.
To dla mnie najciekawsza część oprowadzania. Przewodnicy opowiadają nam o próbach zbliżenia Poznania do rzeki (podobnie jak w Warszawie i innych miastach, nie bardzo się to udaje 🙂 ), o centrum kultury KontenerART, o bazie rekreacyjnej, obejmującej też plaże miejskie; wreszcie możemy zobaczyć pierwszy „drogal” w Polsce. A cóż to takiego? Na wzór murali na ścianach budynków miasto zleciło namalowanie obrazów na asfalcie Wartostrady – są to dane o wielkości, powierzchni różnych obiektów Poznania, stanowiące razem swego rodzaju statystycznej panoramy miasta.
Trochę dalej dochodzimy do miejsca, w którym z głównego nurtu Warty oddziela się Cybina, a właściwie kanał ulgi, któremu nadano tę nazwę, opływający od wschodu Ostrów Tumski, potem przechodzimy przez mostek nad właściwą Cybiną, niewielkim strumieniem, odmierzającym krótką odległość z Jeziora Maltańskiego do Warty, i wchodzimy na główną ulicę: Wyszyńskiego. Ten odcinek, przez rondo Środka do romańskiego kościoła św. Jana Jerozolimskiego za Murami, znam już dobrze, podobnie jak historię zakonu maltańskiego, o który opowiadają nam przewodnicy.
To już koniec 2,5-godzinnej wycieczki. Z ronda Śródka wracam do Śremu.
10 kwietnia, poniedziałek – po powrocie z Poznania na Kulturze 2 obejrzałem „Pana Wołodyjowskiego”. Choć film jest bardzo znany i często powtarzany w telewizji, tylko raz go widziałem, w dzieciństwie. Powieść ma opinię najsłabszej części Trylogii, ale i ten ostatni tom robi wrażenie, zwłaszcza kiedy słucha się audiobooka czytanego przez Janusza Gajosa. Do dzisiaj pamiętam jego interpretację „Pana Włodyjowskiego”, którą w odcinkach nadawała Dwójka.
11 kwietnia, wtorek – okresowy serwis kasy fiskalnej. Zapłaciłem 295,20 zł, dwa lata temu,  2021 roku, było to 240 zł.
11 kwietnia, wtorek – odniosłem dzisiaj na regał bookcrossingu w Galerii Handlowej na ulicy 1 Maja około dziesięciu książek. W przyszłych dniach odniosę więcej, muszę wreszcie ograniczyć księgozbiór.
12 kwietnia, środa – na Kulturze 2 obejrzałem „Cwał”, podobno autobiograficzny film Zanussiego. Ta autobiograficzność jest chyba naciągana, ale film jest interesującym spojrzeniem na lata stalinowskie.
14 kwietnia, piątek – tłumaczenie ustne u stałego klienta. Głównym tematem rozmów jest Ukraina; mój niemiecki rozmówca bardzo się angażuje na rzecz pomocy walczącej Ukrainie, prywatnie i z własnej inicjatywy, nie z polecenia przełożonych.
14 kwietnia, piątek – na Kulturze 2 obejrzałem „Ran” Kurosawy. Pamiętam rozgłos, jaki zdobył film zaraz po premierze w 1985 roku; rozgłos ten sprawił, że i ja, jako działacz i decydujący o repertuarze Dyskusyjnego Klubu Filmowego „Odlewnik”, postanowiłem wtedy, chyba w 1989 roku, sprawdzić go do Śremu. Po prawie ćwierć wieku film niestety ogląda się inaczej, częściowo nie przetrwał próby czasu. Wciąż robią wrażenie sceny batalistyczne, ale razi nachalne moralizatorstwo Kurosawy, brak w tym finezji.
15 kwietnia, sobota – wyjazd do Poznania na finał XXV Ogólnopolskiego Konkursu Krasomówczego im. mecenas Joanny Agackiej-Indeckiej, który odbędzie się w Sali Lubrańskiego Collegium Minus UAM. Pogoda zła; kiedy wyjeżdżam o szóstej rano, jeszcze nie pada, ale w lesie między Sasinowem i Wiórkiem zaczyna padać deszcz, który nie ustanie aż do końca dnia. Na miejscu jestem przemoczony; w dodatku okazuje się, że niepotrzebnie się spieszyłem, ponieważ konkurs zapowiedziany na Facebooku na godz. 9 w rzeczywistości rozpocznie się o godz. 10; mogę więc tymczasem tylko przypomnieć sobie wnętrza Collegium Minus i Salę Lubrańskiego z wielkim obrazem Jana Matejki, w której ostatni raz byłem chyba w 2006 roku, na jubileuszu 25-lecia mojej Szkoły Tłumaczy. Wreszcie kilka minut po dziewiątej zaczyna się konkurs.
Nigdy dotychczas nie byłem na tym konkursie organizowanym przez Europejskie Stowarzyszenie Studentów Prawa ELSA Poland i nie spodziewałem się tak uroczystej oprawy. W 12-osobowym jury zasiadają m.in. prof. Paweł Wiliński (który organizował pierwszy konkurs w 1997 roku) i dr Michał Laskowski z Sądu Najwyższego, prokurator Katarzyna Kwiatkowska, prezes stowarzyszenia Lex Super Omnia, i obecnie chyba najbardziej medialny sędzia w Polsce – Igor Tuleya z Warszawy. Jak widać, opozycja górą, co nie dziwi w sceptycznym wobec PiS-u Poznaniu :-). Członkowie jury zabierają głos, życząc powodzenia startującym studentom, potem krótki koncert fortepianowy (ballada g-moll Fryderyka Chopina) i zaczynają się konkursowe zmagania.
W konkursie startuje 15 finalistów, studentów prawa, którzy zakwalifikowali się w eliminacjach okręgowych w ośrodkach w kraju, a istotą konkursu jest wygłoszenie mów przed sądem w fikcyjnych sprawach: karnych, cywilnych i administracyjnych; studenci, ubrani w togi, wygłaszają je charakterze prokuratorów, obrońców oskarżonych lub pełnomocników stron. I tak jesteśmy świadkami „procesów” złodzieja oskarżonego o próbę kradzieży obrazu Jacka Malczewskiego z willi bogatego kolekcjonera, zabójcy oskarżonego o morderstwo byłej partnerki, „procesów” o odszkodowanie, w których szkody poniosły pielęgniarka na skutek nieuwagi podczas rozbiórki ganku domu, a potem pacjentka szpitala na skutek błędów lekarskich.
Ogląda się to jak sceny z amerykańskiego filmu sądowego, chociaż realia są oczywiście polskie; w fikcyjnych procesach strony powołują się na rzeczywiście obowiązujące artykuły kodeksów i ustaw. Oglądam z przyjemnością i ja, chociaż w – prawdziwych, nie fikcyjnych – procesach uczestniczyłem dziesiątki razy, przeważnie w charakterze tłumacza, czasami świadka. Te rzeczywiste procesy wyglądają inaczej, prawnicy nie używają tak kwiecistego języka i nie przytaczają tylu łacińskich paremii prawniczych, ile słyszymy w Sali Lubrańskiego, ale jest to zrozumiale – w końcu jesteśmy na konkursie krasomówczym :-).
Niestety nie wiem, kto zwyciężył – po dwóch i pół godzinie zmagań ogłoszono przerwę kawową, a po przerwie już nie zostanę – spieszę się na wernisaż w Muzeum Śremskim, znowu w deszczu.
15 kwietnia, sobota – po powrocie z Poznania wernisaż rzeźby w Muzeum Śremskim: „Eva” prof. Wiesława Napierały i „Dystans” Izabeli Grudzińskiej. Frekwencja mizerna – początkowo jestem jedynym zwiedzającym, potem dochodzi jeszcze dwójka znajomych, Piotr i Irena, ale dziennikarzy lokalnych mediów i tak jest więcej niż nas. Sytuację ratuje burmistrz Lewandowski, przyprowadzając delegację z francuskiego miasta partnerskiego, która własne odwiedziła Śrem.
Z prof. Napierałą rozmawiam o jego rzeźbach sów (sowa kojarzy mi się z Ateną, nawet z Ofelią – „sowa, córka piekarza”, ale skąd skojarzenie z Ewą?); z Izabelą Grudzińską rozmawiamy też o Kujawach (rzeźbiarka pochodzi z Izbicy Kujawskiej), o zabytkowej zabudowie ulicy Mickiewicza w Śremie, o moich wycieczkach rowerowych.
– Ja pana widziałam, tylko nie pamiętam gdzie…
Już kilkakrotne słyszałem to zdanie w rozmowach z obcymi ludźmi; moja aktywność sprawia, że rzeczywiście dużo ludzi mnie kojarzy.
16 kwietnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o jedną czwartą wyższa w porównaniem ze stanem przed epidemią.
19 kwietnia, czwartek – tłumaczenie ustne u notariusza w Środzie Wlkp. Pani notariusz przeniosła swoja kancelarię z bloku do ładnego pałacyku; kancelarie notarialne coraz bardziej dbają o wystrój wnętrz. Tłumaczenie miało być na niemiecki, ale ze względu na jednego z klientów obecni poprosili mnie o tłumaczenie na angielski. Okazało się też, że jeden z obecnych ma brata w Śremie, również mojego klienta. Świat biznesu jest mały…
20 kwietnia, piątek – po wyczerpującym wczorajszym dniu, połączonym z wyjazdem do Środy, znowu nie mogłem spać. Położyłem się wczoraj o 20, obudziłem około północy. O pierwszej wstałem i znowu zacząłem pracę, tłumaczenia skończyłem dopiero po 17.
20 kwietnia, piątek – po raz pierwszy od dłuższego czasu obiad dnia w Namaja Bistro. Cena za flaczki i szare kluski z kapustą: 27 zł.
20 kwietnia, piątek – z ciekawości postanowiłem wypróbować szał ostatnich tygodni: ChatPGT. Na pytania „Co wiesz o Śremie?” i „Co wiesz o Puławach?” bot odpowiedział zgodnie z przewidywaniami: mieszanką informacji prawdziwych i nieprawdziwych, w ładnym opakowaniu językowym. Zaskakująco dobrze poradził sobie natomiast z poleceniem przetłumaczenia na niemiecki krótkiego tekstu. Może będę go wykorzystywał w mojej pracy.
20 kwietnia, piątek – wykład Uniwersytetu Ludzi Ciekawych Świata w bibliotece w Śremie, na którym Jacek Borowski opowiadał o swoich podróżach motocyklem z owczarkiem belgijskim Diego (zamontował dla niego specjalną konstrukcję na motocyklu, w której może podróżować też pies). Pamiętam czasy, kiedy Jacek Borowski był celnikiem w śremskim urzędzie celnym; nie wiem, co teraz robi, ale chyba całkowicie zmienił ścieżkę zawodową. Wiem, że motocykle zawsze były jego pasją.
21 kwietnia, piątek – setna rocznica urodzin Gustawa Holoubka. Artykuły, programy radiowe i telewizyjne, wspomnienia… W Polskim Radiu wieczorem wywiad z synem aktora, Janem Holoubkiem. Syn opowiada o tym, jak, będąc dzieckiem, zdał sobie sprawę z tego, jak stary jest jego ojciec i jak pragnął, aby ten zmarł dopiero wtedy, kiedy on sam skończy 15 lat, bo wtedy będzie mógł już sobie radzić w życiu. Udało się, Gustaw Holoubek zmarł, kiedy syn miał 30 lat.
22 kwietnia, sobota – kolejny wyjazd na Poznański Festiwal Sztuki Komiksowej w Bibliotece Uniwersyteckiej na Ratajczaka. Pogoda dobra, coraz cieplej, w Poznaniu widzę nawet ludzi w podkoszulkach, chociaż ja jestem jeszcze w kurtce, czapce i rękawiczkach. Rower parkuję pod Akademią Muzyczną (z powodu remontów pod samą Biblioteką jest to niemożliwe), po czym pieszo kieruję się w stronę ulicy Ratajczaka.
Po godz. 10 w gmachu biblioteki już spory tłumek. Widok jak w poprzednich latach – mnóstwo stoisk z komiksami, książkami (ceny od kilkunastu do sto kilkudziesięciu złotych), gadżetami. Na jednym ze stoisk pisarz Bartłomiej Sztobryn, znajomy z festiwalu w Gostyniu, ucieszony poznaje mnie, zamieniamy kilka słów. Na festiwalu nie kupuję jednak niczego; później ustawię się tylko w długiej kolejce po darmowe komiksy, które zawsze są na nim oferowane – wezmę dwie polskie antologie („Babski zin – przypływy i odpływy” oraz nr 8 „Darmozina”) i jeden amerykański („Trese”). Jak zwykle przyjechałem na festiwal nie na zakupy, tylko aby wysłuchać wykładów i wziąć udział w spotkaniach
Prelekcje i spotkania się odbywają się w trzech salach. Najbardziej ciekawią mnie te zapowiedziane w sali nr 1 – „Strefie AKT-u” i tam kieruję się najpierw. Na krótko zaglądam też na spotkania w sali nr 2 („Blok Superhero”) i na spotkania z autorami w Czytelni Komiksów, pierwszy wybór okazuje się jednak najlepszy, powracam do sali nr 1.
AKT to skrót od Asocjacji Komiksu w Toruniu – stowarzyszenia twórców, o którym dotychczas nie słyszałem. Nie można ich nazwać amatorami, ponieważ publikują komiksy już od dość dawna; nie zajmują się tym jednak też zawodowo – wszyscy pracują gdzie indziej, rysowanie i publikowanie komiksów jest więc ich hobby.
Jako pierwszy o swojej twórczości opowiada Piotr Śmiechoslaw Wojciechowski, autor pełnych czarnego humoru albumów o postaci Grabarza, do których inspiracją, jak sam opowiada, były jego przeżycia w podtoruńskiej wiosce, gdzie mieszka. W jego oryginalnej kresce widać wpływy Rolanda Topora, z polskich twórców Janusza Christy i Tadeusza Baranowskiego. Jego komiksy, jak i pozostałych członków grupy (możemy je zobaczyć nie tylko na slajdach, lecz również planszach na korytarzu) podobają mi się, również dlatego, że są tak polskie, swojskie, inne od zachodniej produkcji, która dominuje na korytarzach Biblioteki. Karykaturalność świata w nich przedstawionego skłania mnie jednak do zadania pytań. Czy podtoruńska wieś, ziemia dobrzyńska, różni się od innych regionów Polski? A jak należy zapatrywać się na karykaturalne przedstawienie księży? Autor tego nie wie, nie zna innych wiejskich krajobrazów, tych przedstawień nie należy jednak brać zbyt serio. Przedstawienie księży nie wynika z niechęci do religii i zdaniem autora nie jest prześmiewcze; rysownik próbuje raczej przedstawić ich rolę społeczną w środowisku, w jakim się znaleźli, i radzenie sobie w nim.
Druga prezentacja to premiera albumu „Przerysowani – komiksowe opowieści o narkotykach”, w którym autorzy starają się zniechęcić młodzież do brania narkotyków. Mam ochotę zapytać, czy komiks, wraz z innymi elementami kultury popularnej, czasami nie przyczynia się też do rozwoju narkomanii, ale jakoś nie wypada :-), nie ma też czasu.
Dwa następne spotkania to panele dyskusyjne o ogólnej tematyce, w których twórcy opowiadają o swojej pracy, rozmawiają też z dziennikarzem Marcinem Łuczakiem.
Wreszcie na ostatnim spotkaniu, na którym jestem, o swojej twórczości opowiada kolejny członek AKT-u – karykaturzysta i autor komiksów Jarosław Jaro Wojtasiński. Chociaż działa w tej branży od 31 lat (zaczynał w 1992 roku od karykatur w „Gazecie Pomorskiej”, potem współpracował też z „Super Expressem” i tygodnikiem „Nie”) i ma bardzo duży dorobek, karykatury i komiksy (w tym kontynuacje komiksów innych autorów, np. „Binio Bill”) również pozostają czymś, co robi w wolnych chwilach. Na koniec zadaje pytanie:
– Wspominał pan tu o takich pismach jak „Szpilki” i „Karuzela”, kiedyś bardzo popularnych w Polsce. Od dawna zastanawia mnie jedna rzecz. Takie pisma satyryczne po wojnie istniały tylko w krajach komunistycznych, należał też do nich radziecki „Krokodił” i enerdowski „Eulenspiegel”. W Europie Zachodniej ich nie było, w każdym razie zostały zamknięte wcześniej. W Polsce „Szpilki” i „Karuzela” też padły niedługo po przełomie 1989 roku. Z czego to wynika?
– „Szpilki” i „Karuzela” były dla komunistycznej władzy wentylem bezpieczeństwa – odpowiada Jarosław Wojtasiński. – Obecnie próba utworzenia takiego czasopisma rozbiłaby się o pieniądze, trzeba by rezygnować z rysunków, tekstów na rzecz reklam…
Mam jeszcze pytanie, czy w dobie powolnego umierania prasy papierowej (od tego roku nie wychodzi już „Tygodnik Śremski”) autor widzi dla rysowników, karykaturzystów jakieś szanse kariery w Internecie, ale nie ma już czasu na odpowiedź, musimy kończyć. Jarosław Wojtasiński wspomina tylko o zagrożeniach, jakie niesie dla twórców sztuczna inteligencja.
Niesie, czy nie? To bardzo złożona kwestia, temat na odrębny panel dyskusyjny. Budynek Biblioteki Uniwersyteckiej opuszczam po prawie sześciu godzinach uczestnictwa w festiwalu.
22 kwietnia, sobota – po prawie sześciu godzinach uczestnictwa w Poznańskim Festiwalu Sztuki Komiksowej powrót pod budynek Akademii Muzycznej, gdzie zaparkowałem rower. Mam już zamiar wracać do Śremu, kiedy widzę ludzi podążających w kierunku Auli Nova. Tak, przypomniałem sobie – informacja na stronie uczelni głosiła, że dzisiaj o godz. 17 odbędzie się koncert z okazji jubileuszu 10-lecia Chóru Kameralnego Akademii Muzycznej. W ostatniej chwili postanawiam zostać i wziąć jeszcze w nim udział – chociaż będzie to oznaczało powrót do domu już po zmroku.
Nie byłem jeszcze na żadnym koncercie Chóru Kameralnego, niewiele więc o nim wiem. Teraz o historii i osiągnięciach założonego w październiku 2012 roku Marka Gandeckiego chóru mogę się dowiedzieć z obszernego (80-stronicowego) programu koncertu wyłożonego we foyer Auli Nova; przeglądam go w auli przed koncertem. Lista koncertów i osiągnięć chóru jest bardzo długa, chociaż jego członkami są studenci Akademii studiujący przeważnie inne kierunki, nie śpiew. Wreszcie kilka minut po 17 w półzaciemnionej auli chórzyści wychodzą na scenę, aby wykonać pierwszy utwór: „Stars” łotewskiego kompozytora Ēriksa Ešenvaldsa. Potem uroczyste powitanie przez prof. Mikołaja Rykowskiego, prorektora uczelni, przypomnienie historii chóru; na żywo łączymy się też z Yaroslavem Shemetem, dyrektorem artystycznym Filharmonii Śląskiej w Katowicach i dyrektorem muzycznym Opery Bałtyckiej w Gdańsku, który składa artystom gratulacje, potem rozpoczyna się właściwy koncert.
Słyszymy prawykonania czterech utworów poznańskich kompozytorów związanych z uczelnią, potem cztery utworów kompozytorów obcych. Najatrakcyjniejsza dla publiczności jest ostatnia część koncertu z aranżacjami piosenek do słów Wojciecha Młynarskiego: „Ballada o strażaku z opery”, „W szkole wolności”, „Jeszcze w zielone gramy” i „Róbmy swoje”. Powszechnie znane są dwie ostatnie piosenki, bardzo dobre są jednak aranżacje wszystkich czterech, zwłaszcza pierwszej z grą aktorską i dwoma chórzystami wcielającymi się w postaci strażaka w operze i kompozytora Pucciniego. Potem znowu część oficjalna, podziękowania, kwiaty… Na finał jeszcze jedna, niezapowiedziana piosenka o konieczności zachowania pogody ducha, o której pisał już Kornel Makuszyński; koncert kończy się po 19. W domu będę wprawdzie przed 23, ale nie szkodzi; warto było zostać na koncercie.
23 kwietnia, niedziela – coraz cieplej. Dzisiaj po raz pierwszy wyszedłem z domu w swetrze.
23 kwietnia, niedziela – uroczystość upamiętnienia śremskich ofiar zbrodni katyńskiej przy pomniku w parku. Uroczystości rozpoczęły się od odśpiewania hymnu (odśpiewano wszystkie cztery zwrotki, wszyscy znali tekst, jeszcze kilka lat temu byłby z tym problem), apel poległych, sala honorowa, złożenie kwiatów… Dawno już nie uczestniczyłem w obchodach tej rocznicy.
23 kwietnia, niedziela – w rozmowie telefonicznej K. wspomniał miedzy innymi o wciąż nierozwiązanym problemie z jego piwnicą, o którym opowiadał mi już wcześniej. Jakiś czas temu użyczył ją sąsiadom, a ci tymczasem zmienili kłódkę i zaczęli ją traktować jak swoją.
– Powinieneś stanowczo zażądać zwrotu.
– Nie chcę sobie psuć stosunków z sąsiadami.
– Ale te stosunki już są popsute. A jeśli rozmowa nie da skutku, należy powiadomić właściwe organy. Przecież to przywłaszczenie.
Niestety K. brakuje asertywności…
23 kwietnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Tydzień bardzo pracowity, liczba tłumaczeń aż o 80 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
24 kwietnia, poniedziałek – w mojej „Biedronce” na Kilińskiego usunięto plastykowe osłony oddzielające kasjerki od klientów, które zamontowano na początku pandemii.
26 kwietnia, środa – telefon of klientki, stale mieszkającej w Niemczech. Chce mi zlecić tłumaczenie i… chyba nie bardzo wie, jak się do mnie zwracać. „Panie mecenasie, czy może pan…”. Potem zwraca się po nazwisku: „panie Matrasie…”. Pewnie już długo mieszka za tą granicą. 🙂
28 kwietnia, piątek – na Kulturze 2 obejrzałem „Portret podwójny”, właściwie usiłowałem obejrzeć, bo co chwila przychodzili albo dzwonili klienci. Szkoda, bo niezwykła forma filmu, zrealizowanego w konwencji „video-art” zafrapowała mnie, kiedyś będę musiał obejrzeć go w spokoju.
29 kwietnia, sobota – wyjazd do Szkoły Baletowej na ul. Gołębiej w Poznaniu na otwarcie zorganizowanej prze Narodowy Instytut Dziedzictwa wystawy „Tradycje od pokoleń. Niematerialne dziedzictwo kulturowe w Polsce” i towarzyszącą jej imprezę na dziedzińcu szkoły.
Byłem tylko kilka razy w budynku Szkoły Baletowej, w tym dwukrotnie na nocnych imprezach organizowanych przez Polski Teatr Tańca, który dawniej miał w szkole swoją siedzibę (pierwszej z nich, zorganizowanej w nocy z 14 na 15 czerwca 2008 r., nie zapomnę do końca życia, była dla mnie wielkim przeżyciem artystycznym); dość dobrze znam jednak jego historię – budynek, kiedyś siedziba kolegium jezuickiego, był pierwszą siedzibą Gimnazjum św. Marii Magdaleny, do wybudowania w XIX wieku nowego gmachu w Garbarach – i klimatyczną barokową architekturę, niezwykłą atmosferę dziedzińca szkoły, na którym odbywają się imprezy kulturalne.
Wyjazd przed godz. 11. Pogoda zła, od Rogalina pada deszcz, który wprawdzie ustaje w Poznaniu, niebo jest jednak zachmurzone, od czasu do czas lekko kropi. Na Gołębiej jestem 20 minut przed rozpoczęciem imprezy, mogę skorzystać z poczęstunku (kawa i ciastka) po podróży; przeglądam też wydawnictwa wyłożone przez Narodowy Instytut Dziedzictwa, w tym przepięknie wydany album „100 pomników historii”, a w nim artykuły o Kórniku, Rogalinie, Lubiniu, Koszutach, Świętej Górze… Liczący 412 stron album dużego formatu otrzymuję za darmo; trudno będzie go tylko przewieść rowerem do Śremu w tym deszczu…
O godz. 14 rozpoczyna się wydarzenie – od części oficjalnej, powitań, przemówień, po których następują występy artystyczne. Zespoły dziecięce i dorosłych, tancerze i muzycy: dudziarze i skrzypkowie. Są oczywiście poznańskie bamberki w ozdobnych kornetach, imprezę zdominowały jednak zespoły z innych części Wielkopolski – z Biskupizny (co roku jestem w Krobi, przeważnie przejazdem w drodze do Wrocławia, ale jeszcze nigdy nie widziałem na żywo zespołu biskupiańskiego) i przede wszystkim z Bukówca Górnego: muzycy i dziecięcy zespół taneczny Nowe Lotko, pokazujący miejscowy folklor. To moje pierwsze spotkanie z  kulturą Bukówca, chociaż to niezbyt daleko od Śremu.
Po folklorze autentycznym czas na folklor stylizowany, czyli występy uczniów Szkoły Baletowej (tańczą też rodzice jednej z uczennic), taniec całkiem inny i – szczerze mówiąc – dla mnie bardziej atrakcyjny, co nie powinno dziwić nikogo, kto zna moje preferencje dla kultury wysokiej, nie popularnej.
Na koniec pamiątkowe zdjęcie wszystkich występujących na schodach szkoły, a my jesteśmy zaproszeni do jednej z sal na trzy prelekcje pod wspólnym tytułem „Zwyczaje i tradycje na Krajowej liście niematerialnego dziedzictwa kulturowego”, prowadzone przez pracowników Narodowego Instytutu Dziedzictwa. Katarzyna Sadowska-Mazur opowiada ogólnie o działalności Instytutu i ochronie niematerialnego dziedzictwa od uchwalenia konwencji UNESCO w 2003 r. (to również z okazji 20-lecia konwencji odbyła się dzisiejsza impreza), Tomasz Łuczak przedstawia wpisane listę przejawy dziedzictwa w Wielkopolsce, a Krzysztof Czartoryski w województwie lubuskim. O wielu z nich słyszałem: o tradycjach Biskupizny (koło mnie siedzą panie w biskupiańskich strojach, które dzisiaj tańczyły), o procesji zwierząt w Mikstacie, na którą wybieram się od dawna, ale jeszcze nie dotarłem, o sokolnictwie w Czempiniu, o innych, zwłaszcza tych na ziemi lubuskiej słyszę po raz pierwszy.
Zaplanowane początkowo na dwie godziny prelekcje trwają krótko, mniej niż godzinę; organizatorzy w ostatniej chwili zdecydowali się zmodyfikować program całej trzygodzinnej imprezy i więcej czasu  poświęcić na występy artystyczne. I chyba słusznie, wydarzenie zyskało w ten sposób na atrakcyjności.
O 17 powrót do Śremu, niestety znowu w deszczu.
30 kwietnia, niedziela – na Historii 2 obejrzałem „Królową”. Udało mi się zobaczyć połowę filmu 9 września na Kulturze 2, stacja nadała go wtedy w dniu śmierci Elżbiety II; teraz zobaczyłem go w całości. Wielka kreacja Helen Mirren.
30 kwietnia, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 15 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed pandemią.
I maja, poniedziałek – sprzątanie mieszkania. Kiedyś sprzątałem je co tydzień, teraz nawał zleceń i nieprzewidywalność ich terminów (często konieczność pracy w weekend) sprawia, że chwytam za ścierkę i odkurzacz rzadziej. Ku mojej radości podczas sprzątania znalazłem scyzoryk Victorinox, który zaginął mi kilka tygodni temu (myślałem, że go wyrzuciłem ze śmieciami). Szwajcarski scyzoryk ma dla mnie wartość sentymentalną, otrzymałem go w prezencie od klienta, kiedy jeszcze pracowałem w Odlewni, w 1989 roku.
1 maja, poniedziałek – zlot zabytkowych traktorów w Soplicowie. Organizatorzy mieli szczęście – piękna pogoda ściągnęła dużo ludzi do Cichowa; rejestracje samochodów z Kościana, Leszna, Śremu, Poznania i innych miast. Duża część zabytkowych ciągników przyjechała z Pleszewa. Do tego motocykliści, rowerzyści… Nie skusiłem się tylko na obiad w Gospodzie Stajnia – 15 zł za zupę + 50 zł za drugie danie to lekka przesada. Cóż, inflacja.
2 maja, wtorek – wymiana zdań z R. moim znajomym na Facebooku, któremu bardzo nie podobają się śremskie murale projektu Marka Maksimovicha; R. twierdzi, że takie prace mogłaby stworzyć też sztuczna inteligencja: „O co chodzi? Głupca Maksymowicza można zastąpić maszyną. Ale nie można zastąpić za pomocą maszyny Van Gogha, Rembrandta, Tołstoja. W twórczości prawdziwego artysty jest pewien „piąty element”, coś transcendentalnego, poza kontrolą społecznej i zwykłej maszyny”.
Mój komentarz: „Mnie śremskie murale podobają się. W Internecie dostępny jest zresztą nie tylko ten zamieszczony przez Pana, ale chyba wszystkie. Musimy rozróżniać między sztuką wysoką i popularną. Wystawa prac Marka Maksimovicha w Muzeum Narodowym w Poznaniu byłaby oczywiście nieporozumieniem; prace te należą do innej sfery sztuki, właśnie sztuki popularnej, a jako takie dobrze spełniają swoją rolę. Może warto przyjrzeć się im z bliska, „na żywo”? Polecam zwłaszcza murale na elewacji Szkoły Podstawowej im, Kawalerów Orderów Uśmiechu. Czy jest Pan pewien, ze sztuczna inteligencja nie stworzy już niedługo dzieła na miarę van Gogha i Rembrandta? Niedawno berliński fotografik dopuścił się prowokacji i zdobył pierwszą nagrodę w konkursie za prace stworzone właśnie przez SI. Dopiero po przyznaniu nagrody ujawnił prawdę.:
Odpowiedź R: „Tak, jestem pewien, że sieć neuronowa nigdy nie stworzy czegoś takiego jak Van Gogh. Ponieważ sieć neuronowa nigdy nie będzie miała ducha, emocji, sumienia. W przeciwnym razie musimy przyznać, że cała sztuka jest bezcelowa i bezużyteczna. A przypadek berlińskiego artysty mówi tylko, że cała sztuka współczesna (zarówno „wysoka” jak i „popularna”) spadła i nie jest warta wieczności.
Ejże, czyżby R. zapomniał, z jakim niezrozumieniem i lekceważeniem spotykał się van Gogh za życia? I jak wyśmiewano impresjonistów?
Nie odpowiadam jednak, szkoda słów. R. (zaprosił mnie kiedyś do grona znajomych i przyjąłem zaproszenie, chociaż właściwie go nie znam) w ogóle ma dość ekscentryczne poglądy – jako jedyny mój znajomy popiera rosyjską inwazję na Ukrainę i nazywa Ukraińców faszystami.
3 maja, środa – wyjazd do Zamku Książ na Festiwal Kwiatów i Sztuki. Nigdy nie interesowałem się bardzo kwiatami; z tego, co wiem, na zamku nie ma też obecnie żadnej wystawy czasowej poświęconej sztuce, chcę jednak znowu zobaczyć trzeci co do wielkości zamek w Polsce, w którym byłem ostatnio osiem lat temu. Co się w nim zmieniło przez ten czas?
Wyjazd rowerem do Czempinia, skąd o 7.24 odjeżdża pociąg z Poznania do Szklarskiej Poręby. Rower wyjątkowo zostawiam na stacji w Czempiniu; obawiam się, że w długi weekend pociąg będzie przepełniony i trudno będzie o miejsce. Obawy na szczęście nie sprawdzają się, miejsc jest dosyć. Już o dziesiątej jestem w Świebodzicach.
Chociaż Zamek Książ jest częścią Wałbrzycha, najdogodniejsze dojście do niego pieszo i dojazd rowerem prowadzi właśnie ze Świebodzic. Przypominam sobie miasto, które chociaż jest większe od Gostynia, nie jest nawet siedzibą powiatu (leży w powiecie świdnickim), rynek, kościół św. Mikołaja, mury obronne, po czym idę malowniczym czerwonym szlakiem, wzdłuż górskiej rzeczki Pełcznicy i potem, cały czas pod górę, wchodzę w lasy Książańskiego Parku Krajobrazowego. Pod zamkiem jestem po godzinie i 15 minutach marszu z dworca.
Ale dużo ludzi! – jeszcze nigdy nie widziałem tak wielu turystów w tym miejscu, chociaż nie ma jeszcze południa. Z festiwalu korzystają też handlowcy – dużo straganów z jedzeniem i pamiątkami, ja zabieram tylko kilka bezpłatnych map ze stoiska aglomeracji wałbrzyskiej; potem ustawiam się już w kolejce do kasy. Kolejka jest bardzo długa, posuwa się jednak dość szybko, wkrótce kupuję bilet za 65 zł (minibilet turystyczny na pociąg z Czempinia do Świebodzic i z powrotem kosztował mnie mniej – 46,40 zł) i przed godziną 12 mogę wejść do zamku.
Po ośmiu latach nieobecności wrażenia są bardzo dobre – wiele się zmieniło przez ten czas. Pamiętam Książ jeszcze z lat 90., kiedy zwiedzać można było praktycznie tylko salę Maksymiliana (największe, pełne przepychu pomieszczenie zamku). W 2015 roku było już lepiej, pomieszczenia na górnych kondygnacjach nie były jednak jeszcze zagospodarowane. Teraz wszystkie pokoje, które wtedy widziałem puste, są już urządzone – z zabytkowymi meblami, obrazami, wyposażeniem; widzimy pokoje sławnej księżnej Daisy, jej męża księcia Hansa Heinricha XV Hochberga. Pod względem wyposażenia zamek nie dorównuje drugiej rezydencji Hochbergów – tej w Pszczynie, nie dorównuje też „naszym” śremskim rezydencjom – w Kórniku i Rogalinie, z pewnością jest jednak jednym z cenniejszych zabytków w kraju, a pod względem architektonicznym jednym z najcenniejszych, sprawiających wielkie wrażenie swoją majestatyczną bryłą. Do tego dochodzą tajemnicze podziemia z czasów II wojny światowej, których jeszcze nie widziałem (będę je musiał odwiedzić podczas następnej wizyty w Książu) i całe otoczenie parku krajobrazowego, zachęcające do wędrówek, odkrywania nowych tras, obiektów, jak ruiny Starego Książa.
Jadąc do Książa, myślałem, że większość czasu spędzę na towarzyszących festiwalowi wykładach, zwiedzanie zamku zajęło mi jednak tak dużo czasu, że wysłuchałem tylko jednego z nich – o historii zamku, sięgającej czasów piastowskich, jego ogrodach i oczywiście o księżnej Daisy i jej zasługach dla Książa, pamiętanej zarówno w Książu jak i Pszczynie.
Zamek opuszczam o godz. 16, po czterech godzinach zwiedzania. Do Świebodzic schodzę tym razem czarnym szlakiem, przez Bramę Lwów. Powrotny pociąg do Poznania jest już przepełniony, postąpiłem więc słusznie, zostawiając rower w Czempiniu. W Śremie będę po godz. 22.
4 maja, czwartek – coraz cieplej. Dzisiaj po raz pierwszy w tym roku miałem przez cały dzień, również w nocy, otwarte okno w mieszkaniu.
5 maja, piątek – wizyta pracownika jednego z moich klientów, który odbierał tłumaczenie. Pytam o zdrowie szefa; wiem, że od dłuższego czasu poważnie niedomaga na zdrowiu; ma już 90 lat. „Stabilnie źle”, brzmi odpowiedź. W szpitalu za granicą już chcieli mu podawać tylko morfinę, ale żona uparła się, zabrała go stamtąd i szef żyje. Myślę o nim, o kondycji ludzkiej… Oby żył jak najdłużej.
6 maja, sobota – podsumowanie miesiąca. W kwietniu dochód z tłumaczeń był o 50 procent wyższy w porównaniu ze stanem przed epidemią.
6 maja, sobota – wstałem dzisiaj o 3.30 rano. Przez kilka godzin praca – konieczność dokończenia tłumaczenia dla śremskiej policji. Plany wyjazdu do Muzeum Okręgowego w Koninie na poświęcony Japonii piknik Hamani spełzły więc na niczym. Myślałem, że uda mi się pojechać przynajmniej do Poznania; niestety, już po szóstej, kiedy wychodziłem z „Biedronki”, zaczęło padać, coraz silniej.
Zamiast wycieczki przez kilka godzin oglądałem transmisję z koronacji Karola III na angielskojęzycznym kanale Deutsche Welle w Internecie. Pogodę londyńczycy mieli, jak my w Śremie – deszcz, deszcz… – ale ceremonia na długo pozostanie w mojej pamięci. Powolny chód zmęczonego Karola, nerwowe ruchy Camilli odgarniającej co chwila włosy, kiedy arcybiskup wkładał jej koronę na głowę. Przepych uroczystości, podniecenie tłumów… Zaciekawienie niezwykłą uroczystością mieszało się u mnie ze wzruszeniem.
A na pasku wiadomości DW informacja z wczoraj, o której dopiero teraz się dowiedziałem: „World Health Organization ends COVID-19 global health emergency”.
7 maja, niedziela – Ministerstwo Zdrowia ma ogłosić koniec stanu zagrożenia epidemicznego 30 czerwca.
7 maja, niedziela – wycieczka do Muzeum Przyrodniczego Wielkopolskiego Parku Narodowego w Jeziorach. Byłem w tym muzeum, kiedy jeszcze się mieściło w Puszczykowie; w Jeziorach, dawnej rezydencji Greisera nad Jeziorem Góreckim, też byłem, ale dawno, chyba kilkanaście lat temu. Muzeum niewielkie i dość staromodne, ale są też multimedia – nagrane głosy ptaków i innych zwierząt; poza tym wypchane ssaki i ptaki, żywe rybki w akwarium. Zwiedzałem muzeum prawie dwie godziny. O godz. 10 byłem pierwszym gościem, ale wcale nie jedynym, jak myślałem. Było też kilkoro innych zwiedzających. Po wyjściu z muzeum rozmawialiśmy o Greiserze, o Heinzu Reinefarthcie, który po wojnie został burmistrzem na wyspie Sylt. Wspomniałem im też o moim artykule o książce „Co u Pana słychać?” Kąkolewskiego, który napisałem kiedyś na Wikipedii.
7 maja, niedziela – po powrocie z Jezior wyjazd ze Śremskim Stowarzyszeniem Przyjaciół Teatru do Teatru Miejskiego w Lesznie na spektakl „List” Fredry. Spektakl okazał się lepszy niż sama sztuka, którą przeczytałem dzisiaj rano w Wikiźródłach; twórcy scenografii, kostiumów i oczywiście sami aktorzy pokazali się z dobrej strony, reżyser postanowił też ubarwić sztukę przez dodanie kilku sprośnych skojarzeń, nie bardzo jednak rozumiem, dlaczego wybrano tę w gruncie rzeczy mało śmieszną jednoaktówkę Fredry, który napisał szereg znakomitych komedii. Reżyserowi i dyrekcji teatru sugeruję w przyszłości sięgnąć po sprawdzone pozycje naszego komediopisarza, nie eksperymentować z nieznanymi.
7 maja, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń na poziomie sprzed epidemii.
9 maja, wtorek – bezsenna, spędzona na pracy noc z poniedziałku na wtorek. Najpierw zalew tłumaczeń w poniedziałek do długim weekendzie, bezskuteczna próba zaśnięcia, powrót do komputera, praca do 5 rano, dwie godziny poleżenia w łóżku i z powrotem do komputera: Bilans: 116 stron w dwa dni. Brr..
10 maja, środa – wizyta w oddziale mojego banku. Dość długo tu nie byłem, normalnie wszystko załatwiam online. Trochę się zmieniło przez ten czas. Kasjerki noszą żakiety i fulary – i znowu pojawiły się plastykowe szyby odgradzające je od klientów. Po co? Przecież pandemia ustępuje.
11 maja, czwartek – na Kulturze 2 obejrzałem „Karbalę”. Od dawna chciałem zobaczyć ten film, który dość często był emitowany na Kulturze 2 lub Historii 2, ale o zbyt późnych porach (pewnie ze względu na język, pełen „k…”, „p…”, ch…” 🙂 ). Dopiero teraz wyświetlili go o 20. Podobał mi się; prawdopodobnie jak w innych dziełach tego gatunku był mieszanką prawdy historycznej i fikcji.
Coś niedobrego dzieje się ostatnio z Kulturą 2 – znikają filmy zagraniczne, zastępują je filmy polskie, nie zawsze najwyższych lotów. Nie wiem, czy chodzi tu o prawa autorskie, czy przyczyna jest inna.
12 maja, piątek – coraz cieplej. Dzisiaj wyszedłem w samej koszuli.
12 maja, piątek – spotkanie z pisarką Olgą Rudnicką w śremskiej bibliotece. Znam ją od początku kariery pisarskiej; kiedy wydala swoją pierwszą książkę, napisałem o niej hasło w Wikipedii. Potem czytałem jeszcze tylko jedną powieść – „Diabli nadali”, chociaż napisała ich podobno aż 25 (podczas spotkania autorka przyznała, że sama już straciła rachubę). To konfekcja literacka pisana głównie z myślą o paniach; rozbawiło mnie na przykład ukazanie życia wielkiej korporacji w „Diabli nadali”, w której pracownicy wydają się spędzać czas na romansach i intrygach, ale z książki nie wynika nawet, czym ta korporacja się zajmuje, ale przecież i taka literatura jest potrzebna. 🙂 Po spotkaniu poszedłem do domu i zdążyłem jeszcze przynieść te dwie powieści z prośbą o autograf. Może w przyszłości sięgnę po kolejne.
12 maja, piątek – w mojej wieży zaprogramowałem Radio Warta z Wrześni, które odkryłem kilka dni temu. Przypomina mi działające ponad 20 lat temu w Śremie Radio Wielkopolska – mieszankę muzyki rozrywkowej i reklam plus wiadomości transmitowane z jakiejś innej stacji; bez większych ambicji.
13 maja, sobota – i znowu bezsenna noc spędzona na pracy, przez co zostałem w domu. Jeszcze przed południem musiałem skończyć tłumaczenia.
13 maja, sobota – wizyta klienta.
– Ale ładnie u pana pachnie, lubię zapach starych książek, zapach staroci.
13 maja, sobota – wernisaż wystawy „Symulakry” Piotra Barłoga w Muzeum Śremskim. Miałem ochotę porozmawiać z artystą na temat wielkoformatowych grafik wykonanych techniką rastru, przetwarzających zabytki kultury antycznej, ale był zbyt oblężony przez innych zwiedzających (frekwencja, w przeciwieństwie do poprzedniego wernisażu, była całkiem dobra).
Dłuższe rozmowy z historykiem Sebastianem Ignasiakiem (na 770-lecie Śremu ma się ukazać kalendarium historii Śremu, jest też przygotowywana monografia parku miejskiego) i Zbigniewem Hoppe – o kulturze, wystawach, „Dzienniku 1954” Tyrmanda, który teraz czytam, o teatrze. „List” Fredy w leszczyńskim teatrze też mu się nie podobał.
14 maja, niedziela – jak w ubiegłym roku wyjazd na Poznańskie Forum Kognitywistyczne, organizowane przez Wydział Psychologii i Kognitywistyki UAM. Nie mogę być na całej dwudniowej konferencji, wysłucham tylko trzech wykładów, które mnie najbardziej interesują.
Po raz pierwszy wyjazd w swetrze, bez kurtki, czapki i rękawiczek, chociaż o 6.30 rano termometr na moim bloku pokazuje tylko 11 stopni, dopiero potem się ociepli. W Poznaniu nie jadę do centrum, tylko na rondzie Starołęka skręcam w Hetmańską, potem przez Reymonta i Przybyszewskiego na Szamarzewskiego, gdzie w urokliwym otoczeniu mieści się kampus Ogrody uniwersytetu. Na miejscu jestem po trzech godzinach jazdy. Przypominam sobie budynek, który po raz pierwszy odwiedziłem rok temu; jedna ze studentek dbających o stronę organizacyjną forum pamięta mnie nawet z poprzedniej konferencji, zamieniamy kilka słów; jeszcze tylko kubek kawy po podróży i mogę iść na wykłady.
Temat pierwszego wykładu plenarnego „Co mówi logika o istnieniu świata” prof. Doroty Leszczyńskiej-Jasion brzmi bardzo interesująco, niestety dla mnie, humanisty, wykład jest praktycznie niezrozumiały. Nigdy nie pociągała mnie logika, zwłaszcza ta w ujęciu formalnym, zbyt bardzo jest dla mnie oddalona od realnego życia.
O wiele ciekawsze jest druga prezentacja: „Charakterystyka pisma i języka chińskiego a metodologia badań nad mechanizmami rozpoznawania znaków – przegląd literatury” Łukasza Michała Szczęsnego z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Język chiński był kiedyś modny wśród polskich studentów, teraz ta moda przeniosła się bardziej na japoński i koreański; ciekawie jest jednak posłuchać o języku, który tak bardzo się różni od naszej indoeuropejskiej rodziny. Niestety z powodu przedłużenia prezentacji nie ma dużo czasu na dyskusję i nie mogę zapytać o kilka rzeczy, które mnie interesują
Kolejna prezentacja Marleny Moskal z Uniwersytetu Śląskiego i Natalii Supernak-Polnik z WSB w Dąbrowie Górniczej jest prowadzona w języku angielskim: „Do you speak algospeak? An introduction to the recent yet prominent phenomenon of Internet discourse from a cognitive linguistics perspective”. Pod tajemniczym tytułem kryje się zjawisko znane w istocie każdemu korzystającemu z mediów społecznościowych i nie tylko. Algospeak to zastępowanie pewnych słów mogących być uznane za kontrowersyjne innymi, w celu ominięcia cenzury i uniknięcia zablokowania przez administratorów lub boty. Mogą to być gwiazdki (jak „f*ck”), może być zastępowanie jednych wyrazów innymi o podobnym brzmieniu lub całkiem innymi, np. „unalive” zamiast „dead”. W dyskusji zwracam uwagę na powszechność algospeak również w języku polskim i pytam prelegentki, czy występują tu różnice z angielskim. Ich zdaniem w polskich mediach społecznościowych nie ma zastępowania całkiem innymi wyrazami (moim zdaniem nie jest to zgodne z prawdą, wystarczy wymienić słynnego „akwarelistę”), ale nie prowadziły takich badań. Rozmawiamy też o powszechności algospeak w realnym życiu, choćby często stosowanym „kurczę”.
Czas na przerwę kawową, która jest dla mnie okazją do rozmowy o języku chińskim z Łukaszem Szczęsnym. Słyszałem opinię, że chiński jest językiem bez gramatyki, nie ma w nim fleksji, czasów… Czy to prawda? Nie, tak nie jest, odpowiada Łukasz Szczęsny. Nie ma fleksji, ale są inne zjawiska gramatyczne, jak klasyfikatory. Pytam też o pismo japońskie, które, jak wiadomo, wzięło się z pisma chińskiego. Wiem, że japoński należy do innej rodziny językowej i jest całkiem inny od chińskiego, ale czy Japończycy są w stanie czytać chińskie pismo? Raczej nie, może poszczególne znaki, odpowiada Łukasz Szczęsny.
W programie konferencji widzę, że prezentacje po przerwie koncentrują się bardziej na aspektach biologicznych kognitywistyki, funkcjonowaniu mózgu, związkach neurologii z innymi dziedzinami. Te tematy interesują mnie już mniej, wracam więc już do Śremu.
14 maja, niedziela – Kaczyński ogłosił podniesienie 500+ na 800+. Oj, szybko się nie wydobędziemy z tej inflacji.
14 maja, niedziela – dzisiaj w Warszawie odbyła się promocja nowego tomu poezji Ewy Karbowskiej „2022 z zerem i trzema dwójkami”. Jak przy ostatniej książce autorka, dawna znajoma z warszawskiej germanistyki, oczywiście zapraszała mnie na promocję połączoną z koncertem na Gocławiu – i oczywiście znowu nie pojechałem.
Moja wiadomość na Messengerze: „Przepraszam, ale jednak nie mogę przyjechać do Warszawy na jutrzejszą promocję Twojej książki. Przyjazd oznaczałby konieczność poświęcenia też poniedziałku, dnia, w którym mam najwięcej tłumaczeń. W dodatku ten tydzień po długim weekendzie był bardzo pracowity – dwukrotnie nie spałem w nocy, tylko pracowałem. Również teraz, w sobotę, pracuję nad tłumaczeniami. Pozdrawiam i życzę Ci dużo dobrego”.
Odpowiedź Ewy: „Trudno, przykro, ale znając trochę Twoje priorytety liczyłam się z tym”.
Też żałuję, ale naprawdę nie mogłem poświęcić dwóch dni i jednej nocy, 350 km od Śremu, aby wziąć udział w jednym koncercie, nawet dawnej znajomej, z którą się nie widzieliśmy od 35 lat.
14 maja, niedziela – podsumowanie tygodnia – liczba tłumaczeń dwukrotnie wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią. Co za obłędny tydzień…
15 maja, poniedziałek – od dzisiaj promocja 50% na pizzę i makarony w „Tropicanie”. Krótsza od tych z wcześniejszych lat – promocja zawsze trwała dwa tygodnie, teraz tylko cztery dni, do piątku. Cena pizzy Farmerskiej – 15 zł plus 3 zł za opakowanie przy zamówieniu na wynos.
15 maja, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem „Dwa księżyce” według Marii Kuncewiczowej. Plejada gwiazd polskiego kina, ale film w gruncie rzeczy nieciekawy, to nie moje kino. Obejrzałem go tylko ze względu na obrazy Kazimierza Dolnego, miasteczka 14 km od Puław, w którym łączy mnie tak dużo wspomnień.
16 maja, wtorek – wracając z „Tropicany”, spotkałem dzisiaj A., dawną uczennicę, którą uczyłem angielskiego 30 lat temu. Nie poznałem jej w pierwszej chwili, dopiero kiedy zawołała „Część, Andrzej”, zatrzymałem się. Bardzo się zmieniła – i ma problemy ze zdrowiem. Nie pracuje, jest na rencie, ale skończyła psychologię, „aby czymś się zająć”.
17 maja, środa – wykład „Wysiedlenia Niemców z Wielkopolski po II wojnie światowej” prof. Stanisława Jankowiaka w Muzeum Śremskim. Prelegent opowiadał o wysiedleniach Niemców właściwie nie z Wielkopolski, tylko bardziej ogólnie, , chociaż Wielkopolska obejmuje też tzw. ziemie odzyskane – tereny na północ od Noteci a wtedy obejmowała tzw. Ziemię Lubuską, województwo zielonogórskie utworzono dopiero w 1950 roku. Frekwencja niezbyt duża, ale przyszli też moi znajomi historycy – Krzysztof Budzyń. Krzysztof Grzesiak, Sebastian Ignasiak,  wykład stał się okazją do ożywionej dyskusji, również przed salą po wykładzie.
18 maja, czwartek – odebrałem rower z naprawy. Intensywne użytkowanie spowodowało konieczność, jak co kilka lat, wymiany startych zębatek. Wymiana przedniej i tylnej zębatki, łańcucha, klocków hamulcowych plus zamontowanie dzwonka (wbrew przepisom przez dziewięć lat jeździłem bez dzwonka, na szczęście podczas żadnej kontroli policja nie zainteresowała się tym) kosztowała mnie 500 zł.
18 maja, czwartek – po dwóch latach przerwy zgłosiła się do mnie dawna klientka prowadząca autohandel. Tłumaczyłem im kiedyś dużo dokumentów samochodowych, potem współpraca nagle się urwała – widać znaleźli tańszego tłumacza. A teraz ten tłumacz pewnie podniósł ceny albo zniknął i wrócili do mnie. Ja cen nie podniosłem.
18 maja, czwartek – spotkanie „Śrem i jego mieszkańcy w życiu Pauli Wężyk (1888–1963)” w bibliotece w Śremie. Historyczka Danuta Płygawko i bibliotekarka Ewa Bąk w ubiegłym roku napisały biografię śremskiej poetki. Dzisiejsze spotkanie rzeczywiście było bardziej poświęcone Śremowi i jego mieszkańcom niż Pauli Wężykównie. I dobrze – było to bardziej interesujące niż wiersze dla dzieci kojarzące mi się z twórczością Stanisława Jachowicza.
19 maja, piątek – moje próby ograniczenia księgozbioru jakoś nie przynoszą rezultatów. Odniosłem ostatnio kilkadziesiąt książek na regał bookcrossingu w Galerii Handlowej, a dzisiaj i wczoraj znowu przytargałem z niego kilka nowych: dwa tomy „Targowiska próżności”, „Dzieci z Bullerbyn”, wspomnienia „Jeniec wojenny nr 355” Aleksandra Sałackiego, biografię Kazimierza Moczarskiego pióra Anny Machcewicz, „Dziecko zagubione w rzeczywistości” Alfreda i Françoise Brauner…
20 maja, sobota – wyjazd na Noc Muzeów do Poznania, pierwszą w Poznaniu, na której jestem od 2019 roku (potem nastała pandemia, a w 2022 roku byłem we Wrocławiu).
W Poznaniu jestem już po godz. 13, do rozpoczęcia Nocy Muzeów jeszcze kilka godzin, czas ten wykorzystuję więc najpierw na zwiedzenie wystawy w Bibliotece Raczyńskich: „Zwykli/niezwykli lekarze w getcie warszawskim”, poświęconej prof. Franciszkowi Raszei, patronowi poznańskiego szpitala, i mniej znanej lekarce dziecięcej Annie Braudel-Hellerowej. Na godz. 17 zaplanowano wykład związany z wystawą, nie zostanę jednak na nim, mam inne plany.
O godz. 15 pod dawną synagogą rozpoczyna się spacer poetycki w ramach imprezy Poznań Poetów, w której jeszcze nigdy nie uczestniczyłem. Oprowadzani przez Tomasza Dworka, wysłuchujemy wierszy deklamowanych m.in. przez Ryszarda Krynickiego i Romana Chojnackiego. Poeci nie tylko recytują wiersze, opowiadają też o swoim stosunku do Poznania, w którym, jak się okazuje, słynny założyciel wydawnictwa a5 chyba nie czuł się zbyt dobrze – po latach spędzonych w Poznaniu Ryszard Krynicki przeprowadził się do Krakowa. Na pytanie „dlaczego?” zadane przez Tomasz Dworka odpowiada, że jego rodzina wywodzi się z Galicji, był to więc powrót w strony rodzinne. Przypomina mi się Kazimiera Iłłakowiczówna, z której poznaniacy też byli dumni i darzyli wielką sympatią, a ona… – cóż, bez wzajemności. 🙂
Podczas spaceru mam też okazję zobaczyć niezwykłe podwórko przy ul Koziej, na którym odbędą się kolejne recytacje, z fotografiami dawnych mieszkańców w bramie i „schodami hiszpańskimi” (nazwa chyba ironiczna?), które poprowadzą nad dalej, w kierunku placu Wolności. Do Zamku Cesarskiego, który jest celem spaceru grupy, jednak nie dojdę, zbliża się godzina 17, rozstaję się z grupą i kieruję się w stronę ulicy Mostowej – jako pierwszą instytucję dzisiejszej Nocy Muzeów chcę odwiedzić Instytut Zachodni.
*
W Instytucie Zachodnim byłem już w 2019 roku; dzisiejszy program jest podobny do tamtego sprzed czterech lat – możliwość zwiedzenia odtworzonego gabinetu Krzysztofa Skubiszewskiego, czytelni i magazynu bibliotecznego i przede wszystkim wysłuchania dwóch wykładów.
Najpierw Małgorzata Bukiel przedstawia prezentację „Ziemie Odzyskane w obiektywie. Rezultaty ekspedycji naukowych Instytutu Zachodniego z lat 1946-1949” co jest okazją do rozmowy o niemieckości i polskości ziem zachodnich i północnych. W dyskusji o nazewnictwie tych ziem szczególnie interesuje mnie Lubuskie, które czasami odwiedzam i które w zasadzie jest sztucznym tworem – nazwę średniowiecznej kasztelanii, obszaru wokół Lubusza, obecnie Lebus w Niemczech, przeniesiono na całe województwo wykrojone z kawałków Śląska, Brandenburgii, Wielkopolski, Pomorza i Łużyc.
– Województwo zielonogórskie utworzono dopiero w 1950 roku – pytam – wcześniej te tereny należały do województwa poznańskiego. Czy to znaczy, że dopiero wtedy zaczęto stosować tę nazwę? Interesuje mnie też nazwa ziemia torzymska na jednej z przedstawionych na slajdzie map. Torzym jest obecnie niewielką miejscowością pomiędzy Świebodzinem i Słubicami. Czy w średniowieczu miał większe znaczenie?
– Nazwę Lubuskie wykreowano już w 1945 roku, tak określano zachodnią część Wielkopolski – odpowiada Małgorzata Bukiel. – Co do Torzymia, w historii była to kraina znana pod nazwą Land Sternberg.
Sternberg? Tak, słyszałem już tę nazwę, ale nie wiedziałem, że tak się po niemiecku nazywał Torzym.
Po wykładzie możemy zobaczyć wyłożony wybór wydawnictw i dokumentów związanych z Ziemiami Odzyskanymi, są też pamiętniki osadników, jeden nawet pisany wierszem.
Drugi przestawiany dzisiaj wykład to „Terror i propaganda. Poznań podczas okupacji niemieckiej. Wokół fotografii i dokumentów ze zbiorów Instytutu Zachodniego” Bogumiła Rudawskiego, też bardzo ciekawy – pełen zdjęć wykonywanych w Kraju Warty przez Niemców w celach propagandowych, znowu widzimy autentyczne dokumenty, w tym obwieszczenie o wykonaniu kary śmierci na trzech Polakach i aliancką ulotkę propagandową zrzuconą z samolotu.
*
Po wyjściu z Instytutu Zachodniego (naprzeciwko odbywa się też impreza w Muzeum Bambrów Poznańskich zaglądam tam tylko na chwilę) przejeżdżam jeszcze na Uniwersytet Artystyczny na wernisaż wystawy studentów uczelni pod tytułem „Let’s unite”. Wystawa  ciekawa; nie czuć, że są to prace dopiero studentów. Dużo video art i nowych mediów. Tematyka? Zgodna z moimi przewidywaniami, to jest gender, LGBT (w sali spaceruje też chłopak przebrany za dziewczynę, tylko dlaczego z zakrytą twarzą? 🙂 ), antyklerykalizm, wezwanie do tolerancji wobec innych; w tym środowisku trudno spodziewać się innego światopoglądu :-). Prace są jednak naprawdę interesujące, szkoda tylko, że w przyciemnionym pomieszczeniu ich opisy, wydrukowane małą czcionką, są trudno czytelne. Ponieważ przyjechałem rowerem, nie mogę też pić wina na wernisażu; widząc termosy i papierowe kubki na czerwonym stoliku, przy którym siedzi trójka studentów, pytam, czy też mogę skorzystać. Ależ oczywiście – zapraszają mnie.
Podczas miłej rozmowy okazuje się, że stolik i jego wyposażenie też są wystawianą pracą artystyczną, niestety nie wiem, o jakim przesłaniu, jej opis jest zbyt wysoko, w niedostępnym teraz miejscu. Rozmawiamy o ich studiach, video art, Centrum Sztuki WRO we Wrocławiu, Centrum Rysunku i Grafiki im. Tadeusza Kulisiewicza w Kaliszu. W pewnym momencie podchodzi do nas jedna z artystek, młoda dziewczyna; w swojej pracy, którą przed chwilą widziałem, na pudełkach zapałek umieściła ilustracje przedstawiające śmieciarzy, sprzedawczynie, zestresowanych pracowników…
– Czy pani jest z pokolenia Z? – zagajam rozmowę.
– Hm, chyba tak. Wiem, jakie są opinie na temat tego pokolenia…
– Zainteresowały mnie pani prace…
– Są wyrazem krytyki społecznej, krytyki tego, jak odnosimy się do ludzi wykonujących zawody, które uważamy za służebne. A przecież oni też są ważni, niezależne od wykształcenia. W mojej rodzinie jestem pierwszą osobą, która zdobyła wyższe wykształcenie.
– Ja też. Moi rodzice, już nieżyjący, byli zwykłymi pracownikami fizycznymi. Z lekceważeniem spotykam się też jednak w moim zawodzie, chociaż jestem tłumaczem przysięgłym. W ogóle w życiu bardzo trudno zrobić prawdziwą karierę, być niezależnym. Większość służy innym…
Życzę artystce wszystkiego dobrego, aby tę karierę jednak zrobiła i opuszczam już wernisaż. Zaglądam jeszcze do Galerii Nowa Scena UAP przy al. Marcinkowskiego, gdzie swoje prace wystawiają studenci z wymiany w ramach programu Erasmus, a także do Galerii VA, gdzie trwa właśnie drugi wernisaż: „Ślady, znaki, świadectwa” Danuty Słomczyńskiej, Marcina Kędzierskiego i Jana Billerta, którzy ukazują świat polskich obrzędów religijnych, wcale nie w sposób prześmiewczy, starając się zrozumieć odczucia ludzi podczas mszy, modlitwy…
Jest dopiero godz. 20 i poznańskie placówki oferują jeszcze mnóstwo atrakcji w ramach Nocy Muzeów, ale już na nich nie zostanę. Chcę wrócić jeszcze przed północą do Śremu.
21 maja, niedziela – coraz cieplej. Dzisiaj po raz pierwszy wyszedłem z domu w koszuli z krótkim rękawem.
21 maja, niedziela – koncert „Z chórem Moniuszko dookoła świata” w Muzeum Śremskim. Bardzo dużo ludzi, dużo znajomych. Po koncercie, jak z ostatnich imprez w muzeum i bibliotece, wracałem do domu z I.; rozmawialiśmy o historii, muzyce…
– I jak wrażenia? – zapytał.
– Cóż, chór amatorski na całkiem dobrym poziomie…
21 maja, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o jedną czwartą wyższa w porównaniu ze stanem przed pandemią.
22 maja, poniedziałek – coraz cieplej. Dzisiaj po raz pierwszy wyszedłem w krótkich spodniach.
22 maja, poniedziałek – na Kulturze 2 obejrzałem „Zaćmę”. Nie miałem go w planach na dzisiejszy wieczór, przypadkiem trafiłem na początek a ponieważ niewiele wiem o życiu Julii Brystigerowej, zatrzymałem się i obejrzałem do końca. Film średniej klasy, ale poszerzył moją wiedzę o tych czasach.
22 maja, poniedziałek – w mojej grupie tłumaczy na Facebooku otrzymałem odznakę najbardziej zasłużonego członka – za aktywność. 🙂
24 maja, środa – na platformie UAM na YouTube obejrzałem wykład „Alicja w labiryncie tłumaczeń” prof. Bogumiły Kaniewskiej, rektor uniwersytetu, która sama jest autorką jednego tłumaczeń. Nie wiedziałem, że powieść Lewisa Carrolla miała tyle przekładów na polski. Osobiście jestem wierny przekładowi Słomczyńskiego; oprócz niego czytałem tylko przekład Marianowicza, ale wbrew słowom uznania innych ten mniej mi się podobał.
Po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć nową rektor UAM. Niestety trochę brakuje jej charyzmy, której oczekiwalibyśmy od rektora jednego z najlepszych polskich uniwersytetów; nie wypada też, aby profesor polonistyki mówiła, że książka ukazała się w roku „dwutysięcznym dwudziestym”… 🙂
26 maja, piątek – Dzień Matki. Po pogrzebie matki w 2019 roku nie byłem ani razu na jej grobie, ani w ogóle w Puławach, opłacam tylko koszty opieki nad grobem, którą przejęła córka dawnej opiekunki (ta opiekowała się nim wcześniej, ale zmarła kilka miesięcy temu). Jak szybko nasza matka staje się dla nas mniej ważna. I jak wiele resentymentów z czasów dzieciństwa łączy się dla mnie do dzisiaj z jej postacią…
26 maja, piątek – przypadkowe spotkanie ze znajomym przed sklepem:
– Jak ja pana szanuję, panie Matras, za tę znajomość języków.
– Dziękuję. Polecam się.
– Moja matka czasami coś tłumaczy u pana. Jak ja pana szanuję. A jak zdrówko?
– Dziękuję, dobrze. Dużo pracy, ale jutro pojadę może na Dni Mosiny.
– Zawsze w biegu. Jak ja pana szanuję… Panie Matras, da mi pan 3 złote na cygaretki? O, tu sprzedają.
– Nie, ale mogę panu kupić.
– O, dziękuję… (szeptem) A co jeszcze mi pan kupi? Małe piwo może być?
– Nie, tylko cygaretki.
27 maja, sobota – wyjazd na Dni Mosiny. Chociaż Mosina leży tylko 25 km od Śremu, byłem tam wielokrotnie i mam tam też klientów, stosunkowo słabo znam to miasto, w każdym razie gorzej od Puszczykowa. Dni Mosiny mogą być okazją do nadrobienia tego.
Punkt pierwszy to spacer po Mosinie z przewodnikiem PTTK. O godz. 11 zbiera się na rynku niewielka grupa – mosinianie (w tym jedna regionalistka, która wydaje się dużo wiedzieć o mieście) i przyjezdni, w tym ja. Przewodnik dużo i ciekawe opowiada nam o mieście i jego zabytkach: dawnej szwalni, sanatorium Obrabad i „Kokotku” (domu jego założyciela dr. Carla Arlta), farbiarni i pralni „Barwa” (pamiętam, że zakład miał filię też w Śremie, oddawałem tam ubrania do czyszczenia), kinie „Wrzos”, synagodze – wszystkie zmieniły tymczasem swoje przeznaczenie i niszczeją (jak „Kokotek”) lub przeciwnie – zostały odnowione, jak „Barwa”, w której mieście się teraz „Biedronka”.
Zatrzymujemy się też przy pomnikach, w tym najsłynniejszym – eleganta z Mosiny. Najbardziej znane wytłumaczenie tego poznańskiego powiedzonka o kimś z prowincji, kto się  dziwacznie ubiera, które można znaleźć też w „Legendach poznańskich” Krzysztofa Kwaśniewskiego, jest dla mosinian bardzo złośliwe:
Pewien Niemiec będący onegdaj burmistrzem Poznania, gościł z wielkimi honorami, burmistrza Mosiny. Podjął go kolacją, przenocował, rano powitał wykwintnym śniadaniem. Przy śniadaniu, widząc, że burmistrz Mosiny ma niezadowoloną minę, gospodarz zapytał go o powód złego nastroju. Gość wyjaśnił, że źle spał, gdyż zgodnie z zasadami mosińskiej elegancji, należy przed położeniem się spać rozwiesić wokół łoża onuce, na specjalnie w tym celu powbijanych w belkę gwoździach. Ponieważ jego sypialnia nie była przygotowana wedle mosińskich zasad, czuł się źle i nie mógł spać. (cytat za ezoterycznypoznan.pl).
Pewnie dlatego nasz przewodnik przedstawia nam całkiem inną wersję jego etymologii. Według niego elegantami z Mosiny miano początkowo nazywać żołnierzy Stefana Czarnieckiego, którzy na leżach zimowych w Mosinie sprawili sobie nowe ubrania, o czym miał wspomnieć Pasek. Jak było naprawdę? W pamiętnikach Paska przy opisie wymarszu żołnierzy z Mosiny rzeczywiście są słowa „postroiwszy się ładnie” i opis tego eleganckiego stroju, słowa „elegant” jednak brak. Z drugiej strony anegdota o burmistrzu Mosiny jest oczywistym zmyśleniem; być może więc nie było żadnego konkretnego wydarzenia, które dało początek powiedzeniu, a o elegancie z Mosiny zaczęto mówić tak samo, jak warszawiacy mówią o kimś, że jest „z Grójca”, a krakowianie – „z Kłaju”.
Spacer ulicami Mosiny niestety przeciąga się, nie zdążę więc na drugi zaplanowany dzisiaj spacer, a właściwie przejażdżkę rowerową – ekologiczny spacer z wolontariatem Wielkopolskiego Parku Narodowego. Zamiast tego sam jadę na Glinianki, gdzie stoi też wieża widokowa. Słyszałem o tym miejscu wcześniej, ale jeszcze nigdy tu nie byłem. Wieża niestety jest zamknięta, ale jej otoczenie sprawia bardzo dobre wrażenie. Pagórki, leśne ścieżki, na których odbywają się właśnie zawodu disc golfa (trzeba uważać na latające dyski) i wreszcie same Glinianki – dawne wyrobisko zalane wodą, służące teraz jako kąpielisko.
*
Z Glinianek przejeżdżam do Mosińskiego Ośrodka Kultury, gdzie już niedługo zacznie się Festiwal Opowieści Podróżniczych PodróŻyj. Na festiwal trzeba się było wcześniej zapisać, ja oczywiście tego nie zrobiłem, organizatorzy mówią mi, że nie ma już miejsc, ale udaje mi się wejść – tam, gdzie wstęp jest wolny, zwykle dużo rezerwacji pozostaje niewykorzystanych, znajduję więc wolne miejsce.
Pierwsza prezentacja „Solo Jolo. A nie boisz się sama? Kobieta solo w podróży” Joanny Kozery jest dość ciekawa, ma jednak charakter ogólnych rad dla podróżujących samotnie kobiet; wolałbym relację z konkretnej podróży. Taką relacją jest drugą prezentacja „Pod prąd. Elektrycznym autem przez Afrykę” Arkadego Pawła Fiedlera (wnuka słynnego pisarza i podróżnika), który pięć lat temu przejechał elektrycznym nissanem całą Afrykę – od Kapsztadu do Maroka. Udało się, chociaż ograniczenia elektrycznego pojazdu (bateria, z którą na jednym ładowaniu można było przejechać niewiele ponad 200 km) i zła infrastruktura Afryki sprawiały, że podróżnik był głównie zaabsorbowany myślą, jak dojechać do następnego punktu ładowania, co sam przyznaje podczas prezentacji. Na zwiedzanie, poznawanie nowych ludzi czasu wtedy pozostaje niewiele. Podczas dyskusji jako pierwszy zadaję pytanie:
– Co sądzi pan ogólnie o przyszłości samochodów elektrycznych? Są opinie, że są one nieekonomiczne. Sam nie mam samochodu, poruszam się rowerem i kiedyś myślałem o kupnie roweru elektrycznego, ale ostatecznie zrezygnowałem – z powodu małego zasięgu i długich czasów ładowania.
– Samochody elektryczne są obecnie jedyną dziedziną motoryzacji, która się rozwija – odpowiada Arkady Paweł Fiedler – pozostałe doszły już do ściany. Przez te pięć lat dokonał się bardzo duży postęp. Obecne samochody elektryczne pokonują już trzy razy dłuższą trasę na jednym ładowaniu, a samo ładowanie może trwać nawet kilka minut.
Dziękuję, mimo wszystko nie planuję w najbliższej przyszłości kupna roweru elektrycznego.
*
Na kolejnych prezentacjach festiwalu nie zostanę, przenoszę się do Galerii Sztuki w Mosinie na promocję tomu poezji „Włoska mozaika” Igora Costanzo i Kamili Zioła.
W budynku dawnej synagogi (tylko raz tu byłem, dawno temu) jestem kilkanaście minut przed czasem. Publiczności nie ma dużo, dzisiejszy salon poetycki ma duża konkurencję w postaci innych imprez odbywających się w Mosinie, jest jednak Arkady Radosław Fiedler (ojciec Arkadego Pawła) z Puszczykowa, malarz Jacek Strzelecki, którego obrazy są właśnie wystawiane w Galerii, też inne osoby. To już druga wizyta Igora Costanzo w Polsce i Mosinie; dzisiaj przyjechał z córką, 12-letnią Carlottą.
Igor Costanzo i Kamila Zioła czytają swoje wiersze, we włoskim oryginale i polskim tłumaczeniu albo na odwrót, bo taki, polsko-włoski jest cały tomik. Do tego akompaniament muzyczny Romualda Andrzejewskiego, grającego na keyboardzie „Cztery pory roku”, temat Ennia Morricone z „Misji”, „My Way” Sinatry, mazurka Chopina… Spotkanie nie ogranicza się tylko do recytacji, Igor Costanzo opowiada o sobie i swoich wierszach, na początku spotkania otrzymuje też nagrodę Władysław za twórczość poetycką i translatorską. W związku z tą ostatnią podczas dyskusji zadaję pytanie o poetów, jakich tłumaczy; Igor Costanzo wymienia amerykańskiego poetę Polanskiego, poetę z Chin i poetów z Finlandii – jego matka była Finką.
Intryguje mnie też bardzo gorzki, ale ogólny wiersz o Włoszech, który mogliśmy usłyszeć na spotkaniu. Co dokładnie nie podoba mu się we Włoszech? Trzeba by tygodnia, aby to wymienić, słyszę w odpowiedzi, w każdym razie kocha swój kraj, nawet jeśli pewne rzeczy mu się nie podobają.
*
To nie koniec Dni Mosiny. Festiwal Opowieści Podróżniczych od godziny 20 przenosi się na Zielony Przylądek, niedawno zagospodarowane miejsce piknikowe nad Kanałem Mosińskim, gdzie już w plenerze ma się odbyć kolejna prezentacja, pokaz filmu, konkursy z nagrodami. Docieram nawet w to miejsce, na granicy Mosiny i Krosna; może być interesująco, ale perspektywa udziału w imprezie, która zakończy się pewnie około północy, i następnie powrót w nocy, przy spadającej temperaturze, nie jest zachęcająca. Decyduję się już wracać do Śremu.
28 maja, niedziela – przeczytałem dwie broszury, które przywiozłem z Nocy Muzeów w Instytucie Zachodnim: „75 lat Instytutu Zachodniego im. Zygmunta Wojciechowskiego w Poznaniu” i „O postrzeganiu przez Niemców polskiej historii. Trzy wywiady”. Może uda mi się w tym roku pojechać na Długą Noc Muzeów do Berlina i znowu zajrzeć do Niemieckiego Muzeum Historycznego. Ostatni raz byłem tam przed pandemią.
28 maja, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o jedną piątą wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
29 maja, poniedziałek – wracając po szóstej rano z „Biedronki”, zobaczyłem, jak bezdomny chowa kołdrę za kontenerem na śmieci. Ma tę kołdrę od kilku dni, ktoś ją wyrzucił w plastykowym pokrowcu, bezdomny wziął ją i co noc śpi teraz pod nią na śmietniku. Jakim skarbem musi być dla niego…
30 maja, wtorek – na Kulturze 2 obejrzałem „Wojaczka”. Średniej klasy film biograficzny przypomniał mi Henia, psychicznie chorego malarza ze Śremu, który zaczął jako zawodowy wojskowy a skończył tragicznie, śmiercią w pożarze piwnicy bloku, w której koczował jako bezdomny. Napisałem o nim kiedyś wspomnienie na blogu.
30 maja, wtorek – wielki pożar na ulicy Brzechwy, płonie szeregowiec składający się z czterech mieszkań. Straż pożarna ze Śremu, Kościana, ochotnicy z OSP, na miejscu też burmistrz i proboszcz… Czy to ktoś z moich znajomych?
31 maja, środa – idąc do sklepu, znalazłem na ulicy banknot dwustuzłotowy. W sklepie i jego okolicy wywiesiłem trzy ogłoszenia: „31 maja w Śremie znaleziono pewną kwotę pieniędzy. Osobę, która je zgubiła, proszę o kontakt. Tel. 519 527 204”, zamieściłem je też na profilu „Spotted: Śrem i powiat śremski”, może ktoś się zgłosi.
31 maja, czwartek – inflacja w maju spadła do 13,9%.
1 czerwca, czwartek – cena truskawek, które ktoś sprzedaje przed moim blokiem, spadła z 25 zł na 16 zł.
1 czerwca, czwartek – danie dnia w „Domowym zakątku” podrożało z 20 zł do 23 zł. A więc już nie oferują najtańszych obiadów w mieście.
1 czerwca, czwartek – na profilu koła PTTK Odlewni Żeliwa przeczytałem wieczorem informację, że zmarła Katarzyna Kośmider; przegrała kilkuletnią walkę z rakiem. Znalem Kasię i jej męża od początku mojej pracy w Odlewni, przyjechali do Śremu i zatrudnili się w zakładzie chyba w tym samym roku co ja (1987), oboje byli informatykami. Dużo spędzaliśmy razem czasu, kiedy jeszcze wszyscy mieszkaliśmy w hotelu pracowniczym na Przemysłowej, poznawaliśmy razem Śrem, Kórnik, Manieczki…
Pogrzeb będzie w sobotę we Wrocławiu na cmentarzu na Smętnej, niestety nie pojadę na niego.
3 i 4 czerwca, sobota, niedziela – wyjazd do Muzeum Arkadego Fiedlera w Puszczykowie na Puszczykowskie Spotkania Podróżnicze Orinoko nad Wartą, drugie, na których jestem, po raz pierwszy od siedmiu lat.
Trasa jak zwykle przez Rogalin i Rogalinek. W Czmońcu trafiam akurat na Dzień Dziecka na miejscowym placu zabaw; mogę napić się kawy, zjeść ciasto, porozmawiać z mieszkańcami; potem prosto do Puszczykowa, na imprezę, która rozpoczyna się o godz. 13. Jestem przed czasem, mogę więc rozejrzeć się, przypomnieć sobie zabudowania muzeum, porozmawiać z członkami rodziny Fiedlerów, wnukami, prawnukami. Samego Arkadego nie poznałem, pisarz zmarł w 1985 roku, jeszcze przed moim zamieszkaniem w Wielkopolsce.
Często jestem na festiwalach podróżniczych, ale to pierwszy festiwal, na którym będę od początku do końca; prezentacje i spotkania są ciekawe – chociaż bardzo różne – obejrzę więc je wszystkie, dzisiaj i jutro.
Najpierw Arkady Paweł Fiedler opowiada o swojej wyprawie „Maluchem do Ziemi Ognistej” (po powrocie z krańca Ameryki Południowej maluch na razie został w Urugwaju, podróżnik planuje już kolejną wyprawę po tym kontynencie). Następnie Marta Błaszczak przedstawia „Sri Lankę oczami malej blondyneczki”, a Mateusz Wrazidło z Górnego Śląska prezentuje „Ogrody zaginionego świata – w poszukiwaniu zaginionych skarbów”. Te „skarby” to… mięsożerne rośliny, na poszukiwanie których podróżnik wyruszył m.in. do Gujany. „Sahel. Mur nadziei” Bartka Sabeli ma charakter popularnonaukowego wykładu, opowiada o dezertyfikacji i budowie zielonego pasa mającego zagrodzić drogę przesuwającej się na południe Saharze, a kończąca dzień prezentacja „Miejsca tak brzydkie, że musisz je zobaczyć” Małgorzaty Szumskiej jest w zasadzie autoreklamą dawnej kopalni złota prowadzonej przez prelegentkę z rodziną w Złotym Stoku, ale przy okazji dowiadujemy się też o innych miejscach w pobliżu – Ząbkowicach, Srebrnej Górze, Ziębicach. Pamiętam te miejscowości z moich wypraw na Dolny Śląsk, byłem też we wspomnianej kopalni złota.
Drugi dzień festiwalu rozpoczyna się od spotkania „Co hrabia porabia – premiery książki o P.E. Strzeleckim” Łukasza Wierzbickiego. Autor, znany przede wszystkim jako popularyzator postaci Kazimierza Nowaka, napisał tym razem książkę o polskim podróżniku do Australii, nie, nie biografię, to zbiór fikcyjnych listów Strzeleckiego opowiadających o wyprawie na antypody. Spotkanie, jak i sama książka, jest adresowana do dzieci, z zabawami i grami. Następnie Krzysztof Krygier opowiada o „Maroku – wyprawie do krainy Berberów”, a Danuta Witkowska o „Kenii codziennej”.
W przedostatniej prezentacji Aga Wrzosek, którą poznałem na festiwalu w Mosinie, opowiada o swojej wyprawie do Iranu, dokąd pojechała 48-letnim volkswagenem T2 („ogórkiem”). „Kolory Iranu. Ogórkiem do kraju Persów” to opowieść głównie o spotkaniach z ludźmi, o Irańczykach, ich stosunku do teokratycznego państwa. Twierdzenie podróżniczki o rzekomym powszechnym oporze Irańczyków wobec opresyjnego państwa, o pragnieniu zmian budzi moje wątpliwości, czemu daję wyraz w dyskusji. Według Agi Wrzosek wybory w Iranie są kontrolowane przez władze, mogą w nich startować tylko kandydaci zaaprobowani przez reżym. Moim zdaniem sytuacja jest bardziej skomplikowana; opozycja w Iranie może działać legalnie, chociaż w ograniczonym zakresie, jest jednak zbyt słaba, aby naprawdę rzucić wyzwanie władzy.
O politykę zahaczy też ostatnia prezentacja „Uzbekistan – bliżej Polski niż myślisz” Marka Oliwiera Fiedlera i Stefanii Abbasovej. Po kilkunastominutowym filmie, który ukazuje Uzbekistan w słonecznych barwach i wygląda trochę jak zrealizowany na zlecenie uzbeckiego ministerstwa turystyki, możemy dowiedzieć się też o bardziej autentycznym Uzbekistanie, o kontrastach społecznych, o zwyczajach na wsi (Marek Oliwier i Stefania występują w tradycyjnych uzbeckich strojach) i wreszcie o miejscowej Polonii. W dyskusji pytam, czy Uzbekistan jest rzeczywiście krajem bez konfliktów narodowościowych. U północnego sąsiada, w Kazachstanie, jest bardzo duża mniejszość rosyjska, która w obecnej wojnie na Ukrainie popiera Putina i dąży nawet do przyłączenia części Kazachstanu do Rosji. A jak jest w Uzbekistanie? Stefania Abbasova, która pochodzi z Uzbekistanu, ale jest Rosjanką, przyznaje, że istnieje oddziaływanie tej proputinowskiej propagandy również w jej kraju; osobiście jest przeciwko wojnie. Nie drążę tego tematu, który jest chyba przykry dla mojej rozmówczyni. Sytuacja dawnych radzieckich republik w Azji Środkowej, lawirujących między Rosją i Chinami, jest rzeczywiście skomplikowana; miejmy nadzieję, że uda im się zachować niezależność między tymi dwiema potęgami.
I to już była ostatnia prezentacja festiwalu, który był zresztą bogatszy w wydarzenia – pokaz tańca indyjskiego, warsztaty tegoż tańca, warsztat fotograficzny, konkursy po prezentacjach. Na jednym z nich wygrałem numer magazynu „Kontynenty”, które też miały stoisko na festiwalu. To „Kontynenty” jeszcze się ukazują? Tak, ukazują się, w wysmakowanej szacie graficznej, wydają też książki podróżnicze wyłożone na stoisku; o nich i o czasopiśmie mam okazję porozmawiać z obecnym redaktorem naczelnym, Dariuszem Fedorem.
Tak więc do następnego spotkania w Puszczykowie.
4 czerwca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o jedną trzecią wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
5 czerwca, poniedziałek – „Domowy Zakątek” na Nadbrzeżnej skrócił godziny otwarcia. W poniedziałek zamknięte, od wtorku do niedzieli 12-18
5 czerwca, poniedziałek – telefon. Głos mężczyzny w średnim wieku:
– Ja w związku z tym ogłoszeniem. Zgubiłem 100 zł, koło Lidla.
– Nie, to nie ta kwota.
6 czerwca, wtorek – zapytanie od biura tłumaczeń, z którym okazjonalnie współpracuję  Biuro prosi o wycenę i termin tłumaczenia kilku stron. Odpowiadam: „Niestety nie tłumaczę sam tak długich tekstów. Musiałbym to zlecić któremuś z moich tłumaczy”.
Odpowiedź biura: „Panie Andrzeju, poproszę wycenę. Pana tłumacze są rzetelni”.
7 czerwca, środa – tłumaczenie przesłuchania na policji. To dziwne uczucie, kiedy tłumaczysz jedną osobę składającą zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez drugą osobę, a obydwie znasz od kilkunastu lat.
8 czerwca, czwartek, Boże Ciało – byłem na mszy o 7.30, na procesję nie poszedłem. Około południa odzywa się domofon: „Proszę otworzyć”. A któż to przychodzi w święto? Po chwili w drzwiach mężczyzna.
– Proszę o butelkę wody. Sąsiadka na procesji zasłabła.
– Ale nie mam, piję wodę z kranu…
Rzut oka do lodówki, jednak butelka znalazła się.
– Proszę.
– Dziękuję, jakoś się odwdzięczę.
9 czerwca, piątek – wczoraj opublikowałem na blogu sprawozdanie z imprezy w Puszczykowie. Link wysłałem też do Marka Oliwiera Fiedlera, z którym po jego prezentacji o Uzbekistanie rozmawialiśmy o „Trębaczu z Samarkandy” Ksawerego Pruszyńskiego. Zawsze mnie zastanawiało, czy Pruszyński opowiedział prawdziwą uzbecką legendę, czy też ją zmyślił. Dzisiaj dostałem odpowiedź. Marek Fiedler chyba nie znał opowiadania, obiecał mi, że kiedy będzie w Uzbekistanie jesienią lub zimą, sprawdzi to.
10 czerwca, sobota – wyjazd na V Ogólnopolską Konferencję Nauk Psychologicznych „Psychozjum” na Wydziale Psychologii i Kognitywistyki UAM. Wyjazd o szóstej rano; w Poznaniu na rondzie Starołęka jak zwykle skręcam w Hetmańską, potem Reymonta, Przybyszewskiego na Szamarzewskiego; na miejscu jestem krótko przed dziewiątą. Nie zarejestrowałem się wcześniej, ale nie mam problemów z wejściem, organizatorzy poznają mnie z Poznańskiego Forum Kognitywistycznego, na którym byłem już dwukrotnie.
Psychozjum, podobnie jak Forum, to konferencja studencka, ale połączona z wykładami naukowców i zawodowych psychologów. Jako pierwsza Monika Stachowiak-Andrysiak z Polskiego Towarzystwa Psychologicznego wygłasza wykład „W co grają ludzie. Zagrożenia i korzyści. Perspektywa psychoterapeutyczna”, poświęcony przede wszystkim grom video. W dyskusji po wykładzie pytam o ewentualny wpływ gier epatujących scenami przemocy na zachowania grających w realu – czy te sceny przemocy, zabijania rozładowują napięcie, czy też przeciwnie, potęgują je? Czy takie gry przyczyniają się na przykład do strzelanin w amerykańskich szkołach? Prelegentka nie widzi takiego związku, u osób, które grały w takie gry, zauważono jedynie większe zobojętnienie na przemoc w realnym życiu.
Grom, w tym RPG i grom video, poświęcona jest też cała pierwsza sesja konferencja, w której referaty wygłaszają już studenci. Nie mam w tej dziedzinie żadnego doświadczenia, nigdy nie grałem w gry, też jednak zabieram głos w dyskusji, np. po referacie Piotra Grajewskiego dotyczącym gaming disorder – to już oficjalna jednostka chorobowa wprowadzona do klasyfikacji ICD. Czy w Polsce zdarzają się przypadki śmierci na skutek posuniętego do skrajności nałogu gry? Nie, Piotr Grajewski o takim przypadku nie słyszał, występuje to natomiast w krajach azjatyckich.
O 12.30 rozpoczyna się godzinna przerwa obiadową, mogę skorzystać z darmowych przekąsek, bułek, słodyczy. Przerwę spędzam na leżaku w cieniu na trawie przed budynkiem Wydziału, w towarzystwie doktoranta i dwojga studentów psychologii z Poznania – okazja do miłej pogawędki; nie przeszkadza, że są trzy razy młodsi ode mnie.
Drugi dzisiejszy wykład, już po przerwie, to „Małe pytania w psychologii o szukaniu odpowiedzi na interesujące pytania na przykładzie predyktorów wyboru postaci w grach RPG” prof. Jarosława Piotrowskiego, do którego inspiracją, jak nam wyznaje, było nurtujące go od wieku nastoletniego pytanie: dlaczego tak dużo graczy RPG chce wcielać się w elfy? W dyskusji wyrażam przypuszczenie, że wynika to po prostu z atrakcyjności wizualnej elfów, które znamy choćby z „Władcy pierścieni”. Nawiasem mówiąc, czy lepszą formą nie byłoby „elfowie”? „Elfy” kojarzą mi się z duszkami z epoki wiktoriańskiej. Po tej ostatniej uwadze odzywają się komentarze, że elfy w mitologiach też są różne, czasami są złowrogimi stworami.
Druga sesja referatów dotyczy religii: przeżyć religijnych, mistycyzmu, związku między religijnością a podatnością na uleganie fałszywym informacjom, duchowością i depresyjnością. W dyskusji zwracam uwagę na takie kwestie jak: czy na ogół gorsze wykształcenie osób wierzących wpływa na tę podatność? Czy w skłonności do depresji ma znaczenie płeć?
Jedynie ostatni referat odbiega tematem od innych: „Postawy wobec wojny i pokoju oraz ich psychologiczne wyznaczniki”. W dyskusji zarzucam autorom niedostateczne zwrócenie uwagi na poglądy polityczne respondentów; moim zdaniem osoby o poglądach prawicowych częściej popierają wojnę niż głosujący na lewicę; prelegenci nie zgadzają się z tym. A zrobić z pojęciem wojny sprawiedliwej? Dla proputinowskich Rosjan atak na Ukrainę jest wojną sprawiedliwą; również Hitler usprawiedliwiał agresję na Polskę rzekomym atakiem na radiostację w Gliwicach. Jak odróżnić prawdę od fałszu? Prelegenci wskazują na jasne kryteria wojny sprawiedliwej, niestety moim zdaniem kryteria te są niewiele przydatne w gąszczu kłamstw, propagandy prowadzonej przez obie strony.
Na warsztatach „Gry replikacyjne” już nie zostanę zostanę, tak samo jak muszę zrezygnować z udziału w nieformalny grillu nad Wartą zaplanowanym na godz. 20. O 16.30 wracam do Śremu.
10 czerwca, sobota – wracając z Poznania, w Orkowie trafiłem akurat na festyn rodzinny. Dopiero się rozkręcał, ale już można było coś przekąsić: porcja bigosu za 8 zł, dwa razy mniej niż kosztowałby mnie tydzień temu w Puszczykowie. Na festynie spotkałbym może znajomych, ale nie zatrzymałem się na dłużej.
11 czerwca, niedziela – na płycie DVD obejrzałem, po raz trzeci w życiu, „Piknik pod Wiszącą Skałą”. Pamiętam wstrząs, jakiego doświadczyłem, oglądając film po raz pierwszy w latach 80., na ekranie czarno-białego telewizora. Historia zaginionych dziewcząt w masywie skalnym w Australii porażała swoją plastyczną urodą, aurą tajemnicy, ale dla mnie była też opowieścią o pragnieniu wolności, zniewoleniu konwenansami i dążeniu do wyzwolenia się z tego zniewolenia. W latach 80. tylko „Dawno temu w Ameryce” wywarł na mnie podobne wrażenie.
Ta pamięć sprawiła, że kiedy w latach 90. zobaczyłem film w repertuarze kina na poznańskich Winogradach, specjalnie pojechałem moim maluchem ze Śremu, aby go obejrzeć. Pojechałem i rozczarowałem się – film nie robił już takiego wrażenia.
A teraz, za trzecim razem? Było jeszcze inaczej. Wstrząsu nie było, „Piknik” pozostaje jednak dla mnie dziełem wybitnym; stał się też dziełem bardziej wielowymiarowym – wątek dziewczęcej (czy lesbijskiej?) miłości Sary do Mirandy, zapadające w pamięć symboliczne sceny (masyw skalny o ludzkich rysach, przekrojony tort walentynkowy w kształcie serca, wiązanie gorsetu i pozbywanie się go…)
11 czerwca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o pięć procent wyższa w porównaniu ze stanem przed epidemią.
13 czerwca, wtorek – telefon:
– Halo, tu Provident. Czy mogę prosić z panem Grzegorzem Ł…?
– Znowu państwo dzwonią. Już wyjaśniałem, że to pomyłka.
Ktoś, biorąc kredyt, podał fałszywy, czyli mój numer telefonu.
14 czerwca, środa – obchody 770-lecia założenia miasta w Muzeum Śremskim. Uroczystości rozpoczęły się o godz. 17. Przemówienia, wręczanie odznaczeń niezbyt mnie interesowało, poszedłem więc tylko na wykład o historii herbu Śremu, o którym sądziłem, że zacznie się o 18.30. Tymczasem wykład już trwał, zdążyłem tylko na drugą połowę. W wypełnionej sali widowiskowej wielka gala, garnitury, krawaty, trochę odstawałem w moim podkoszulku i dżinsach. O 18.30 odbył się wernisaż wystawy poświęconej grodom i gródkom w powiecie śremskim; niestety był tak duży harmider, że niewiele słyszałem. I wreszcie to, co najciekawsze – możliwość zobaczenia dawnych dokumentów, w tym oryginału aktu lokacyjnego z 1253 roku.
15 czerwca, czwartek – truskawki przed moim blokiem staniały do 12 zł.
15 czerwca, czwartek – śremskie media podały informację, że Publiczna Szkoła Podstawowa im. Kawalerów Orderu Uśmiechu na zakończenie tego roku rozdaje wszystkim uczniom świadectwa „z paskiem”. Mój komentarz na profilu „Tygodnia Ziemi Śremskiej”:
„Doceniam aktywność społeczną p. Jakuba Tylmana, ale czy to staranie się za wszelką cenę, aby szkoła była „przyjazna uczniom”, rzeczywiście daje dobre rezultaty? Może warto nie tylko wszystkich chwalić i nagradzać, ale postarać się, aby uczniowie osiągali też dobre wyniki?  W tegorocznym rankingu Szkoła im. Kawalerów Orderu Uśmiechu zajęła niestety ostatnie miejsce wśród podstawówek w Śremie.  Gorsza była tylko szkoła w Zbrudzewie”.
Komentarz wywołał burzę; przy czym oczywiście nie chodziło o ten „pasek”, tylko o wskazanie przeze mnie na ostatnie miejsce szkoły w rankingu sporządzonym na podstawie wyników egzaminów ośmioklasistów: „Aha, czyli liczą się tylko rankingi i poziom nauki w szkole. Cała reszta już nie ma znaczenia. Nie liczy się to, że jest to jedyna normalna szkoła, która stawia na coś więc niż tylko madro-głupie dzieci i ciśnienie na wysokie średnie…”, „A komu potrzebne te rankingi, bo na pewno nie dzieciom…”, „Wchodząc do tej szkoły aż chce się w niej przebywać…”
Narobiłem sobie dzisiaj chyba trochę wrogów, ale trudno, napisałem, co myślę.
15 czerwca, czwartek – tłumaczenie ustne u klienta. Akurat w momencie wyjazdu zaczęło mocno padać, tak że zawróciłem po kurtkę, ale i tak przemokłem, padało też w drodze powrotnej. Pogoda jakoś nie może się ustabilizować.
16 czerwca, piątek – Krzysztof Budzyń pochwalił się, że na konferencji naukowej w Lesznie, poświęconej Janowi Johnstonowi, spotkał mojego dawnego promotora z anglistyki.
– Pozdrowię go od ciebie. Ciekawe, czy cię pamięta.
17 czerwca, sobota – wyjazd na konferencję naukową na Wydziale Neofilologicznym UAM i Europejskie Dni Archeologii w Muzeum Archeologicznym w Poznaniu.
A miałem całkiem inne zamierzenia na ten dzień… Chciałem pojechać na festiwal Literackie Objezierze, ale kiedy w Poznaniu, jak to często robię, zajrzałem do budynku mojej dawnej uczelni przy al. Niepodległości i ujrzałem ogłoszenie o właśnie dzisiaj kończącej się międzynarodowej konferencji, w kilka minut zmieniłem plany.
Temat germanistycznej konferencji „Internationale Bildungskooperation im Bereich Deutsch als Fremdsprache, State of the Art & Perspektiven” brzmi interesująco. Czy mogę wziąć w niej udział? Dwie dziewczyny z obsługi przy wejściu nie są pewne, ale po spytaniu organizatorów odpowiedź  brzmi: tak, zapraszamy.
To dla mnie jakby powrót jednocześnie do lat 80. i 90. Do lat 80. ponieważ mogę wziąć w kilkugodzinnej konferencji naukowej prowadzonej po niemiecku; do lat 90., ponieważ konferencja odbywa się na VI piętrze budynku Collegium Novum, na którym studiowałem wtedy anglistykę. Anglistyka tymczasem przeniosła się do Collegium Święcickiego przy Grunwaldzkiej, pomieszczenia zajmuje teraz Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Tematy konferencji dotyczą międzynarodowej współpracy w zakresie nauczania języka niemieckiego. Prof. Mergenfel A. Vaz Ferreira z Rio de Janeiro i dr Paul Voerkel z Jeny opowiadają o wymianie naukowej pomiędzy Niemcami i Brazylią; w dyskusji pytam o potencjalne problemy, konflikty wynikające z różnic kulturowych. Katrine Fleckner Gravholt z Haderslev w Danii przedstawia wspólny projekt edukacyjny realizowany przez uczniów ze Szlezwiku-Holsztyna i południowej Jutlandii; mam ochotę zapytać o świadomość wśród uczniów trudnych niemiecko-duńskich relacji w przeszłości, niestety nie dochodzę do głosu w dyskusji. Prof. Agnieszka Błażek z UAM nawiązuje w swoim referacie m.in. do postaci Ludwika Zabrockiego; przypominam, że w budynku Collegium Novum wisi tablica mu poświęcona. Do tego możliwość porozmawiania podczas przerwy przy kawie i cieście z polskimi i zagranicznymi naukowcami, przypomnienie sobie dawnych pomieszczeń, które teraz wyglądają całkiem inaczej…
*
Po trzech godzinach spędzonych na konferencji przejazd z Collegium Novum do Muzeum Archeologicznego, gdzie odbywają się wydarzenia Europejskich Dni Archeologii. Najpierw o godz. 14 Szymon Zdziebłowski opowiada o „Czterech tajemnicach Wielkiej Piramidy”, czyli o piramidzie Cheopsa, jej budowie, badaniach, komorach, szybach wentylacyjnych wychodzących z komór. Szymon Zdziebłowski o piramidzie napisał też książę wydaną przez Wydawnictwo Poznańskie, którą możemy kupić wraz z innymi przed salą (nie wiedziałem, że poznańska oficyna wydaje też książki o historii starożytnej). Po wykładzie pada dużo pytań; sam pytam o to, czy do współczesności zachowały się jakieś piramidy, które nie zostały ograbione (nie zachowały się), o bezsens i nieracjonalność budowy tak ogromnych grobowców (autor przyznaje mi rację, ale wskazuje na nieracjonalność budowy też innych budowli sakralnych, choćby ogromnych katedr w średniowieczu). Już przed salą rozmawiamy o „Egipcjaninie Sinuhe” Miki Waltariego; chętnie poznałbym jego wrażenia,  jednak Szymon Zdziebłowski przyznaje, że kilkakrotnie próbował przeczytać powieść, ale bezskutecznie, jej staroświecki sposób narracji nie przemawiał do niego.
Drugi punkt programu w Muzeum Archeologicznym to oprowadzanie po wystawie „Mumia tajemniczej damy. Studia i perspektywy” przez Agnieszkę Mączyńską o godz. 16. Kim była tajemnicza dama? W 1826 roku do Królewskiego Uniwersytetu Warszawskiego trafił sarkofag z mumią ofiarowany przez Jana Wężyka-Rudzkiego. W latach 20. XX wieku odczytano hieroglify na sarkofagu informujące, że spoczywa w nim kapłan Hor-Djehuty; dopiero niedawno odkryto, że mumia w sarkofagu kryje w istocie szczątki kobiety. Kim była i jak znalazła się w sarkofagu? Tego nie wiemy, możemy się tylko domyślać, że Rudzki padł ofiarą oszustwa; ktoś włożył przypadkową mumię do sarkofagu, aby podbić cenę całości
Wystawa opowiada nie tylko o samej tajemniczej damie, lecz o całym procesie mumifikacji i zwyczajach z nim związanych; wystawiona jest też autentyczna mumia chłopca ze zbiorów obecnie remontowanego Muzeum Archidiecezjalnego we Wrocławiu; przewidziano nawet kącik zabaw dla dzieci, które mogą zabawić się w mumifikatorów…
Muzeum opuszczam o 17.30, czas na powrót do Śremu.
18 czerwca, niedziela – oprowadzanie po wystawie „Herby Śremu” w Muzeum Śremskim. Na wernisażu podczas obchodów 770-lecia był taki harmider, że niewiele słyszałem; teraz wreszcie w kameralnym gronie mogliśmy obejrzeć dokumenty, w tym akt lokacyjny z 1253 r., porozmawiać o nowo odkrytych grodziskach w powiecie.
18 czerwca, niedziela – skończyłem lekturę „Dziennika 1954” Leopolda Tyrmanda. Kiedyś próbowałem przeczytać jego „Złego”, ale odłożyłem po kilku stronach, sprawiał na mnie wrażenie peerelowskiego kryminału. „Dziennik 1954” jest całkiem inny, bardzo prawdziwie ukazuje życie codzienne i kulturę lat stalinowskich, chociaż oczywiście to też autokracja Tyrmanda.
18 czerwca, niedziela – podsumowanie tygodnia. W tygodniu po długim weekendzie liczba tłumaczeń o 80 procent wyższa w porównaniu ze stanem przed pandemią.
20 czerwca, wtorek – rocznica urodzin Magdaleny Abakanowicz. Kiedy tworzyła swoje rzeźby w Odlewni Żeliwa w Śremie, nie pracowałem już w tym zakładzie, ale słyszałem o jej wizytach i żeliwnych rzeźbach w lokalnych mediach i z opowiadań kolegów. Trzy rzeźby stojące obecnie przed Muzeum Śremskim i biurowcem Odlewni to z pewnością najcenniejsze obiekty sztuki w Śremie.
Kiedy o rocznicy wspomniałem na moim profilu na Facebooku, odezwał się mój znajomy, P.:
„Ad abakanów to zapewne Pan wie ale – jak głosi odlewniana legenda – trzeci śremski abakan jest trochę nielegalny… tudzież „poza oficjalnym obiegiem”. Bo że dwa zostają w Śremie to decyzja Pani Magdaleny, a trzeci…ponoć w trakcie prac jednej figurze odłamała się noga…. Decyzja M. Abakanowicz: „do pieca”.. jednak zaradni odlewnicy „myk, myk do magazynu”, nogę przyspawali … no i mamy trzy abakany w Śremie…”
Nie, nie słyszałem o tej historii.
21 czerwca, środa – rozprawa w sądzie w Śremie z udziałem świadka z Bangladeszu. Świadek mówił po angielsku z okropnym akcentem, na szczęście strony zaraz na początku rozprawy zawarły ugodę i nie musiałem tłumaczyć.
21 czerwca, środa – termometr na moim bloku pokazał dzisiaj ponad 31 °C.
22 czerwca, czwartek – wykład „Norymberga. Czerwone piwo w ciemnych piwnicach” Andrzeja Pasławskiego w ramach Uniwersytetu Ludzi Ciekawych Świata. Ciekawy, chociaż niewolny od błędów; prelegent zbyt mało uwagi poświęcił też postaci Wita Stwosza, który tworzył też w Norymberdze. Niestety nie było dyskusji po wykładzie.
Wykład przypomniał mi moje pięć miesięcy spędzone w Pappenheim w 1992 roku, byłem wtedy też w Norymberdze…
24 czerwca, sobota – wyjazd do Arcybiskupiego Seminarium Duchownego w Poznaniu na konferencję naukową „Współczesne wyzwania w pracy z dorosłymi”, zorganizowaną przez Wydział Teologiczny UAM. Jak zwykle z powodu pracy mogę wziąć udział tylko w drugim dniu dwudniowej konferencji; pierwszego dnia obradowali profesorowie, drugiego obradują doktoranci studiów teologicznych.
To moja pierwsza wizyta w budynku Arcybiskupiego Seminarium Duchownego na Ostrowie Tumskim; jestem trochę zdziwiony tym, jak łatwo dostać się do środka.
– Pan na konferencję? – pyta portier. – Schodami na trzecie piętro. Sala obok kaplicy.
Nikt mnie nie legitymuje i nie eskortuje, kiedy idę przez opustoszały budynek seminarium, odczytując tabliczki na drzwiach. We wskazanym pomieszczeniu jest już kilku księży.
– Czy mogę wziąć udział?
– Oczywiście, zapraszamy. Proszę usiąść z nami.
W gronie jedenastu osób jestem jedynym gościem. Poza tym w konferencji uczestniczą wygłaszający referaty księża i dwóch świeckich doktorantów, prodziekan Wydziału Teologicznego ks. dr Jacek Zjawin i prof. Remigiusz Ciesielski z Instytutu Kulturoznawstwa UAM, który wczoraj wygłaszał wykład.
Temat konferencji jest bardzo szeroki i taka też tematyka referatów, chociaż prawie wszystkie skupiają się na zagadnieniach praktycznych duszpasterstwa, tylko jeden jest z dziedziny teologii dogmatycznej. Po czterech dwudziestominutowych referatach krótka przerwa na kawę w refektarzu, następnie wracamy na trzecie piętro, aby wysłuchać kolejnych czterech referatów, wreszcie czas na dyskusję.
Ks. Damiana Kopra, który wygłosił referat o „Współczesnych cyfrowych wyzwaniach dla osób dorosłych w przekazywaniu wiary młodemu pokoleniu”, pytam o msze w Robloksie, czyli odprawianie wirtualnych mszy przez młodych internautów, które stało się ostatnio tak modne. Czy przyczyniają się one do rozpowszechniania wiary, czy przeciwnie – ośmieszają ją? Ks. Damian wymijająco odpowiada, że pełnią one pewną funkcję poznawczą, uświadamiając młodym ludziom znaczenie poszczególnych składników mszy, ale w zasadzie jest przeciw.
Ks. Maciej Jasiński, który przyjechał do Poznania z Uniwersytetu Świętego Krzyża w Rzymie, wygłosił dzisiaj referat o „ekphrasis” – pod tym tajemniczym pojęciem kryje się po prostu umiejętność opowiadania o sakralnych dzieł sztuki i wyjaśniania scen na nich przedstawionych. Skłania mnie to pytania o sztukę abstrakcyjną. Czy ona również może mieć swoje miejsce w Kościele, czy też możliwa jest w nim tylko sztuka przedstawieniowa?
– Współczesny Kościół nie odrzuca abstrakcji – odpowiada ks. Jasiński – abstrakcyjne elementy widzimy zresztą nawet w twórczości Fra Angelica.
Włącza się tu moderujący konferencję ks. Szymon Jakób, który wspomina o trwającej obecnie w Muzeum Archidiecezjalnym wystawie „Ikona i abstrakcja” Jerzego Nowosielskiego. Tak, wiem, jeszcze nie zdążyłem jej zobaczyć.
Mikołaj Wełnic z UAM przedstawił na konferencji jedyny referat o tematyce ściśle historycznej: „Duszpasterstwo dorosłych w archidiecezji poznańskiej w realiach PRL”. Skłania mnie to do pytania i refleksji:
– W Wielkopolsce Kościół katolicki wyszedł bez większego szwanku z 45 lat opresji komunistycznej – w przeciwieństwie do tzw. ziem odzyskanych, Dolnego Śląska, Lubuskiego, Pomorza Zachodniego, na których poziom religijności jest dzisiaj znacznie niższy. Czym jest to spowodowane?
Jak się spodziewałem, w odpowiedzi słyszę o wykorzenieniu, poczuciu tymczasowości mieszkańców tych ziem, którzy osiedli tam zaraz po wojnie i nie byli pewni, czy wkrótce nie będą musieli znowu ich opuścić. Ks. Michał Ostafiński wspomina swoją babcię z Sycowa, która do końca nie czuła się na swoim miejscu, wspominała strony rodzinne, również swoją dawną parafię i jej księży.
Po dyskusji przechodzimy do refektarza na obiad, po pewnym czasie dołącza do nas rektor seminarium ks. Jan Frąckowiak, który siada obok mnie. Obsługuje nas siostra zakonna; kiedy przychodzi czas deseru, pyta mnie:
– A ksiądz jaką życzy sobie kawę?
– Nie jestem księdzem, jestem tłumaczem.
Ksiądz rektor pyta, jakiego języka; rozmawiamy o mojej pracy, wycieczkach rowerowych, o ks. Adamie Kalbarczyku, który dawno temu był wikarym w mojej parafii na Jezioranach, a teraz jest profesorem w Seminarium, ogólnie o sytuacji Kościoła, który wydaje się przeżywać kryzys – spadająca liczba powołań., łączone seminaria. Ksiądz rektor opowiada o swojej niedawnej wizycie w Opolu, gdzie wielka kaplica tamtejszego seminarium z powodu remontu tymczasowo pełni funkcję katedry. Czy Kościół rzeczywiście przechodzi kryzys? Zdaniem księdza rektora kilkadziesiąt lat po wojnie były czasem bardzo bujnego rozwoju, nigdy wcześniej nie było tylu seminarium, tylu powołań kapłańskich, a teraz po prostu powracamy do tego, co było wcześniej, do normalności. Nie wiem, czy jest to dobre wyjaśnienie, ale nie należy się w tej chwili o to spierać.
Kiedy po spędzonych tu prawie pięciu godzinach wyjeżdżam moim rowerem z kompleksu seminarium, widzę szykującego się do odjazdu również księdza prodziekana – na parkingu przed budynkiem wsiada na swój motocykl.
24 czerwca, sobota – po konferencji w seminarium duchownym przejazd na festiwal „Animator” w kinie „Muza”. Nie oglądam żadnych filmów, o godz. 14 przysłuchuję się tylko panelowi dyskusyjnemu „Pułapki queercodingu”, którego tematem jest przedstawienie społeczności LGBT i queer w filmach animowanych, z udziałem historyczki sztuki Julii Stachury, artystki Tyny Tokars i graficzki Zuzy Kamińskiej. Moderowała Alicja Uwarow, czyli najbardziej znana drag queen w Poznaniu.
Pełna sala, dominacja dziewcząt, na prawo i lewo od mojego fotela dwie pary lesbijek przytulające się i trzymające się za ręce… Sam panel, dla innych może ciekawy, dla mnie niestety rozczarowujący, nie znalem żadnych z omawianych w nim filmów – z wyjątkiem Bolka i Lolka, z którego zmanipulowany rysunek (Bolek z dziewczęcą fryzurą i… biustem) pojawił się na okładce berlińskiego magazynu queer „Siegessäule” w 2008 roku, co było powodem pozwu sądowego twórców „Bolka i Loka” przeciwko „Siegessäule”.
24 czerwca, sobota – po sobocie spędzonej w Poznaniu wracam do Śremu po godz. 19, włączam komputer, a tu… pucz Prigożyna w Rosji. Dzwonię do K., ale ten też niewiele wie. Pucz się zresztą chyba nie udał, już się kończy.
24 czerwca, sobota – Spółdzielnia Mieszkaniowa podniosła czynsz za moje mieszkanie z 251,71 zł na 257,54 zł.
25 czerwca, niedziela – dzisiaj rano, po dziewiątej, wracając z „Galerii Handlowej” Społem, na trawniku niedaleko „Żabki” znalazłem smartfona. Pierwszy raz w życiu zdarzyła mi się taka sytuacja; po chwili wahania wziąłem go do domu – może uda się go uruchomić i zobaczyć, do kogo należy. Bezskutecznie, nie mam smartfona i nie potrafię się posługiwać takim telefonem. Po kilku minutach odniosłem go do „Żabki”, ten, kto go zgubił, może go tam szukać.
Pod koniec dnia, krótko przed 18, dzwonek domofonu. Dzwoni X, znajomy.
– Pan znalazł dzisiaj telefon, prawda?
– Tak.
– Proszę otworzyć, policja!
Otwieram, nadchodzi X.
– Widziałem z samochodu, jak podnosił pan telefon. Proszę o zwrot.
– Ala ja już go nie mam.
– Sprzedał pan?
– Nie, oddałem do „Żabki”. Proszę tam pójść, powinna być jeszcze otwarta
– Niech pan się jutro spodziewa wizyty dzielnicowego!
– A pan niech idzie do „Żabki” po telefon. I niech pan się wyśpi.
Gdybym wiedział, że to telefon X, pewnie bym nie podnosił. Znam X od dawna; niestety, znalem też jego już nieżyjącego ojca…
25 czerwca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o jedną trzecią wyższa w porównaniu ze stanem przed pandemią.
28 czerwca, środa – uczestnictwo w rozprawie w sądzie w Śremie, tym razem nie w charakterze tłumacza, lecz świadka. W styczniu 2021 roku tłumaczyłem ustnie u notariusza testament, w którym obcokrajowiec wydziedziczał swoje dzieci i cały majątek przepisał na żonę. Po kilku miesiącach zmarł. Teraz rodzina próbuje obalić testament, adwokaci stron pytają mnie o stan psychiczny spadkodawcy, o zachowanie przed notariuszem…. Notariusz zresztą też już nie żyje, sprawa trudna do rozstrzygnięcia.
29 czerwca, czwartek – promocja „Kalendarium Śremu” w bibliotece w Śremie, czyli ostatni akord obchodów 770-lecia miasta. Mnóstwo znajomych, dłuższa rozmowa również z Zofią Borowską-Olik, moją dawną dyrektorką z Odlewni Żeliwa (rozmawialiśmy głównie o jej rodzinnym Niesłabinie). W indeksie nazwisk „Kalendarium” znalazłem też swoje nazwisko, jako tłumacza albumu ze starymi fotografiami Śremu, jeszcze z lat 90.
30 czerwca, piątek – ostatni dzień stanu zagrożenia epidemicznego. Koniec pandemii.
1 lipca, sobota – wyjazd do Muzeów Powstańców Wielkopolskich w Lusowie na konferencję „Delimitacja i demarkacja granic Odrodzonej Rzeczpospolitej. Znaki graniczne na ziemiach polskich”.
Wyjazd o szóstej rano. W Lusowie byłem ostatnio rok temu, mimo to znowu mam problemy z trafieniem tam. Drogę przez Rogalin, Puszczykowo, Łęczycę do Komornik znam dobrze, potem zaczyna się labirynt dróg wokół wielkiego węzła autostrady A2 i dróg ekspresowych S5 i S11, w Dąbrówce gubię drogę i muszę się cofnąć, wreszcie o 9.30 jestem na miejscu.
Do konferencji jeszcze pół godziny, mogę przywitać się z już obecnymi kilkoma osobami, jak się okazuje, przeważnie z poznańskiego oddziału Stowarzyszenia Geodetów Polskich i Towarzystwa Pamięci Generała Józefa Dowbora Muśnickiego, współorganizatorów konferencji. Jestem outsiderem w tym gronie, reszta osób dobrze się zna, dowiaduję się, że jest to już dziewiąta edycja konferencji w Lusowie.
Krótko przed godziną dziesiątą przyjeżdża też Przemysław Terlecki, dyrektor Wielkopolskiego Muzeum Niepodległości; opowiada nam o swojej niedawnej wizycie w Lublinie – jest pod wrażeniem miasta, w którym czterdzieści lat temu spędziłem rok życia na studiach, jak też tamtejszego Muzeum Narodowego, którego kolekcja niedawno wzbogaciła się o zbiór obrazów Tamary Łempickiej.
Tytuł dzisiejszej konferencji jest trochę mylący i nie oddaje szerokiej tematyki poruszanych na niej zagadnień. Uczestnicy wspominają m.in. postać zmarłego niedawno architekta Aleksandra Grygorowicza oraz Anny Grajek, twórczyni i pierwszej kustosz muzeum w Lusowie. Najciekawsze jest dla mnie pierwsze wystąpienie dyr. Terleckiego o planach budowy nowej siedziby Muzeum Powstania Wielkopolskiego (otwarcie przewidziano na 27 grudnia 2026 roku, trzymam kciuki, aby się udało) i prezentacja fotografii z frontu północnego powstania wielkopolskiego z lata 1919 roku, czyli już po zakończeniu walk, kiedy zadaniem rozlokowanych tam oddziałów było utrzymanie spokoju do momentu wprowadzenia w życie postanowień traktatu wersalskiego, prowadzona przez Michała Krzyżaniaka, dyrektora muzeum. Poza tym możemy wysłuchać referatów o renesansowej twierdzy w Zbąszyniu, o skaucie Bronisławie Drwęckim, który został zamęczony krótko przed wybuchem powstania, i oczywiście, zgodnie z tytułem konferencji, o wytyczaniu granic, o znakach granicznych, które mają znaleźć się na liście UNESCO – dla geodetów organizujących konferencję to ważne inicjatywa.
Na zakończenie przechodzimy na cmentarz po drugiej stronie ulicy, gdzie zapalamy znicze na grobie Józefa Dowbora Muśnickiego, dowódcy powstania wielkopolskiego (w grobowcu są też pochowane jego żona oraz córki – Agnieszka, zamordowana w Palmirach, i Janina Lewandowska, która zginęła w Katyniu), i później na grobie Anny Grajek, która wraz z mężem doprowadziła do utworzenia muzeum.
Niewielki deszcz szybko ustaje, czeka mnie teraz powrót tą samą drogą.
1 lipca, sobota – w drodze powrotnej z muzeum w Lusowie nie jadę prosto do Śremu; w Zakrzewie skręcam w ulicę Niezłomnych, przy której widzę charakterystyczną tabliczkę z oznaczeniem miejsca pamięci narodowej. A więc to tu…
O zbrodniach niemieckich w Lasach Palędzko-Zakrzewskich podczas II wojny światowej usłyszałem szerzej dopiero rok temu, podczas IV Forum Pamięci Narodowej; opowiadała o nich była wójt Dopiewa. Zaczęły się już w 1939 roku; przywożono tu więźniów z  Fortu VII i innych miejsc, których rozstrzeliwano i grzebano. Dlaczego właśnie w tych lasach? Były stosunkowo blisko Poznania, a w okolicy od dawna mieszkało dużo Niemców, Zakrzewo nazywało się wtedy Sassenheim. Ponieważ pod koniec wojny ciała ekshumowano i spalono, trudno oszacować liczbę zamordowanych, Wikipedia podaje liczbę 6 do 8 tys., podczas Forum w Poznaniu i w muzeum w Lusowie słyszałem nawet o kilkunastu tysiącach, w każdym razie było ich na pewno więcej niż w Palmirach pod Warszawą.
W 1950 roku tak zeznawał o nich gestapowiec Heinrich Fink:
Około dwóch, trzech razy brałem udział w egzekucji Polaków w lesie majętności Sassenheim. Czynność moja polegała na dostarczeniu Polaków na miejsce egzekucji z Fortu VII. Osoby te przewoziłem samochodem, który zatrzymywał się w odległości około 80–100 metrów od miejsca egzekucji w zależności od warunków terenowych. Po zatrzymaniu samochodu dwóch urzędników Gestapo odprowadzało z niego po cztery osoby na miejsce egzekucji. Po odczytaniu wyroku, osoby te prowadzono do wykopu i tam rozstrzeliwano strzałem w tył głowy. W samym rozstrzeliwaniu ja udziału nie brałem, dostarczałem jedynie osoby mające być rozstrzelane samochodem na miejsce egzekucji. Na samochodzie każdorazowo znajdowało się po 20–25 osób.
[…] od końca października 1939 r. do początku stycznia 1940 r. skazani na śmierć Polacy rozstrzeliwani byli w lesie w miejscowości Sassenheim, który znajduje się 15-20 kilometrów od Poznania… Skazańców dowożono samochodami ciężarowymi. Po dwudziestu ludzi w każdym aucie. Wiązano ich po czterech. Transportowi towarzyszyło w drodze na miejsce egzekucji trzech funkcjonariuszy gestapo, jako ochrona-konwój. Konwojenci nie wchodzili w skład plutonu egzekucyjnego. Do tego celu angażowano innych gestapowców. W lesie Sassenheim doły kopano wcześniej. Skazani kładli się w nie ze związanymi ze sobą rękami, twarzą do ziemi i rozstrzeliwani byli strzałem w głowę. Po czym doły zasypywano, zrównywano i obsadzano drzewami, dobranymi do otoczenia leśnego.  Każdy transport składał się z dwóch do pięciu samochodów. Egzekucje odbywały się systematycznie od dwóch do trzech razy w tygodniu. W czasie od końca października 1939 r. do początku stycznia 1940 r. rozstrzelano w przybliżeniu 1000-1200 Polaków.
[…] osobiście sześć razy angażowany byłem do konwojowania skazańców z Fortu VII w Poznaniu do lasu Sassenheim. Na moich oczach rozstrzelano przynajmniej 500 Polaków. Sam nie strzelałem, ale znajdowałem się w ochronie pojazdów i miejsca egzekucji. […] Tak. Przynajmniej trzy razy. Z tego raz bardzo dokładnie. Stał w dole i z pistoletu rozstrzeliwał leżących w nim Polaków. Razem z nim zabijaniem zajmowało się jeszcze jeden może dwóch ludzi. Było to na przełomie listopada i grudnia 1939 r.
(Cytaty za stroną edukacja.ipn.gov.pl
Przez las prowadzi dość dobrze oznakowany szlak, który mogę pokonać też rowerem. Pierwsza to mogiła studentów, następna to mogiła siedmiu kwater, czyli mogiła główna, z siedmioma różnej wielkości grobami zbiorowymi, potem nieznana mogiła i mogiła księży. Nazwy „mogiła studentów” i mogiła księży” są oczywiście umowne i wynikają z tego, że znaleziono w nich elementy ubioru studentów i duchownych, zabijano i grzebano tam też inne osoby; nie jesteśmy już w stanie stwierdzić, jakie i ile ich było. Objeżdżam wszystkie te miejsca. Chociaż jest ciepło i słonecznie, las jest w zasadzie pusty, tylko raz mija mnie pieszy, raz dwóch rowerzystów. Po wyjeździe kieruję się już w stronę Komornik.
2 lipca, niedziela – spotkanie w sali Spółdzielni Mieszkaniowej ze skandalistą, byłym księdzem Jackiem Międlarem, podobno skrajnym nacjonalistą, poświęcone promocji jego książki „Sąsiedzi”, a w istocie historii stosunków polsko-ukraińskich. Ponad trzygodzinne spotkanie bardzo ciekawe; jak zwykle, byłem jedyny, który zgłaszał wątpliwości. Czy do rzezi na Wołyniu i  w innych regionach nie przyczyniła się błędna polityka państwa polskiego wobec Ukraińców, i to od XVI wieku – nieustanowienie Rzeczpospolitej Trojga Narodów, brak równouprawnienia kozaków i Rusinów z koroniarzami i Litwinami, burzenie cerkwi, osadnictwo wojskowe w II Rzeczypospolitej? Długa dyskusja, autor oczywiście nie zgadzał się ze mną.
2 lipca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o jedną trzecią wyższa w porównaniu ze stanem przed pandemią.
3 lipca, poniedziałek – problemy z komputerem. Od dłuższego czasu szybko ubywało pamięci w folderach poczty Thunderbird na dysku D. Usuwanie zbędnych plików nie pomagało, a dzisiaj dysk zapewnił się całkowicie i nie pomogło nawet usunięcie wielkiego pliku 7 GB. W południe oddałem komputer do mojego sklepu komputerowego, odebrałem go wieczorem, na szczęście nie było dużo klientów, chyba nie straciłem żadnych tłumaczeń. Właściciel poradził sobie z naprawą, przyczyną była podobno niemożność uporządkowania poczty.
– Są dwie opcje, aby się to nie powtarzało. Możemy dokupić drugi dysk 500 GB, nie są drogie, albo w ogóle nowy system – Windows 10; widzę, że cały czas pracuje pan na Windows 7.
– Też się zastanawiam nad kupnem drugiego dysku. Kupno nowej wersji Windowsa nie wchodzi w grę; oznaczałoby to konieczność wymiany innych starych programów, Office XP i innych z których wciąż korzystam, i które nie działałyby z nowym Windowsem. A mnie pozostało tylko pięć lat do emerytury.
4 lipca, wtorek – ponieważ, jak już tu zauważyłem, znikły wszystkie dobre filmy na Kulturze 2 i Historii 2, wróciłem do słuchania płyt z muzyką, których mam ponad dwa tysiące. Dzisiaj słuchałem Bartoka, Ravela, gruzińskiego chóru Rustavi.
4 lipca, wtorek – pierwszy od długiego czasu zakup na Allegro. Za 33,92 zł kupiłem pokrowiec na drukarkę chroniący przed kurzem (poprzedni mi się podarł). Przesyłka będzie szła aż z Chin, ciekawe, czy przyjdzie.
4 lipca, wtorek – podsumowanie miesiąca. Dochód z lipcu aż trzy czwarte wyższy w porównaniu ze stanem przed pandemią.
5 lipca, środa – znowu tłumaczenie ustne przesłuchania na policji, w tej samej sprawie co poprzednio, na szczęście krótkie, niewiele ponad godzinę.
8 lipca, sobota – wyjazd do Wrocławia na trzy wystawy w dwóch muzeach: w Pałacu Królewskim i Muzeum Etnograficznym.
Wyjazd do 4.20 rano. Jeszcze przed Rawiczem zrywa się południowy wiatr, słaby, ale przeszkadzający w jeździe. W dodatku robi się coraz goręcej, od Rawicza muszę włożyć czapeczkę chroniąca przed słońcem i co kilkanaście kilometrów smarować się kremem przeciwsłonecznym. Wyprawa trochę inna niż w ubiegłych latach, z dłuższymi przystankami  – w Żmigrodzie chcę sobie przypomnieć ruiny spalonego w 1945 roku pałacu (park i otoczenie pałacu wyglądają lepiej niż kilka lat temu) i kościół niedaleko rynku z kaplicą Hatzfeldtów. Dużo czasu spędzam w Prusicach – objeżdżam miasteczko, uliczki, na których jeszcze nie byłem, po około 20 latach znowu mogę też zobaczyć wspaniały nagrobek Melchiora von Hatzfeldta w miejscowym kościele – na nagrobku realistycznie przedstawiono sceny bitewne z wojny trzydziestoletniej, a także potopu szwedzkiego, w których brał udział właściciel Prusic i Żmigrodu. Na moście Uniwersyteckim we Wrocławiu jestem o 13.20, dokładnie po 9 godzinach jazdy. Stamtąd przez Rynek do Pałacu Królewskiego na ulicy Kazimierza Wielkiego.
*
Wystawa „Odizolowani 1963. Epidemia ospy we Wrocławiu” upamiętnia wydarzenia sprzed 60 lat, które do dzisiaj zachowały się pamięci mieszkańców miasta i nie tylko. Oficer Służby Bezpieczeństwa przywlókł wtedy z wizyty w Indiach tajemniczą chorobę; kiedy wreszcie zdiagnozowaną ospę prawdziwą, całe miasto objęto kwarantanną, utworzono izolatoria, wprowadzono masowe szczepienia. Wydarzenia te interesowały również mnie (nie tylko dlatego, że miały miejsce w roku mojego urodzenia); wspomnienie o nich na wystawie stałej poświęconej historii miasta w Pałacu Królewskim dawało mi nadzieję na szczegółowe przedstawienie na wystawie czasowej.
Niestety wystawa rozczarowuje  Wyeksponowano jedynie około 20 fotografii Mieczysława Dołęgi, fotoreportera „Gazety Robotniczej”, do tego podstawowe dane o przebiegu epidemii (o wiele więcej informacji można znaleźć w Wikipedii). Przy tak ważnym temacie i 60. rocznicy oczekiwałbym przynajmniej wycinków prasowych, wspomnień pacjentów i personelu medycznego, dokładniejszych informacji o przebiegu pandemii. Aż się prosiło o wykorzystanie też kilku dzieł literackich i filmowych, których fabuła opowiadała o epidemii, w tym filmu „Zaraza” Romana Załuskiego. Niestety szansa ta nie została wykorzystana. Na wystawie spędzam tylko 10 minut.
*
Przejazd do Muzeum Etnograficznego na Traugutta, gdzie zwiedzam dwie wystawy czasowe.
Wystawa „Intrygujące” gromadzi już wcześniej publikowane na stronie Muzeum teksty pracowników o wybranych przedmiotach z kolekcji, eksponowane wraz z tymi przedmiotami. Przedmioty pochodzą z bardzo różnych dziedzin rzemiosła, sztuki użytkowej, sztuki nieprofesjonalnej – te ostatnie są dla mnie najciekawsze, część widziałem już wcześniej, jak malowidło przedstawiające  historię II wojny światowej, pogrzeb myśliwego, którego na ostatni spoczynek odprowadzają… zwierzęta, obrazy górnośląskich artystów naiwnych czy obraz ukrzyżowanej kobiety – świętej Wilgefortis.
Po krótkim obejrzeniu wystawy „intrygujące” powracam na parter, gdzie o godz. 15 zaplanowano oprowadzanie przez kurator Elżbietę Berendt po wystawie „Nie zapomnisz. Pamięć, pamiątka, pamiętnik”. Będzie to oprowadzanie dla… jednego uczestnika, nikt inny nie jest zainteresowany (chociaż w muzeum jest kilkunastu zwiedzających), ale nie szkodzi; to nie pierwszy raz, kiedy jestem jedynym słuchaczem wykładu lub prezentacji.
Ogólny tytuł wystawy odzwierciedla bardzo szeroki zakres eksponatów. Pamięć jest esencją istnienia i działalności wszystkich muzeów; pamięć, pamiętanie, pamiątki są też ważną częścią prywatności, życia każdego człowieka.
Najciekawsze jest dla mnie pierwsze pomieszczenie, w którym zgromadzono wiele artefaktów dotyczących publicznej, tej oficjalnej sfery pamięci, jak XIX-wieczne kapsuły czasu z Kątów Wrocławskich, XVIII-wieczne „mauzoleum”, czyli drewniana piramida służąca do przechowywania znalezisk z podtrzebnickiego Masłowa, wraz z towarzyszącą jej księgą, chyba pierwszą monografią stanowiska archeologicznego na świecie, spisywane przez Niemców podwrocławskich wiosek, ilustrowana „kronika” dawnych obyczajów, wykonana przez artystę z Rzeszowszczyzny.
Drugie pomieszczenie jest obszerniejsze, ale już nie tak interesujące; być może dlatego, że jest poświęcone bardziej prywatnym pamiątkom – zdjęciom, bibelotom i innym. Poza tym czas już nas goni, o szesnastej muzeum jest zamykane i nie mam możliwości dokładniejszego obejrzenia tej drugiej części wystawy.
W przyszłym tygodniu Muzeum Narodowe we Wrocławiu świętuje jubileusz 75-lecia. Oczywiście nie będę na obchodach, ale na pewno jeszcze nie raz przyjadę tu na wystawy.
9 lipca, niedziela – podsumowanie tygodnia. Liczba tłumaczeń o 15 procent wyższa w porówaniu ze stanem przed pandemią.
* * *
I to już koniec dziennika, od dziewięciu dni stanu zagrożenia epidemicznego nie ma już w Polsce. Moje obawy, które tu wyraziłem 16 marca 2020 r. („czeka nas teraz kilka bardzo ciężkich miesięcy, kryzys w gospodarce, jakiego jeszcze nie widzieliśmy”) na szczęście się nie sprawdziły, pandemia trwała jednak o wiele dłużej, niż się spodziewaliśmy, do tego dołączyły się wojna, drożyzna, wszystkie niosły z sobą wiele zmian w życiu społecznym, gospodarczym. Czy posunięcia polskiego rządu były właściwe, czy lockdown był potrzebny? Osądzi to historia. Jak potoczy się dalej wojna na Ukrainie? Co nas czeka w gospodarce? Czas pokaże.
5 kwietnia, Poniedziałek Wielkanocny – wyjazd na mszę do kościoła pw. Podwyższenia Krzyża Świętego w Gogolewie. Byłem tam ostatnio 3 maja ubiegłego roku; dzisiaj, podobnie jak wtedy, zdecydowałem się pojechać do wioski nie szosą przez Książ Wielkopolski, tylko niebieskim szlakiem, jedynym szlakiem pieszym wychodzącym ze Śremu i biegnącym przez Łęg, Bystrzek, Sroczewo i Zaborowo do samego kościoła w Gogolewie. Prowadzący przeważnie gruntowymi drogami i wzdłuż nadwarciańskich wałów szlak średnio nadaje się do jazdy rowerem, udało mi się jednak pokonać wszystkie przeciwności w postaci zapiaszczonych dróg i porośniętych trawą wertepów pod wałami; po półtorej godziny jestem na miejscu.
Gogolewo, jedna z najbardziej izolowanych, a jednocześnie malowniczych wiosek w gminie Książ Wlkp., ma długą i ciekawą historię. Pierwsza wzmianka o wiosce pochodzi z 1149 roku. W 1390 roku zbudowano tu kościół pw. św. Jana Ewangelisty i św. Stanisława, który spalił się od uderzenia pioruna w 1777 roku. Wydarzenie to dało początek jednej z bardziej znanych legend ziemi śremskiej. Opowiada się, że po spaleniu kościoła mieszkańcy wioski znaleźli krzyż pływający w starorzeczu Warty. Proboszcz polecił umieścić krzyż na odświętnie ubranym wozie zaprzężonym w woły i wywieźć go do Śremu; dziekan dekanatu śremskiego nakazał z kolei ponownie położyć go na wodach Warty. Po kilku dniach mieszkańcy Gogolewa ponownie znaleźli ten sam krzyż unoszący się na wodach rzeki. Jak tam ponownie trafił? Gogolewo w stosunku do Śremu leży przecież w górę rzeki, krzyż musiał więc płynąć pod prąd. W każdym razie historia ta powtórzyła się podobno trzykrotnie, co wierni zrozumieli jak znak od Boga i na wzniesieniu przy zakolu Warty, gdzie zatrzymał się krzyż, w 1779 roku zbudowali nową świątynię – Podwyższenia Krzyża Świętego.
Drewniany kościół w Gogolewie jest jedną z ciekawszych świątyń w powiecie śremskim, jest też jedną z bardziej znanych, chociaż niewielu śremian było w jego wnętrzu. Msze w nim odbywają się tylko raz w tygodniu, w niedziele o godz. 9.30, w tygodniu kościół jest zamknięty. Kiedyś był kościołem filialnym parafii św. Antoniego w Książu, od kilku lat jest siedzibą osobnej parafii, ale tylko nominalnie, msze odprawia nadal proboszcz z Książa.
Kościół zachował czystość stylu barokowego. W ołtarzu głównym wyeksponowano legendarny krzyż, a na nim XVII-wieczny krucyfiks. Ciekawe są też dwa boczne ołtarze, a to dzięki zdobiącym je wartościowym malowidłom dużego formatu – to z lewej strony ukazuje Zwiastowanie, to z prawej wskrzeszenie Piotrowina przez św. Stanisława. Św. Stanisław Biskup, dawny patron kościoła, jest też przedstawiony w postaci rzeźby ustawionej z boku ołtarza głównego. Do tego XVIII-wieczna chrzcielnica, z tegoż wieku figura św. Jana Nepomucena, obie warte zobaczenia.
Wszystko to mam okazję obejrzeć – przyjechałem na pół godziny przed mszą. Kościół powoli się zapełnia, wreszcie o 9.30 rozpoczyna się nabożeństwo – niestety bez przestrzegania zasad anty-covidowych. Te 60-70 osób (według moich obliczeń), które zgromadziły się w świątyni, na pewno przekracza dozwolony limit, rok temu było ich mniej. Wierni nie przestrzegają też odległości 1,5 metra od siebie, a wielu przed mszą… podaje sobie dłonie na powitanie, co w Śremie byłoby nie do pomyślenia. Ten lekki stosunek do epidemii zauważył zresztą chyba i ksiądz proboszcz, skoro w ogłoszeniach na koniec mszy zaapelował o większe odległości między rodzinami, „abym nie dostał mandatu”. Rzeczywiście trzeba coś z tym zrobić, bo mandat jest tu wielce prawdopodobny.
*
Z Gogolewem łączy mnie pewne wspomnienie z lat 90. Pewnego dnia zadzwonił u mnie telefon.
– Dzień dobry! Pan Matras? Dzwonię z recepcji Hotelu Sportowego w Śremie. Mam tu dwóch panów z Niemiec, którzy chcieliby o coś zapytać.
Znajomość języków obcych w Śremie nie była wtedy powszechna, nie zdziwiłem się więc, że recepcjonista, nie mogąc się dogadać z gośćmi, odnalazł mój numer w książce telefonicznej i zadzwonił do mnie. Po chwili odezwał się w słuchawce głos po niemiecku.
– Guten Tag. Sprechen Sie Deutsch? Przyjechaliśmy tu z Niemiec w poszukiwaniu korzeni swojej rodziny. Wiemy tylko, że nasz dziadek, a później ojciec mieli gospodę w wiosce koło Śremu. Wioska nazywała się Luisenhorst, ale nie możemy jej odnaleźć. Czy mógłby pan nam pomóc?
Obecnie znalezienie odpowiedzi na to pytanie zajęłoby kilkanaście sekund, ale to były czasy przed Internetem. Na szczęście miałem w domu udostępniony mi przez Urząd Stanu Cywilnego, napisany na maszynie wykaz dawnych nazw miejscowości z czasów zaboru pruskiego i okupacji; po sprawdzeniu stwierdziłem, że chodzi o Gogolewo.
Niemcy nie znali okolicy; umówiliśmy się, że za dwa dni pojedziemy razem do Gogolewa, w którym sam zresztą byłem wcześniej tylko raz albo dwa razy.
Kiedy wyznaczonego dnia zjawiłem się w sali jadalnej Hotelu Sportowego, czekało na mnie dwóch starszych mężczyzn. Byli braćmi, oboje byli już na emeryturze, starszy, który prowadził rozmowę, był wcześniej lekarzem. Przywitaliśmy się, po krótkiej rozmowie wsiedliśmy do ich samochodu i pojechaliśmy w kierunku Książa i Gogolewa. Bracia mieli też z sobą kamerę.
– To nasza pierwsza wizyta tutaj – mówił lekarz. – Znaliśmy nazwę wioski, wiedzieliśmy, że leży nad Wartą koło Śremu, że jest tam kościół, ale nie wiedzieliśmy, dokładnie gdzie. Podobno rośnie tam też stary dąb…
W Gogolewie skierowaliśmy nasze kroki do kościoła. Był zamknięty, ale z pobliskiego dworku, wtedy jeszcze zaniedbanego i nieodremontowanego, wyszedł mężczyzna i zaoferował się, że otworzy nam kościół. Również ja z zaciekawieniem obejrzałem jego wnętrze, nigdy wcześniej nie byłem w środku.
– A gospoda? – zapytał lekarz. – Czy zachowała się też gospoda?
Nigdy nie słyszałem o gospodzie w Gogolewie, pomógł nam jednak mężczyzna, który otworzył kościół.
– Tak, mój ojciec opowiadał, że za jego czasów stała tu jeszcze gospoda, ale od dawna już jej nie ma. Tu, gdzie rośnie ta trawa.
Lekarz z zainteresowaniem zarejestrował trzymaną w dłoniach kamerą miejsce wskazane przez mężczyznę.
– Niedaleko kościoła. Tak było w wioskach, ludzie szli na mszę do kościoła, a po mszy do knajpy…
Spod kościoła poszliśmy nad Wartę, malowniczą, jak na całym odcinku w okolicach Śremu. Chodziliśmy po okolicy, lekarz wszystko rejestrował kamerą, komentując filmowane miejsca. Tylko dębu, zachowanego w pamięci rodziny, nie udało nam się odnaleźć. Pomyślałem o Polakach odwiedzających Kresy, wioski i miasta na Podolu, Wołyniu. Dla Niemców były to ich własne kresy, o których wciąż pamiętali, tak jak my pamiętamy o naszych. Historia okrutnie postąpiła z naszymi narodami, pozostała pamięć.
Nie spędziliśmy w Gogolewie dużo czasu, wioska przecież jest tak mała… Wkrótce siedzieliśmy znowu w samochodzie i jechaliśmy w stronę Śremu.
– Zastanawiam się tylko, gdzie był ten dąb, o którym opowiadał ojciec – powiedział brat lekarza.
– Ha, za 20 lat będziemy to wiedzieć – odpowiedział lekarz.
– Dlaczego? – brat zdawał się nie rozumieć.
– Kiedy się spotkamy, tam w górze – zaśmiał się lekarz.
Brat nie odpowiedział.
Od historii tej upłynęło ćwierć wieku. Dużo później odkryłem, że nazwa Luisenhorst na początku XX wieku odnosiła się do Gogolewka; samo Gogolewo w czasach zaboru pruskiego oficjalnie nosiło taką samą nazwę jak obecnie, ale w czasach okupacji zostało połączone z Gogolewkiem i rzeczywiście nazywało się Luisenhorst. Czy ojciec i dziadek braci opowiadali więc o Gogolewie, czy Gogolewku, o czasach zaboru pruskiego, czy o czasach okupacji? Chyba się już tego nie dowiem.
Nigdy potem nie spotkałem się z niemieckim rodzeństwem. Biorąc pod uwagę ich wiek wtedy, ponad dwadzieścia lat temu, można przyjąć, że już spotkali się ze swoim ojcem, dziadkiem, niemieckimi właścicielami gogolewskiej gospody, i że otrzymali już odpowiedź na wszystkie swoje pytania, tam w górze…
7 marca – wyjazd na Poznańskie Targi Książki i Targi Edukacyjne. Pogoda nie dopisała, trzy godziny jazdy w deszczu, na szczęście drobnym, aż tak bardzo nie przeszkadza. W Poznaniu jestem przed godziną 10.
To już drugi rok, w którym targi książki w Poznaniu odbywają się w nowej formule. Rok temu Poznańskie Spotkania Targowe – Książka dla Dzieci, Młodzieży i Rodziców i Poznańskie Targi Książki Naukowej i Popularnonaukowej połączyły się w jedną imprezę, odbywającą się razem z Targami Edukacyjnymi. Wyszło im to z pewnością na dobre – więcej wystawców, więcej imprez towarzyszących i więcej zwiedzających. Koronawirus widać niestraszny poznaniakom – już o godzinie 10 na targach duży ruch, później, około południa, tłumy jak za dawnych dobrych czasów. Obchodzę stoiska szkół, wyższych uczelni, wydawnictw, dość pobieżnie, nie analizuję szczegółowo oferty wydawniczej – jak zawsze na targach przyjechałem do Poznania przede wszystkim na imprezy im towarzyszące, czyli spotkania, konferencje. Wezmę udział w dwóch z nich w sali B na antresoli pawilonu nr 7 – oba są zorganizowane przez Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury.
Pierwsze spotkanie „Wielka literatura w małym języku” z udziałem tłumaczy Sebastiana Musielaka i Agnieszki Matkowskiej najpierw trochę rozczarowuje. Spodziewałem się całościowych i szerszych rozważań o problemach związanych z tłumaczeniem literatur małych narodów, tymczasem spotkanie początkowo wygląda na promocję dwóch książek przetłumaczonych przez naszych gości: „Czterech dróg” fińskiego pisarza Tommi Kinnunena i „Angary, córki Bajkała” Iriny i Olgi Jertachanowych; ta druga książka przynależy do literatury buriackiej, chociaż została napisana po rosyjsku. Nie jest jednak tak źle, z zainteresowaniem wysłuchuję opowieści o zakrętach fińskiej historii czasu II wojny światowej, o specyfice życia w północnej Finlandii (autor pochodzi z Kuusamo niedaleko rosyjskiej granicy i tam osadził akcję swojej książki), o małym narodzie Buriatów żyjącym między Bajkałem a Mongolią. O warsztacie tłumacza na spotkaniu wprawdzie możemy dowiedzieć się niewiele; jedynie Sebastian Musielak, tłumacz fińskiej powieści, jako anegdotę opowiada o usunięciu przez siebie „polskiego wątku” z książki (w książce były wtrącone polskie słowa, które miały wywołać u czytelnika efekt wyobcowania, tłumacz zastąpił je słowami niderlandzkimi). W dyskusji jestem jedynym spośród kilkunastoosobowej publiczności, który zadaje pytanie.
– „Angara, córka Bajkala”– zwracam się do tłumaczki  Agnieszki Matkowskiej – jest legendą. Wspominała pani też o innych legendach tego narodu. Ale wszystko to literatura ludowa. Czy to znaczy, że Buriaci nie mają literatury wysokiej, również współczesnej?
– Nie, nie jest tak – odpowiada Agnieszka Matkowska. – Może z mojej prezentacji tak wynikało, ale w literaturze buriackiej są też na przykład eposy o kunsztownej wersyfikacji, nie podjęłabym się ich przekładu, jest też literatura współczesna. Niestety tej drugiej nie znam dobrze.
Już po zakończeniu spotkania w rozmowie w cztery oczy z tłumaczką mam też propozycję:
– Wspomnieli państwo, że nie czują się państwo zobligowani jakąś misją, że nie chcieliby odgrywać roli ambasadorów obcych kultur w Polsce. Ale właściwie dlaczego nie? Przychodzi mi na myśl postać Roberta Stillera, który zrobił bardzo dużo dla literatury malajskiej w Polsce, albo w drugą stronę, Karla Dedeciusa, wydawcy „Polnische Bibliothek” w Niemczech.
– Musiałabym założyć wydawnictwo, rzucić się na  głęboką wodę – śmieje się Agnieszka Matkowska.
To prawda, założenie wydawnictwa w obecnej rzeczywistości gospodarczej w Polsce jest karkołomnym, nie tylko pod względem finansowym, przedsięwzięciem, nie mogę tego wymagać od pracownika naukowego, badaczki kultury innego narodu.
*
Tytuł drugiego spotkania, z udziałem Ewy Rajewskiej i Krzysztofa Majera, na którym dzisiaj jestem, brzmi „Jak tłumaczyć arcydzieło? O pracy tłumacza literackiego”. Tytuł spotkania znowu jest obarczony marketingową przesadą – tematem są tylko dwie książki: zbiór opowiadań dla dzieci „Ogród do składania”  Joan Aiken w przekładzie Ewy Rajewskiej i mikropowieść „Benito Cereno” Hermanna Melville’a w nowym tłumaczeniu Krzysztofa Majera, która ma się ukazać niebawem w zbiorze krótkiej prozy Melville’a. Tylko o tym drugim utworze słyszałem, chociaż go nie czytałem, mimo mojej ogromnej fascynacji „Moby Dickiem” tegoż autora; opowiadań Joan Aiken nie znam w ogóle.
W przeciwieństwie do pierwszego spotkania na szczęście goście częściej poruszają temat warsztatu tłumacza literackiego. Czy i jak tłumaczyć gry słowne, zabawy językiem, które autor prowadzi z czytelnikiem? Czy w przekładzie książki mogą być widoczne osobiste cechy języka tłumacza? Jak ustrzec się przed przenoszeniem własnych idiosynkrazji do tłumaczonej książki? I czy jest to w ogóle możliwe? I potrzebne? W przypadku Melville’a dodatkową trudnością jest XIX-wieczny język autora, język romantyczny, a jednocześnie zbliżający się już bardzo do nowoczesności, bardzo różnorodny i pełen zawikłań składniowych.
Na drugim spotkaniu grono słuchaczy jest już większe (kilkadziesiąt osób), ale znowu jestem jedynym, który zabiera głos w dyskusji:
– Mam pytania zarówno do pani Ewy Rajewskiej, jak i Krzysztofa Majera. Wśród tłumaczy literatury dziecięcej bardzo znanym nazwiskiem jest Irena Tuwim, tłumaczka książek między innymi Edith Nesbit, zasłynęła jednak przede wszystkim jako autorka polskiej wersji „Kubusia Puchatka”. Wielu sądzi, że jej przekład jest lepszy od oryginału. Czy pani też tak uważa?
– Nie wiem, czy jest lepszy, jest na pewno inny. Jest faktem, że Irena Tuwim, na której tłumaczeniach również ja się wychowałam, bardzo podkręciła „Kubusia Puchatka”. Przekład ten bardzo wrósł w naszą polską kulturę, mówimy „Kubusiem Puchatkiem” Ireny Tuwim. Swego czasu wielką burzę wywołał przekład pod tytułem „Fredzia Phi-Phi” Moniki Adamczyk-Garbowskiej, moim zdaniem niesprawiedliwie. Przekład Moniki Adamczyk-Garbowskiej jest wierniejszy oryginałowi, chociaż nie ma takiego polotu, nie jest tak sprawny językowo jak u Tuwim.
– Dziękuję. Moje pytanie do pana Krzysztofa Majera dotyczy również kanonicznego przekładu – „Moby Dicka” w tłumaczeniu Bronisława Zielińskiego. Mnie ten przekład bardzo się podobał, ale kiedy studiowałem anglistykę, prowadzący ćwiczenia na kursie literatury amerykańskiej wypowiadał się o nim z pewnym lekceważeniem. Już pierwsze zdanie otwierające powieść: „Call me Ishmael” zostało niezbyt trafnie przetłumaczone jako „Imię moje: Izmael”. Co pan sądzi o tym przekładzie?
– Mam wysokie zdanie o tym przekładzie – odpowiada Krzysztof Majer. – Jest jednak faktem, że Zieliński nie zawsze poradził sobie z warstwą stylistyczną książki. „Moby Dick” jest bardzo różnorodną stylistycznie powieścią, u Zielińskiego ta różnorodność czasami zanika. Imiona i nazwiska u Melville’a w ogóle są znaczące, w „Moby Dicku” mamy imiona i nazwiska biblijne, znaczące jest imię i nazwisko „Benito Cereno”…
To prawda, może kiedyś doczekamy się nowego przekładu całego „Moby Dicka”. Jak dotąd pojawiły się tylko przekłady pierwszego rozdziału powieści w numerze „Literatury na Świecie” poświęconym Melville’owi.
Po spotkaniu jeszcze przez chwilę rozmawiamy o przekładach, literaturze… Potem wracam już do Śremu, chcę jeszcze zdążyć na wernisaż wystawy rzeźby Mieczysława Weltera i koncert w Muzeum Śremskim. Znowu trzy godziny w padającym deszczu…
Kiedyś opublikowałem na tym blogu wpis „Z pamiętnika tłumacza”, opisujący różne zdarzenia z mojego życia. Oto druga część pamiętnika. Opisane sytuacje są prawdziwe, chociaż nie świeżej daty, wydarzyły się kilka lat temu.
1.
Telefon
– Dzień dobry! Przesłałam panu e-mailem dokument do tłumaczenia. Mogę już przyjść odebrać?
– Tak, zapraszam.
– Adres to ten, co mam przed sobą, czy jakiś inny?
– Nie wiem, jaki adres ma pani przed sobą, w każdym razie mieszkam przy ulicy…
Dlaczego tak wielu moich klientów uważa, że mam zdolności telepatyczne i że wiem, co mój telefoniczny rozmówca ma akurat przed oczami?
2.
Brytyjski akt urodzenia:
Place of birth: XXX Walk, on the way to Maternity Home, XXX.
Dziecku bardzo spieszyło się na świat.
3.
Dyplom ukończenia studiów pierwszego stopnia: „XX, urodzona dnia… w miejscowości Poznań…”
Skąd ta maniera nieodmieniania nazw miejscowości w języku urzędowym, nawet dużych miast, których odmiana nie sprawia żadnych trudności? Na dworcach kolejowych teraz też słyszymy „pociąg ze stacji Szczecin Główny do stacji Warszawa Wschodnia” zamiast, jak dawniej, „pociąg ze Szczecina Głównego do Warszawy Wschodniej”.
4.
Tłumaczenie aktu urodzenia. Miejsce urodzenia: Winda. Dziwnie to brzmi: „urodzony w Windzie”… Chodzi oczywiście nie o windę, tylko o Windę – wioskę na Mazurach.
5.
Adres na fakturze: Praha, Daimlerova. Myślałem, że zakończenie -ova Czesi dodają tylko do nazwisk kobiet, nawet jeśli są to nazwiska obce (Thatcherova). Okazuje się, że również do nazw ulic.
6.
Rozmowa z klientką sprzed chwili:
– Dzień dobry! Czy wykonuje pan też tłumaczenia medyczne?
– Tak. A co chciałaby pani przetłumaczyć?
– Wypis ze szpitala w Niemczech dla córki. A ile to będzie kosztowało?
– To zależy od liczby stron i liczby znaków w tym wypisie. Jedna strona kosztuje… A ile ma pani tych stron?
– No, nie wiem, bo jeszcze tego nie mam, jeszcze mi córka tego nie przysłała. Ale chyba jedna strona. Tak, tak, chyba na pewno jedna strona, chyba na pewno…
– To jak już będzie pani miała ten dokument, niech pani mi go prześle do wyceny.
Co znaczy „chyba na pewno”?
7.
O nieodpowiedzialności klientów:
Piątek, godz. 13. Przychodzi klient.
– Dzień dobry! Może pan mi pomóc? Mam tu formularze do Kindergeldu do wypełnienia i sam sobie z tym nie poradzę.
– Chętnie, ale przyszedł pan w trochę nieodpowiednim momencie. Za pół godziny muszę wyjść i wracam po południu. Mam też dzisiaj bardzo dużo pracy.
– To kiedy? Proszę podać dzień i godzinę, to się dostosuję.
– Jutro, w sobotę. W soboty wprawdzie z reguły nie pracuję i jestem nieobecny, ale zrobię wyjątek, bo z powodu nawału pracy i tak muszę zostać w domu. Proszę przyjść o 9, pomogę panu w wypełnieniu. Jeśli nie przekroczy to jednej godziny, policzę panu 60 złotych.
– Dobrze, na pewno przyjdę
Sobota. Wstaję przed 6 i zaczynam pracę. Czeka mnie dzisiaj praca przy komputerze co najmniej do południa.
Godzina 9 – klienta nie ma. Nie ma też żadnego telefonu, żadnej informacji od niego. Pożałował 60 złotych? A, niech tam… I tak musiałem dzisiaj zostać w domu. Jak bym się czuł, gdybym specjalnie zarezerwował ten dzień dla niego?
8.
Kolejny przyczynek do dyskusji o stawkach tłumaczeń. Rozmowa z klientką:
– Dzień dobry! Chciałabym przetłumaczyć na niemiecki skrócony odpis aktu urodzenia, jeszcze z PRL.
– Proszę. To będzie kosztowało 37 zł.
– 37 zł?
– Tak. Jedna strona. 30,07 zł + VAT.
– Tak tanio? Myślałam… Bo wie pan, w Niemczech to jest o wiele droższe. 80 albo 115 euro. Dlatego robię tłumaczenie tutaj w Polsce.
– Jeśli pani chce, może pani zapłacić więcej.
– Nie, nie. Niech będzie 37 zł.
9.
Telefon od klientki:
– Dzień dobry! Ile potrwa u pana tłumaczenie aktu urodzenia na niemiecki?
– Jeden dzień.
– Jeden dzień? Ach, to dobrze, bo już myślałam, że dwa tygodnie. Dobrze. Jak będzie tak daleko, to do pana przyjdę.
Zagadka dla germanistów: co klientka miała na myśli, mówiąc „jak będzie tak daleko…”
10.
Wizyta klienta. Wchodzi młoda kobieta z siedmio- lub ośmioletnim synem.
Kobieta: Dzień dobry. Przyszłam odebrać dokumenty.
Ja: Proszę. Zaraz je znajdę.
Kobieta (rozglądając się po mieszkaniu): Fajnie ma pan tu w mieszkaniu.
Syn: Tak, tylko…
Kobieta: Cisza, spokój…
Syn: Tak, tylko…
Kobieta: A ile tu książek…
Ja: Tak, tylko nie mam czasu ich przeczytać.
Kobieta: No tak, trzeba mieć czas. Ale fajnie się panu mieszka.
Syn: Tak, tylko… duszno tu.
Ja (spoglądając na termometr): No tak. Temperatura wynosi 28,5 °C, a ja nie mam klimatyzacji. I zbiera się na burzę.
Kobieta: Ale tak w ogóle, to chyba taka praca dla cierpliwych?
Ja: Tak, dla cierpliwych.
16 listopada – wyjazd na Europejski Tydzień Robotyki w
Centrum Wykładowym Politechniki Poznańskiej. Chociaż mieszkam w Śremie już od
1987 roku, jeszcze nigdy nie byłem w kampusie politechniki na Piotrowie, tylko
przejeżdżałem obok niego, jadąc Jana Pawła II lub Kórnicką. Jest wreszcie ku
temu szczególna okazja – Europejski Tydzień Robotyki, którego „central event” w
tym roku jest organizowany właśnie w Poznaniu.
Pierwsze wrażenie po przyjeździe na miejsce bardzo dobre.
Centrum Wykładowe połączone z biblioteką Politechniki Poznańskiej wygląda
nowocześnie, chociaż ma już kilkanaście lat, podoba mi się jego kształt
architektoniczny. Mimo wczesnej pory (jestem przed godz. 10) jest też całkiem
dużo ludzi, nie tylko zwiedzających, którzy jak ja przyjechali na imprezę, lecz
również studentów zaocznych. Sale wykładowe są przeszklone, tak że możemy
obserwować zajęcia, wykładowców objaśniających tematy na tablicach, studentów
piszących w zeszytach i laptopach.
W holu centrum wykładowego dużo stoisk firm prezentujących
roboty, różne manipulatory itp., mnie jednak interesują przede wszystkim
wykłady – jest ich sześć prezentowanych o godz. 10, 11 i 13 równolegle w dwóch
salach, za każdym razem muszę się więc zdecydować, na który pójść. Wszystkie
trzy wybory były chyba dobre.
*
„Łaziki marsjańskie” to prezentacja studentów z Politechniki
Świętokrzyskiej, którzy taki łazik skonstruowali i zajęli pierwsze miejsce w
ogólnoświatowych zawodach w tej dziedzinie. Czytam o ich sukcesie w
„Rzeczpospolitej”, teraz mogę zobaczyć urządzenie na żywo. Oczywiście łazik nie
był na Marsie i nigdy na niego nie poleci, porusza się tylko po ziemi,
wykonując różne zadania, na przykład chwytając przy pomocy manipulatora
przedmioty, pobierając próbki gruntu z dołka wykopanego w ziemi. Zawody są
organizowane w Stanach Zjednoczonych przez NASA (University Rover Challenge) i Polsce
przez Europejską Agencję Kosmiczną (European Rover Challenge) i mimo że to
zabawa, mają pewne znaczenie dla nauki. Jak mówi mi już po wykładzie przedstawiający
prezentację student, naukowcy podczas zawodów podpatrują rozwiązania
zastosowane przez uczestników i czasami je wykorzystują już w prawdziwych
łazikach, używanych w misjach kosmicznych.
Po omówieniu kwestii technicznych urządzenia (dla mnie zbyt
szczegółowych, nie jestem inżynierem, ale innych słuchaczy, którzy zadają wiele
pytań, bardzo one interesują) następuje część najbardziej atrakcyjna, czyli
zademonstrowanie praktycznych umiejętności łazika – chwytanie i przenoszenie
przez łazik plastykowej butelki z wodą, przelewanie wody z jednej szklanki do drugiej
(samej butelki łazi jeszcze nie potrafi sam otworzyć 🙂 ) i inne. Już po
wykładzie łazik pozostanie na korytarzu Centrum Wykładowego i będzie nadal
pokazywał swoje umiejętności – ku uciesze dzieci i innych zwiedzających.
*
Wykład „Robotyka i sztuczna inteligencja – jak to działa”
jest ogólnym wprowadzeniem do zagadnień robotyki i AI. Roboty to nie tylko
humanoidalne stworzenia występujące w powieściach science fiction; wszyscy
wiedzą, że od dziesiątek lat na masową skalę są stosowane w przemyśle, można je
też spotkać również w medycynie, obronności i innych dziedzinach. Kiedy
następuje czas na dyskusję po wykładzie, korzystam z okazji, aby spytać o
rzecz, która nurtuje mnie od dłuższego czasu:
– Była tu mowa o sztucznej inteligencji i sieciach
neuronowych, kwestiach, które są dla mnie istotne z zawodowego punktu widzenia.
Z zawodu jestem tłumaczem i czasami korzystam w pracy z Google Translate.
Ostatnio jakość tych tłumaczeń bardzo się poprawiła, właśnie dzięki sieciom
neuronowym. Kiedyś tłumaczenia te w zasadzie nie nadawały się do niczego, teraz
wystarczy stosunkowo niewielka postedycja. Ale czym właściwie są sieci
neuronowe? Czemu zawdzięczamy tak znaczną poprawę?
– Tak, ja też korzystam z translatorów w Internecie i
zgadzam się, że ich jakość bardzo się poprawiła – mówi prelegent. – Częściej
wprawdzie korzystam z DeepL.
– Tak, DeepL jest lepszy od Google Translate, w
zastosowaniach komercyjnych jest jednak płatny, dlatego nie korzystam z niego w
mojej pracy tłumacza. Ale Google Translate niewiele mu ustępuje. Wczoraj użyłem
go do przetłumaczenia sześciu stron z niemieckiego na polski i z polskiego na
niemiecki i rezultat był zaskakująco dobry. Jak to się dzieje? Czy te programy
tłumaczące przechowują listy wyrazów i połączeń międzywyrazowych i na podstawie
częstości ich występowania dopasowują odpowiednie tłumaczenia?
– Tak było wcześniej, obecnie mamy właśnie sieci neuronowe,
struktury głębokiego uczenia się, które na podstawie milionów poprawnych
przykładów same uczą się tłumaczyć.
– Ale czym są sieci neuronowe? Repozytoriami tekstów?
– Nie. Tam w ogóle nie ma wyrazów. To są liczby, funkcje
matematyczne. Właściwie sami nie wiemy, jak to się dokładnie odbywa, w jak
sposób maszyna dochodzi do poprawnego tłumaczenia. Jest to poza naszą kontrolą.
– Czyli sztuczna inteligencja. Nasuwa się pytane, czy
maszyny mogą kiedyś uzyskać świadomość i zagrozić ludzkości.
– Teraz na pewno nie mają świadomości…
– Ale mogą ją zyskać w przyszłości. Jeśli świadomość to
tylko sieć neuronów i połączeń między nimi…
*
Trzeci wykład „Samochody autonomiczne – jakie technologie za
tym stoją” również jest interesujący, chociaż dotyczy zjawiska, którego w
Polsce jeszcze nie ma. Kiedyś wobec pomysłu zbudowania samochodu autonomicznego
(czyli jeżdżącego naprawdę samodzielnie, bez kierującego) byłem równie
sceptyczny co wobec tłumaczenia maszynowego, takie samochody są jednak już
budowane i jeżdżą na przykład po amerykańskich drogach, chociaż w awaryjnych
sytuacjach wciąż wymagają interwencji kierowcy. W Polsce jesteśmy na razie na
etapie prób, testów, prowadzonych w Gdańsku i Jaworznie. W dyskusji po
wykładzie zadaję pytanie dotyczące nie technicznej, lecz bardziej kulturowej
strony tematu:
– Kiedyś czytałem opinię, że producenci w motoryzacji tak
naprawdę bronią się przed wprowadzeniem samochodów autonomicznych, nie chcą
ich, ponieważ obawiają się, że spadną przez to ich zyski. Po upowszechnieniu
takich pojazdów ludzie zaczną traktować samochody jak sprzęt gospodarstwa
domowego, na przykład pralki lub lodówki; nie kierując już sami pojazdami,
stracą emocjonalną wieź z nimi i po prostu będą rzadziej je kupować. Czy to
możliwe?
– Tak, sprzedaż na pewno spadnie, dlatego już teraz szuka
się nowych dróg. Prawdopodobnie zmienimy sposób patrzenia na samochód, który
już nie będzie dla nas produktem, symbolem prestiżu, lecz tylko usługą, usługą
transportową. Wiąże się z tym dużo nowych wyzwań, na przykład zapewnienia
niezawodności, przewidywanie awarii. Już teraz zresztą obserwuję zmianę
podejścia do samochodu. Młodzi ludzie w dużych miastach coraz częściej
świadomie rezygnują z posiadania samochodu…
Trzy interesujące wykłady. Po ich zakończeniu jeszcze raz
robię spacer po stoiskach, przyglądam się łazikowi marsjańskiemu, który wciąż buszuje
wśród zwiedzających po podłodze budynku i idę już w kierunku parkingu dla
rowerów. Ja również nie mam samochodu, i to od 1997 roku.
Na specjalistyczne targi odlewnicze GIFA w Düsseldorfie wyjeżdżaliśmy w czerwcu 1994 roku. Pracowałem wtedy jeszcze w Sekcji Marketingu Odlewni Żeliwa w Śremie, chociaż już od dwóch lat prowadziłem własną firmę i coraz poważniej zastanawiałem się nad usamodzielnieniem się. Kiedy od Adama Górnego, mojego kierownika, usłyszałem, że ma zamiar zabrać mnie z sobą na targi, nie byłem bynajmniej zachwycony tą perspektywą. Oznaczało to straty w mojej firmie wynikające z nieobecności; dostatecznie dużo najeździłem się też w delegacje zagraniczne w poprzednich latach, aby wiedzieć, że wyjazdy takie nie są żadną atrakcją; łączą się tylko ze zmęczeniem, na pewno nie ze zwiedzaniem, poznawaniem zabytków, kultury obcego kraju. Wyboru jednak nie miałem.
Na targach GIFA, które odbywały się wtedy co pięć lat (obecnie są organizowane co cztery lata), nasza odlewnia nie wystawiała się samodzielnie – nie mieliśmy wtedy chyba jeszcze dostatecznie dużo doświadczenia, aby samemu wziąć udział w tak ważnej imprezie za granicą. Zostaliśmy zaproszeni do udziału w nich przez Centralę Handlu Zagranicznego Centrozap z Katowic, przez którą wciąż sprzedawaliśmy część naszej produkcji, chociaż od przełomu w 1989 roku nasz zakład mógł już handlować z zagranicą samodzielnie i też to czynił. Mieliśmy razem obsługiwać stoisko; można więc powiedzieć, że byliśmy zarówno gospodarzami jak i gośćmi na stoisku Centrozapu na GIFIE.
Mikrobus Centrozapu odebrał Adama i mnie w niedzielę 12 czerwca z hotelu na południowym skraju Wrocławia, dokąd dojechaliśmy samochodem ze Śremu. Mikrobus był pełen – delegacja Centrozapu na targi była liczna i… wesoła; w mikrobusie opowiadano sobie dowcipy, wspominano dawne imprezy targowe i rozmawiano o obecnej edycji GIFY. Kierowca (samochód chyba nie należał do Centrozapu, był wynajęty) zabrał też swoją przyjaciółkę, aby ta mogła zobaczyć Niemcy, i… kilka kaset z tajemniczymi polskimi balladami, których cały czas słuchaliśmy zamiast radia. „Wychodzi pani w zieleni… a ona leży już w ziemi… wychodzi pani w błękicie…”. Pod koniec podróży chyba każdy w samochodzie znał je już na pamięć.
W Düsseldorfie (targi miały zacząć się dopiero następnego dnia, w poniedziałek) samochód rozwiózł nas po kwaterach. Nie mieszkaliśmy w hotelach, które były dla nas za drogie, lecz w prywatnych domach, których właściciele oferowali usługi bed and breakfast. Ja z Adamem trafiłem do domu na północnych peryferiach Düsseldorfu, w którym mieszkało starsze małżeństwo. Oboje już nie pracowali; jak wyjaśniła nam gospodyni, jej mąż był Włochem, po wojnie zamieszkał w Niemczech. Zajęliśmy dwa pokoje na piętrze; po krótkim odpoczynku przespacerowaliśmy się jeszcze po okolicy; znaleźliśmy też przystanek autobusowy, z którego mieliśmy codziennie dojeżdżać na targi.
*
Z Adamem Górnym i Janką Kuźnicką
W pierwszy dzień na targach spotkaliśmy na naszym stoisku znowu wszystkich znajomych z mikrobusu, a także nową osobę – mężczyznę w średnim wieku, który od razu kazał do siebie mówić Staszek. Był dyrektorem technicznym zakładu metalurgicznego na południu Polski i, podobnie jak my, został zaproszony przez Centrozap do udziału w targach. Szybko nawiązaliśmy nić porozumienia, odtąd często przesiadywaliśmy na stoisku razem, rozmawiając i oczekując na klientów. A mieliśmy całkiem sporo gości – zainteresowanych współpracą z nami przedsiębiorców z Europy Zachodniej, przedstawicieli handlowych. Z niespodziewaną wizytą wpadł do nas Jens Brettschneider, jeden z największych klientów odlewni, który przyjechał na targi z pobliskiego Engelskirchen; przyjechała, aby zwiedzić targi, delegacja technologów z naszego zakładu z Janką Kuźnicką, a także profesor Zbigniew Górny z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, ojciec Adama.
Pracownicy Centrozapu, chociaż było ich dużo na stoisku, zdawali się mało interesować odwiedzającymi nas gośćmi. Panie spędzały czas przeważnie we własnym gronie na zapleczu stoisku, pijąc kawę i plotkując o znajomych z pracy. Tylko jeden pracownik Centrozapu, mężczyzna, cały czas biegał wśród klientów, dwoił się i troił, aby sprzedać jak najwięcej surówki, pig iron, „świńskiego żelaza”, jak ze śmiechem mówił.
– Powiem wam, że trochę mnie to dziwi takie zachowanie – wyznał nam kiedy Staszek. – Myślałem, że to my będziemy siedzieli na zapleczu, że Centrozap nie będzie dopuszczał nas bezpośrednio do klientów i tylko wołał nas, kiedy pojawi się potencjalny kontrahent.
Nas też to dziwiło, ale korzystaliśmy z okazji, aby pozyskać jak najwięcej zamówień dla odlewni, to znaczy pozyskiwał Adam, przy mojej pomocy językowej. Zauważył też to Staszek, kiedy po dłuższym przypatrywaniu się mojej pracy, powiedział:
– Widzę, Andrzeju, że jesteś tu tylko tłumaczem…
Ze Staszkiem
Fakt, że nie byliśmy sami na stoisku, że dzieliliśmy je z Centrozapem, miał swoje plusy. Nie musieliśmy przebywać na nim cały czas i zaraz po zakończeniu dnia targowego mogliśmy wracać autobusem do domu. Bilety autobusowe kupowaliśmy w automacie. Na początku naszego pobytu w Düsseldorfie odkryłem ofertę specjalną, uprawniającą do przejazdu „czterech osób i psa” i odtąd z niej korzystaliśmy, chociaż żaden pies nam nie towarzyszył.
W przeciwieństwie do targów poznańskich mieliśmy też więcej czasu wieczorami, które czasami spędzaliśmy w knajpach; weekend między jednym a drugim tygodniem targów był też wolny. Adam odwiedził wtedy rodzinę, która mieszkała w Niemczech, ja pojechałem podmiejskim pociągiem do Kolonii, gdzie zwiedziłem katedrę i Muzeum Rzymsko-Germańskie. Wieczorami zaglądałem też do księgarni, gdzie moją uwagę zwróciły dzieła zebrane Friedricha Dürrenmatta za 100 marek i miniaturowy, ale liczący aż 1400 stron tomik wierszy zebranych Bertolta Brechta za 30 marek. Pomyślałem, że Dürrenmatt jest dla mnie za drogi, ale Brechta może kupię z diet na koniec wyjazdu. Moje zainteresowania literackie sprawiły też, że pewnego wieczoru poszedłem na… spektakl operowy. Nie, nie była to prawdziwa opera, raczej zabawa w konwencję operową w wykonaniu aktorów małego teatru dramatycznego w Düsseldorfie, którzy w kameralnej atmosferze, wśród kawiarnianych stolików i przy akompaniamencie pianina zaserwowali nam coś, co można nazwać wariacją na temat „La serva padrona” Giovanniego Pergolesiego.
– To całkiem inny wyjazd niż poprzednie – powiedziałem pewnego dnia Adamowi. – Możemy tu tyle zobaczyć, tyle  doświadczyć… Wiesz, że to chyba najlepsza delegacja w moim życiu?
– No widzisz, a tak nie chciałeś jechać – powiedział Adam.
W chwili wolnej od pracy
*
– Żona chce z panem porozmawiać – powiedział cicho nasz gospodarz pewnego wieczora po naszym powrocie z targów. – Jest problem ze zniszczonym meblem.
Zniszczyłem jakiś mebel? Nic o tym nie było mi wiadomo, ale spełniając jego prośbę, poszedłem do ich pokoju.
– Czy prasował pan wczoraj marynarkę w pokoju? – spytała kobieta. W jej zachowaniu było widać ledwie hamowaną wściekłość.
– Tak.
– Dlaczego pan to zrobił na desce od mebla, który jest w pokoju? Mógł pan poprosić mnie o deskę do prasowania. Deska miała politurę, która się zniszczyła przez prasowanie. To jest antyk, cenna rzecz.
– Przepraszam, nie wiedziałem. Mogła mi pani powiedzieć…
– Powiedzieć? – kobieta podniosła wzrok, w którym widać było rosnącą furię. – A kto teraz za to zapłaci? Muszę oddać to teraz do renowacji.
– Ależ oczywiście zapłacę, pokryję straty, jeśli je spowodowałem.
Następnego dnia rano, jeszcze przed rozpoczęciem targów (po dwutygodniowym pobycie był to nasz ostatni dzień na GIFIE), pojechaliśmy samochodem naszych gospodarzy z feralną deską do zakładu renowacji antyków w Düsseldorfie. Właściciel zakładu wycenił koszt naprawy na 30 marek. Kiedy zapytałem, czy mogę otrzymać na to rachunek, odpowiedział, że tak, ale cena wzrosłaby wtedy do 40 marek. Machnąłem ręką – nie, dziękuję, wyciągnąłem 30 marek i zapłaciłem.
– Tych pieniędzy i tak by panu nie zwrócili – powiedziała kobieta niepewnym głosem, kiedy wychodziliśmy z zakładu. – Podwieźć was gdzieś…? Na targi?
– Nie, dziękujemy. Pojedziemy jak zwykle autobusem.
Pomyślałem, że z Düsseldorfu wrócę jednak bez poezji zebranych Brechta.
*
Kiedy po zakończonym dniu na targach wróciliśmy do naszej kwatery, w domu panowała cisza. Poszliśmy do naszych pokojów, Adam, aby zdrzemnąć się, ja wyciągnąłem i rozłożyłem numer „Die Zeit”, który kupiłem w Düsseldorfie. W pewnym momencie ciszę przerwał jakiś hałas, szczęk talerzy czy garnków. Kolejny hałas, głos kobiety, nie rozumiałem za bardzo słów, chociaż mówiła coraz bardziej podniesionym głosem. Potem głos męża, ale też niezrozumiały, dopiero potem usłyszałem wyraźnie jego słowa „Pieniądze, tylko pieniądze…”. „Ale przecież wszystko jest takie drogie!” powiedziała kobieta, nie, nie powiedziała, krzyknęła, jej głos przeszedł w krzyk. Potem płacz, szloch, kolejny krzyk, pełen furii, szczęk garnków.
Po około czterdziestu minutach do mojego pokoju zajrzał Adam.
– Przejdziemy się na spacer?
Poszliśmy niedaleko domu, początkowo milcząc, dopiero potem zamieniając kilka zdań o naszych gospodarzach. W zasadzie nie było jednak o czym rozmawiać…
Następnego dnia wracaliśmy do Polski. Na mikrobus nie czekaliśmy w domu, lecz na zewnątrz, było ciepło i słonecznie. Nasza gospodyni krzątała się wokół domu, nie zwracając na nas uwagi. Adam spojrzał na mnie:
– Pożegnamy się z gospodarzami?
Pożegnaliśmy się. Wkrótce podjechał nasz mikrobus i wyruszyliśmy w drogę powrotną do Śremu. Kierowca, ten sam, który nas wiózł z Polski, ale tym razem bez swojej przyjaciółki i bez kaset z tajemniczymi balladami, jechał bardzo szybko, chyba za szybko, nie zważając na zakręty.
– Ale niebezpiecznie – szepnęła jedna z pań z Centrozapu wracających do Katowic.
Dojechaliśmy szczęśliwie, bez wypadku.
Była to moja ostatnia podróż służbowa z Odlewni Żeliwa w Śremie. W listopadzie 1994 roku, kilka dni przed moimi urodzinami i imieninami złożyłem wypowiedzenie i zacząłem pracę wyłącznie na własny rachunek. Po kilku latach z odlewni odszedł też Adam; wrócił do Krakowa, w swoje strony rodzinne. Staszka i pracowników Centrozapu już nigdy później nie spotkałem.
Z Adamem na stoisku targowym
Jako tłumacz przysięgły już od ponad 20 lat tłumaczę uroczystości zaślubin – w USC i kościele, huczne i skromne, takie, które się długo pamięta, i takie, o których szybko się zapomina. Oto wspomnienie jednej z nich. Z oczywistych powodów nie podaję miejsca ani czasu. Powiem tylko, że było to już jakiś czas temu i – nie w Śremie.
Po załatwieniu wszystkich formalności (złożenie zapewnień o braku przeszkód do zawarcia małżeństwa, o nazwisku noszonym po zawarciu małżeństwa), w których jako tłumacz też musiałem uczestniczyć, przyszedł wreszcie wielki dzień – zaplanowany ślub w USC w X. Nie mam samochodu, jak zwykle poprosiłem więc pannę młodą o podwiezienie mnie ze Śremu.
Młody mężczyzna podjeżdża w sobotę o umówionej godzinie, a nawet kwadrans wcześniej. Nie szkodzi, jestem już gotów. Podczas jazdy rozmawiamy między innymi o moich wycieczkach rowerowych, o ślubie. Ilu będzie gości? Około 50. A z Wielkiej Brytanii? Mój rozmówca nie wie dokładnie, pewnie około 10, rodzice pana młodego w każdym razie nie przyjadą – za daleko i mają trochę kłopotów ze zdrowiem. Po drodze jeszcze zatrzymamy się w jego domu, musi się przebrać.
Zatrzymujemy się w wiejskim gospodarstwie. Na podwórzu stoi samochód z brytyjską rejestracją – zawiezie jednak innych gości; wiem też już, że państwo młodzi pojadą do ślubu maluchem. Przebranie się i przygotowanie zabiera mojemu kierowcy kilkanaście minut, tymczasem na podwórko schodzą inni mieszkańcy domu – starszy mężczyzna i kobieta (rodzice panny młodej?) i młodzież – chłopcy w białych koszulach, młoda dziewczyna. Starszy mężczyzna jest ubrany w garnitur, ale bez krawata. Witamy się.
– Dojedziemy na czas? – pyta. – Bo na drogach chu…, to znaczy kiepsko; wiadomo: żniwa, maszyny rolne.
Zdążymy, mamy wystarczająco dużo czasu. Wsiadamy w pięcioro do samochodu i ruszamy już w kierunku X.
– Ale to szambo u nas śmierdzi – zauważa mężczyzna – idzie chyba na zmianę pogody.
– Pan często uczestniczył w takich ślubach. Wie pan, czy rodzice błogosławią w USC młodej parze? – pyta mnie kobieta, chyba matka panny młodej.
– Błogosławi się przed wyjściem z domu – wyjaśnia mój kierowca.
*
Przed USC jesteśmy rzeczywiście z wystarczającym zapasem czasu. Dużo gości, ale panny młodej jeszcze nie ma. Centralne miejsce zajmuje czerwony maluch, za którym przykucnął znany mi już pan młody, jest w wesołym nastroju i… popija żubra z puszki. Kilka już opróżnionych puszek jest doczepionych do malucha, będą hałasować podczas jazdy. Obok pana młodego stoją dwie kobiety – jedna, o ciemnym kolorze skóry, jest na pewno Brytyjką, druga wylewnie wita się ze mną – również po angielsku.
– Też kiedyś miałem malucha i, proszę mi wierzyć, też był czerwony – zaczynam rozmowę
– O, to może to ten sam? A zauważył pan, że mam fryzurę w stylu Marylin Monroe?
– Niestety nie znam się na tym.
– Ale moja fryzjerka się zna i mi powiedziała. Tak poza tym jestem Polką, nie Angielką, tylko mieszkam w Wielkiej Brytanii – dodaje, przechodząc na polski.
Wchodzę do USC, aby domówić wszystkie sprawy związane ze ślubem, który ma się rozpocząć już za 10 minut. Z dwiema urzędniczkami ustalamy szczegóły tłumaczenia przemówienia i przysięgi małżeńskiej, złożenia podpisów, przystawienia pieczęci. Panny młodej wciąż nie ma, wreszcie jako pierwszy do sali ślubów (jest bardzo mała, na pewno nie pomieści wszystkich 50 gości, którzy się dzisiaj zjawią) wchodzi pan młody. Siada na miejscu panny młodej, urzędniczka prosi mnie, abym taktownie zwrócił mu na to uwagę – panna młoda powinna siedzieć po jego prawej stronie. Po chwili pan młody pyta o toaletę. Kiedy żartobliwie wyjaśniam pani kierownik USC, że pewnie wypił za dużo piwa przy maluchu, jej twarz lekko się zmienia. Po chwili mówi:
– Wie pan, zaskoczył mnie pan tą uwagą o alkoholu. W tej sytuacji nie wiem, czy możemy przyjąć to oświadczenie o zawarciu małżeństwa…
– Ależ nie, nie jest pijany. Oczywiście, że mogą państwo udzielić ślubu.
Większość gości wciąż jest na zewnątrz, do środka zagląda tylko kobieta z około dziesięcioletnim synem.
– Też się uczysz angielskiego? – pochylam się nad nim. – Możesz porozmawiać z panem.
Trochę zawstydzony chłopiec staje przed panem młodym i mówi:
– I don’t speak English.
– Of course, you do. You are speaking English – śmieje się pan młody, w coraz lepszym humorze, po czym… zaprasza mnie na wesele, które odbędzie się zaraz po ślubie. Czemu nie? Jest sobota po południu, a ja dzisiaj już nie mam innych obowiązków.
Wreszcie sala ślubów się zapełnia – na samym końcu zjawia się spóźniona panna młoda. W białej sukni i wianku na głowie wygląda prześlicznie. Ojciec zgodnie z nowym, anglosaskim zwyczajem przyprowadza ją panu młodemu, małe dziewczynki w białych sukienkach sypią kwiaty, bo bokach stoją dziewczęta – druhny w długich sukniach o pastelowych barwach, stylizowanych na epokę empire, mają też starannie dobrane fryzury (interesuję się historią mody i potrafię to docenić). Miejsca jest rzeczywiście bardzo mało, wszyscy musimy uważać, aby się wzajemnie nie potrącać, część gości stoi na zewnątrz sali.
Kluczowy moment uroczystości – złożenie przysięgi. Pan młody radzi sobie z nią znakomicie, powtarzając za mną słowa tłumaczenia; pannie młodej załamuje się głos, kiedy ma wymienić imię i nazwisko swojego przyszłego męża – stress, wzruszenie, radość…, wszystko w jednym. Jeszcze tylko obrączki, która na poduszce wręcza mały chłopiec („Brawo, świetnie wykonałeś zadanie”, chwali go ktoś z rodziny), podpisy, pamiątkowe zdjęcia z panią kierowniczką USC i ze mną (fotografem jest młoda kobieta, pewnie też ktoś z rodziny) i możemy wyjść z budynku.
*
Dość często jestem zapraszany na wesela zaraz po ślubie. Kiedy jest to w sobotę i nie mam innych obowiązków, chętnie przyjmuję zaproszenie – jest to w końcu okazja do poznania nowych ludzi, wyrwania się z domu.
Do restauracji, w której odbędzie się wesele, jest kilka kilometrów, zabieram się więc samochodem z parą w średnim wieku, jednymi z gości. Podczas krótkiej jazdy rozmawiamy między innymi o ich córce, która uczy się jeszcze w liceum. Interesuje się angielskim, właśnie zdała egzamin Cambridge, na którym uzyskała najwyższą ocenę, chwali się mama, ale córka chciałaby studiować muzykę (chodzi też do szkoły muzycznej). Tata z kolei chciałby, aby studiowała architekturę. Co jest lepsze?
– Niewielu absolwentów Akademii Muzycznej robi prawdziwą karierę, podobnie jest po Uniwersytecie Plastycznym – odpowiadam. – Aby studiować architekturę, musiałaby z kolei być dobra z rysunku.
– Jest dobra – odpowiada mama. – Ale nie uważa pan, że język byłby najlepszym wyborem? Bo ta muzyka,,,
– Niestety wśród anglistów teraz też jest bezrobocie, zwłaszcza w takich małych ośrodkach jak mój Śrem. Wcale nie jest tak różowo, jak było jeszcze w latach 90. Mogłaby studiować jednocześnie muzykę i anglistykę, obecnie to powszechne. A najlepiej niech idzie za własnymi zainteresowaniami.
– A ja już myślałam, że pomoże mi pan przekonać córkę…
Po przyjechaniu na miejsce musimy jeszcze zaczekać na państwa młodych. Nie znam tu nikogo, jestem więc trochę na uboczu (ktoś z rodziny panny młodej pyta mnie: „A pan jeszcze będzie coś tłumaczył?”, „Zostałem zaproszony na wesele” odpowiadam), nawiązuję jednak rozmowę z kilkoma osobami: rodzicami państwa młodych, dwiema parami małżeńskimi i poznaną już Polką-Angielką („A zauważyłeś, że mam fryzurę w stylu Marylin Monroe?”, pyta właśnie kogoś innego).
– A co trzeba zrobić, aby zostać w Polsce tłumaczem przysięgłym? Skończyć studia? – pyta Polka-Angielka.
– To nie wystarczy. Trzeba zdać bardzo trudny egzamin. Zdaje go tylko 20 procent kandydatów.
– I pan go zdał?  O, jaki pan mądry. To chyba wasza pierwsza córka wychodzi za mąż – Polka-Angielka zwraca się z kolei do rodziców panny młodej.
– Druga. Pierwsza zginęła lata temu w wypadku – zostały nam tylko jej córki, nasze wnuczki, które są dzisiaj druhnami.
– Ach, rzeczywiście, tak mi przykro. No, ale na pewno jest dzisiaj z nami, patrzy na nas z góry. Ale wnuczki bardzo ładne. A ten pani wnuk, też niczego sobie. Ile ma lat?
– 17.
– Chyba trochę za młody dla pani? – zauważam.
– Ha-ha – śmieje się Polka-Angielka. Nie zamierzam… To zresztą byłoby nielegalne.
– Nie byłoby. W Polsce „the age of consent” wynosi 15 lat.
Wreszcie nadjeżdżają państwo młodzi, którzy małuchem z doczepionymi puszkami po piwie objechali chyba całe miasteczko. Prowadzi sam pan młody. Co by się stało, gdyby podczas tej jazdy skontrolowała go policja alkomatem? Trafilibyśmy na nagłówki gazet w całej Polsce, a na pewno w powiecie. Na szczęście do tego nie doszło. Teraz możemy już wejść do restauracji. Pan młody, w szampańskim nastroju, bierze pannę młodą na ręce, chcąc przenieść ją przez próg i… przewraca się z nią na klombie przed lokalem. Nic się nie stało, druga próba kończy się już powodzeniem, możemy wejść do restauracji, w której, wraz z naszym wejściem, z głośników rozlega się „Wiosna” Vivaldiego.
Szampan, życzenia, prezenty. Również ustawiam się w kolejce, aby złożyć życzenia, kiedy nieoczekiwanie podjeżdża też pani kierowniczka USC – okazało się, że zapomniała poprosić mnie o złożenie podpisu i przyłożenie pieczęci na jednym dokumencie („Całe szczęście, że zaprosili pana na to wesele, bo byłby problem”), po uzupełnieniu mogę wrócić na salę), gdzie goście siadają już przy stolikach (każdy ma wyznaczone miejsce).
– Niech pan sobie znajdzie jakieś wolne miejsce – mówi panna młoda. Mężczyzna, który mnie przywiózł ze Śremu (jej brat?) wykazuje większą dbałość, znajduje dla mnie miejsce przy jednym ze stolików, przy okazji proszę go jeszcze o załatwienie sprawy płatności za tłumaczenie, jeszcze nie zostało to załatwione.
– Oczywiście, porozmawiam, Najwyżej to ja panu zapłacę, kiedy będę pana odwoził.
I znowu trafiam w całkiem mi nieznane towarzystwo. Ale nie jest źle, jedną z par przy moim stoliku już poznałem – podwieźli mnie tu z USC. Drugiej pary nie znam (mąż musi jutro, w niedzielę, pracować, nie zostaną więc długo), trzecia para przyjechała na wesele z trójką małych dzieci – najstarszy syn ma pięć lat, najmłodsze dopiero trzy miesiące. Muszą się nimi cały czas zajmować, możemy też jednak porozmawiać. Okazuje się, że żona też jest germanistką, studiowała w prywatnej Wyższej Szkole Języków Obcych w Poznaniu.
– Ale jak ja nie lubię tego języka…. Na szczęście nie pracuję w tym zawodzie. To znaczy pracuję w niemieckiej firmie, ale nawet teraz, mimo że pracuję z Niemcami, nie polubiłam go. Pan też jest germanistą? Studiował pan na Uniwersytecie Warszawskim? No, ale pan to inna klasa, ja nie mam szans zostać tłumaczką przysięgłą.
Nie rozmawiamy dużo, dzieci bardzo absorbują kobietę, zwłaszcza najmłodsze trzeba co chwilę karmić z butelki. W pewnym momencie z lekko zachmurzoną miną podchodzi do nas młoda kobieta, która cały czas robi zdjęcia na  weselu.
– Wy, a jedno z tych małych powiedziało mi, że dorośli powiedzieli im, że pani fotograf jest modelką. To prawda?
– My? Ależ skąd.
– No, bo już myślałam… Przecież ja nie jestem żadną modelką.
Powracamy do rozmowy przy stole, w której nie udzielam się bardzo, przecież tu nikogo nie znam, rozmowy toczą się o rodzinie, o wcześniejszych weselach, o zaletach i (częściej) wadach krewnych i znajomych. W pewnym momencie goście przy sąsiednim stoliku zajętym chyba przez Anglików (siedzi tam też moja Polka-Angielka) odwracają się w naszą stronę i patrzą na mnie, pewnie stałem się tematem ich rozmowy.
Po szampanie obiad: zupa, drugie danie, wino, od wódki się wymawiam („O, widzę, że pan też tańczy na stole po mocnych alkoholach, tak jak ja”, mówi jedna z moich sąsiadek), przewidziano jeszcze lody, na których jednak już nie zostanę. Zaczynają się tańce, a ja czuję, że już czas na mnie. Żegnam się już z moimi towarzyszami przy stoiku i opuszczam wesele, które szybko się rozkręca i potrwa pewnie do rana. Odwiezie mnie również brat panny młodej, który mnie tu przywiózł. I jeszcze tylko sprawa płatności, już na miejscu w Śremie.
– Myślałem, że już panu zapłacili. Jak to uzgadnialiście? Czy zapłacą panu przelewem?
– Nie, jeszcze nie zapłacili. Ostatnio była płatność gotówką. Myślałem, że pan to załatwił z parą młodą, jak prosiłem o to na początku wesela. Może pan zapytać…
– Teraz nie będę dzwonił. A ta cena uwzględnia też, że pana podwiozłem? No, dobrze, muszę panu zaufać na słowo. Oto należność.
Jeszcze tego samego wieczoru wystawię fakturę za tłumaczenie i – zgodnie z prośbą – prześlę ją e-mailem razem z życzeniami wszystkiego najlepszego pannie młodej.
Wprowadź swój adres email aby zaprenumerować ten blog i otrzymywać powiadomienia o nowych wpisach przez email.
Adres e-mail:
Subskrybuj

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments